Luksus A5.doc

(2488 KB) Pobierz
Luksus




Jessica Ruston

Luksus

 

 

Przełożyła Joanna Nałęcz

Tytuł oryginału: Luxury

Wydanie oryginalne 2009

Wydanie polskie 2010

 

 

Marzenia o luksusie można zrealizować, ale za jaką cenę? Pewnego dnia ten raj będzie nasz! Pewnego dnia ta bajeczna wyspa będzie należała do nas - przyrzekło sobie trzech przyjaciół. Ale tylko jeden z nich osiągnął ten cel. Bo Logan Barnes zawsze zdobywa to, czego chce. Wszystko mu się udaje. Ma pieniądze, ożenił się z piękną dziewczyną i kupił wyspę, którą zmienił w przybytek luksusu, perłę w koronie swojego hotelowego imperium. Lecz luksus może być zdradliwy i bardzo niebezpieczny. Logan spełnił swoje marzenia - ale za jaką cenę? I jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić...


 

 

 

 

Nam w sercach gra muzyka

Nam śmiały sen się śni

Samotność tylko nas spotyka

Na falach bystrych strumieni.

Przegrani świata zbawiciele

W księżyca świetle snują się:

Lecz świat budują marzyciele

I to nigdy nie zmieni się.

Z naszych nieśmiertelnych pieśni

Tworzymy potęgę miast.

A z przodków naszych opowieści

Imperium chwały damy blask.

Jeden człowiek uzbrojony w marzenia

Koronę śmiało będzie brać.

Trzech, gdy jedną pieśń odśpiewa,

Królestwem w posadach może zachwiać.

Arthur O'Shaughnessy Oda


Prolog.

1981

Gdzieś zza rozmytej błękitnozielonej linii horyzontu zaczął się wyłaniać zarys brzegu, miękko wygięty łuk zatoki, strome zbocze góry. W miarę jak łódź zbliżała się do wyspy, skręcając łagodnie od zachodu, narastało wrażenie, że czyjaś niewidzialna dłoń szkicuje w powietrzu plamy ciemniejszego błękitu na powierzchni wody -wskazujące na obecność rafy - wąski pas niemal białego piasku wdzierający się w morze, rozwichrzone pióropusze zielonych palm na wzgórzu.

Logan odetchnął głęboko.

- O rany. Jest dokładnie tak, jak mi opowiadała. Patrzcie: nawet pomost jeszcze stoi. Podpłyńmy do niego.

Wyciągnął rękę w stronę wąskiej konstrukcji z poszarzałego drewna, wznoszącej się nad wodą na cienkich, chwiejnych nogach, i dał znak przyjaciołom przy sterze, by tam skręcili. Trzej mężczyźni byli młodzi, opaleni i wypoczęci po wakacjach - tym ostatnim lecie wolności, jak je nazywali. Mieli na sobie tylko krótkie spodenki. Od dawna nie obcinali włosów - wiedzieli, że kiedy nadejdzie jesień, krótko ostrzyżeni, w garniturach, będą musieli rozpocząć dorosłe życie absolwentów Harvardu. To lato było czasem skradzionym między latami studenckimi i tak zwanymi poważnymi sprawami.

Johnny pochylił się do przodu, prężąc mięśnie, by obrócić łódź.

- Wygląda nieszczególnie - zauważył.

- Dawno ktoś tu był? - zawołał Nicolo z drugiego końca łodzi.

- Nie mam pojęcia - odparł Logan. - Dwadzieścia lat temu? Więcej?

Zbliżyli się do pomostu.

- Zatrzymajmy się tu - powiedział. - Zobaczę, czy wytrzyma. Powoli manewrując łodzią, ustawili ją równolegle do pomostu.

Logan przerzucił nogę nad relingiem, a potem, przytrzymując się go ręką, wyciągnął stopę, sprawdzając wytrzymałość desek.

- Wydaje się w porządku. W najgorszym razie wykąpię się trochę wcześniej, niż zamierzałem.

Przerzucił nad relingiem drugą nogę i wskoczył na pomost. W liściach drzew rosnących wzdłuż plaży szeleścił wiatr, morze szumiało, poza tym panowała zupełna cisza.

Johnny i Nicolo obserwowali Logana z łodzi. Deski zaskrzypiały i ugięły się pod nim, ale pomost wytrzymał. Logan z uśmiechem odwrócił się do kolegów, szeroko rozkładając ramiona.

- Zejdźcie na brzeg, przyjaciele, bracia! Witajcie na L'ile des Violettes.

Nicolo włożył do ust kciuk i palec wskazujący i gwizdnął przeciągle. Johnny krzyknął podekscytowany, i szybko zabezpieczył łódź, po czym obaj podążyli za Loganem. Hałas, z jakim biegli pomostem i dalej, przez plażę, spłoszył siedzące wśród liści palm ptaki, które z piskiem wzbiły się w niebo jak chmura dymu.

Chłopcy przedzierali się przez krzaki, nie zważając na kolczaste gałęzie. Powietrze było chłodne, suche i cudownie orzeźwiające po wielu godzinach spędzonych na łodzi.

- To jest inny świat! - zawołał Nicolo.

- Wyspa skarbów - odkrzyknął Johnny.

- Władca much? - Nicolo nie pozostał dłużny.

- Mielibyśmy zwrócić się przeciw sobie? Nie my, przyjacielu. My nigdy - oświadczył Johnny.

Logan zatrzymał się i pochylił, by złapać oddech. Johnny i Nicolo w końcu się z nim zrównali.

- Czuję się jak Robinson Crusoe z dwoma Piętaszkami! - dyszał ciężko i uśmiechał się do przyjaciół szeroko, rzucając im wyzwanie.

Johnny i Nicolo spojrzeli po sobie.

- Prosi się o to, nie uważasz?

- Powiedziałbym, że błaga.

Logan zachichotał i zanim zdążyli go złapać, znów popędził przed siebie, klucząc między drzewami. Wyjąc jak dzikusy, Johnny i Nicolo ruszyli za nim, aż w końcu wszyscy wybiegli spomiędzy drzew na skaliste wzgórze. Roztaczający się stąd widok zapierał dech w piersi.

- O rany.

Nie zdając sobie z tego sprawy, dotarli na najwyższy punkt wyspy, skąd widać było ją całą doskonale piękną. Błękitne niebo, morze o barwie turkusu, zielone drzewa, piaszczyste plaże. Stojąc tam i chłonąc ten widok, wszyscy trzej poczuli dziwny, mocny ucisk w piersiach. Każdy z nich zapragnął, by ta wyspa należała właśnie do niego.

- A to co? - spytał nagle Johnny, przerywając ciszę, i wskazał jakiś budynek. Nawet z tej odległości widać było, że jest w ruinie.

- Nie wiem - odparł Logan. - Może zobaczymy?

Później leżeli w śpiworach na zapiaszczonej podłodze zniszczonego domu przy płonącym w kominku ogniu i butelkach po przyniesionym z łodzi piwie. Patrzyli w niebo. Jutro popłyną na ląd, oddadzą łódź właścicielowi i wsiądą do samolotu. Wrócą do prawdziwego życia - Johnny będzie kończył studia prawnicze, Logan rozpocznie MBA jako jeden z najmłodszych studentów, jacy kiedykolwiek dostali się na ten prestiżowy harwardzki kurs, a Nicolo pójdzie do pracy w firmie budowlanej w Nowym Jorku i zacznie poznawać tajniki tej branży. Mieli już pierwszy hotel, First, który przynosił całkiem niezły dochód. Wkraczali w dorosłe życie.

- No, to co o tym myślisz, ojcze Flores? Podoba ci się ta piękność?

Nicolo przewrócił się na bok i pstryknął Logana palcami w głowę.

- Nie nazywaj mnie tak. A co do tej piękności, tak, oczywiście, że mi się podoba.

- Dlaczego mówicie o tej wyspie tak, jakby była kobietą? - spytał Johnny.

- Na litość boską, John. Ta wyspa jest kobietą. Piękną, tajemniczą, dziką kobietą, która tylko czeka, żeby ktoś ją oswoił.

- Na przykład ty?

- Tak, ja. Nie, my. - Głos Logana brzmiał bardzo pewnie. Nie wątpił w to, podobnie jak jego przyjaciele.

- Wrócimy tu jeszcze, prawda? - spytał Johnny, przeciągając słowa ze zmęczenia i lekkiego zamroczenia alkoholem.

- Jasne. To nasza przyszłość, chłopcy. Kiedyś wrócimy tu już nie jako dzieciaki, lecz jako dojrzali mężczyźni. Mężczyźni, do których należy to miejsce. Wszyscy zobaczą, że sami tego dokonaliśmy.

Logan wzniósł do góry pięść.

- Jeden człowiek uzbrojony w marzenia koronę śmiało będzie brać...

- Trzech, gdy jedną pieśń odśpiewa... - zawtórował mu Johnny.

- Królestwem w posadach może zachwiać - dokończył Nicolo.


Rozdział 1.

2008

Logan Barnes stał niemal na krawędzi dachu budynku, wysoko nad Upper East Side na Manhattanie. Dzień był jasny, bezchmurny, a granatowe wody Hudsonu migotały i lśniły w promieniach słońca. Logan postąpił jeszcze jeden krok do przodu, spojrzał w dół na jadące ulicą samochody, i poczuł, jak ogarnia go strach. Stłumił go, ale nie całkiem. Odrobina strachu to dobra rzecz - pomaga się skupić na celu. Podniósł wzrok. Nad nim było już tylko niebo. W dole - wszystko. Miasto, które tak bardzo kochał, leżało teraz u jego stóp.

Zrobił kolejny krok - stał już na samej krawędzi dachu - i skoczył.

Kiedy leciał w powietrzu, każda sekunda zdawała się trwać wieczność. Czas rozciągał się i stawał cudownie elastyczny. Logan poczuł całkowitą pewność. W miarę jak jego ciało zbliżało się do nowojorskiego chodnika, wszystko nabierało niezwykłej ostrości.

Czterysta pięćdziesiąt metrów niżej stał mężczyzna i spoglądał na dach budynku, wypatrując jakiegoś ruchu. Wybrał miejsce, z którego mógł dobrze widzieć to, co miało się zaraz wydarzyć. Sprawdził maleńką kamerę wideo, a potem podniósł wzrok do nieba. Sekundę później zobaczył go - drobną postać na dachu. Wydawała się taka krucha. Taka bezbronna.

Johnny podniósł kamerę i zaczął filmować dokładnie w chwili, kiedy mężczyzna runął w dół. Wykonał w powietrzu salto, a potem wyprostował się i rozłożył ramiona jak ptak skrzydła. Kilka osób zauważyło go i pokazało innym palcami albo tylko przystanęło i patrzyło, większość jednak nie zwracała na niego uwagi, spiesząc na spotkania przy lunchu lub do biur, zbyt zajęta, by dostrzec spadającego człowieka.

A potem, kiedy Johnny był już niemal pewny, że to koniec, i przygotował się na to, co wydawało się nieuniknione, w górę wystrzelił spadochron i wypełnił się powietrzem jak wielki grzyb. Johnny odetchnął z ulgą. Zaabsorbowany czymś biznesmen, który akurat przechodził obok, rzucił okiem na Logana i poszedł dalej.

Spływając powoli na ziemię, Logan tak ułożył ciało, by skierować spadochron w stronę miejsca, w którym mógł bezpiecznie wylądować. Budynek, z którego skoczył, stał naprzeciw Central Parku. Kiedy skoczek zbliżył się do trawnika, turyści w dorożkach ciągniętych przez konie i fani joggingu zatrzymali się i patrzyli na niego. Zawsze lubił ten wyraz zdumienia na twarzach ludzi, kiedy dostrzegali w górze jakiś kształt i nagle docierało do nich, że to człowiek spada z nieba. Dopiero kiedy zrównał się z niewielką kępą drzew, usłyszał przeraźliwy krzyk. Odwrócił głowę i kątem oka dostrzegł tuż za sobą konia i siedzącą na nim kobietę, która usiłowała zapanować nad spłoszonym zwierzęciem. Koń stanął dęba; Logan pociągnął mocno za linki sterujące i skręcił, by nie dostać się pod kopyta. Kobieta w końcu uspokoiła konia na tyle, by móc z niego zeskoczyć, i ruszyła w stronę Logana, który wylądował dość niezgrabnie i właśnie podnosił się z ziemi. Scenie tej przyglądali się zdumieni gapie - Ty cholerny świrze! Co ty sobie wyobrażasz? Omal mnie nie zabiłeś, mnie i mojego konia! Skąd się tu wziąłeś, do diabła? -wrzasnęła na Logana, czerwona ze złości.

- Bardzo mi przykro. - Logan wstał i otrzepał ubranie. - Jest pani ranna? Proszę pozwolić sobie pomóc.

- Nie, i zabieraj ode mnie łapy, bałwanie - rzuciła z wściekłością, ale ręce jej drżały.

Logan cofnął się z przepraszającym wyrazem twarzy.

Johnny już biegł w ich stronę. Kobieta zbladła i zaczęła płakać.

- Przepraszam - powiedziała - to było bardzo niegrzeczne. Tylko że... - Spojrzała na niego dziwnie. - Czy my się znamy?

Logan się uśmiechnął.

- Nie, nigdy się nie spotkaliśmy. Proszę posłuchać: bardzo się pani wystraszyła. Może zechce pani usiąść...

Johnny chwycił konia za uzdę, a Logan poprowadził kobietę do najbliżej ławki. Thandy zaczęła się uspokajać i jeśli już ktoś musiał zwalić się na nią z nieba, miała szczęście, że był to właśnie on: niezbyt wysoki, ale doskonale zbudowany, o szerokich ramionach, wyraźnie zarysowanych pod cienkim, obcisłym kombinezonem skoczka. Patrzył na nią z troską ciemnymi, dobrymi oczami, w których dostrzegła także siłę, twardą jak stal. Opanowała się szybko. Na litość boską, ponosiło ją jak bohaterkę jednego z romansów, które czytywała jej matka. Ale była pewna, że już kiedyś widziała tego człowieka.

- Pracuje pan w city? - spytała.

- Hm... tak.

Zmrużyła oczy.

- Pracuje pan może z... Nie. - Znowu przyjrzała mu się uważnie. - Och, jest pan szefem Jeannie? Bloomingdales? Gospodarstwo domowe?

- Obawiam się, że nie.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

- Na pewno? Wygląda pan zupełnie jak...

Logan uśmiechnął się i skinął głową Johnny'emu, który w lot go zrozumiał i wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

Thandy uważnie słuchała.

- Mówi Johnny Stokes. Potrzebujemy pokoju, natychmiast.

- Co to znaczy: pokoju? Nigdzie z panem nie pójdę, omal mnie pan nie zabił. Skądś pana znam, ale to nie znaczy, że... - urwała. Och, Johnny Stokes. Podniosła wzrok na drugiego mężczyznę i szeroko otworzyła oczy. - O Jezu. Pan jest...

Logan kiwnął głową. Teraz już wiedziała. Nie po raz pierwszy przydarzyło mu się coś takiego - ludzie często brali go za kogoś znajomego i machali do niego na ulicy, uważając, że został im przedstawiony na jakimś przyjęciu albo że mieszka w sąsiedztwie czy coś w tym rodzaju. Wyciągnął do niej rękę.

- Logan Barnes. Miło mi panią poznać.

Podeszli do oszklonych drzwi hotelu Royal, Johnny i Logan po obu stronach oszołomionej kobiety. Konia, po jeszcze jednym telefonie Johnny'ego, zabrał z parku właściciel stajni - mogło się wydawać, że Johnny zna wszystkich na Manhattanie. Nie było chyba sprawy, której by nie załatwił. Wystarczyło, że przejrzał długą listę swoich kontaktów, a potem wszystko okazywało się już tylko kwestią jednego telefonu, spotkania czy uścisku dłoni. Weszli do budynku. Dwaj portierzy w liberiach i białych rękawiczkach powitali ich z uprzejmym uśmiechem, pochylając głowy w identycznych jasnoszarych cylindrach.

Kiedy tylko znaleźli się w holu, podszedł do nich recepcjonista, również uśmiechnięty.

- Dzień dobry, panie Barnes - powiedział i umilkł, czekając na instrukcje.

- Dzień dobry, Matthew. Piękny dzień, prawda?

- W rzeczy samej, proszę pana. Przygotowałem apartament dla pana gościa, zgodnie z poleceniem. - Spojrzał na młodą kobietę, której Logan omal nie poturbował. - Zechce mi pani towarzyszyć?

Logan położył dłoń na jej ramieniu, a w geście tym było tyle ciepła, co w jego oczach. Był naprawdę niezwykle czarującym mężczyzną. Kiedy tylko pomógł jej wsiąść do prowadzonej przez szofera limuzyny i pojechali do jednego z najlepszych hoteli w mieście, jej złość szybko minęła - co Thandy zauważyła nie bez irytacji.

- Bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało, naprawdę. Zaraz ktoś przyniesie do pani apartamentu czyste ubranie. Pokój został dla pani zarezerwowany do końca tygodnia. Proszę bez wahania zamawiać wszystko, na co przyjdzie pani ochota. Matthew jest recepcjonistą. Zaopiekuje się panią; proszę zwracać się do niego, ilekroć będzie pani czegoś potrzebowała. Pan Stokes i ja mamy coś do załatwienia.

Recepcjonista kiwnął głową i Thandy uśmiechnęła się szerzej. No, no, patrzcie tylko. Ona, Thandy Stine, sekretarka z Queens, która musi oszczędzać, by było ją stać na konną przejażdżkę po Central Parku raz na dwa tygodnie, w apartamencie hotelu Royal! I to jako gość samego pana Logana Barnesa z telewizji! I Johnny'ego Stokesa, w którym podkochiwały się wszystkie dziewczęta z biura. Thandy postanowiła, że zaraz zadzwoni do przyjaciółek.

Idąc za recepcjonistą po ciemnej, marmurowej podłodze zdobnej w wymyślne wzory z czegoś, co wyglądało jak macica perłowa, choć przecież nią być nie mogło, Thandy planowała już, co zamówi do pokoju z hotelowej restauracji. Wielki, krwisty befsztyk z musztardą i frytkami. Na przystawkę ostrygi, bo nigdy wcześniej ich nie jadła. A potem kilka słodkich, oblanych pastelowym lukrem makaroników, które wyglądają tak smakowicie.

Odwróciła się i puściła oko do Logana. Jeśli ktoś spada na człowieka z nieba i omal go nie zabija, a potem finał historii jest właśnie taki, to ona nie ma już absolutnie nic przeciw temu.

Johnny i Logan zostawili podekscytowaną Thandy w profesjonalnych dłoniach personelu hotelu Royal i ruszyli do West Side, hotelu i klubu należącego do Logan Barnes International, a mieszczącego się w Meatpacking District, dzielnicy Manhattanu. Było to miejsce zupełnie inne niż jego najbardziej reprezentacyjny hotel w pobliżu Central Parku, ale ono także przynosiło spore dochody. Podczas gdy hotel Royal - ze swoimi marmurowymi posadzkami i ciężkimi draperiami - symbolizował cały klasyczny szyk Manhattanu, to West Side był jego młodszym, otwartym na trendy w modzie bratem. W czarnych lśniących podłogach z perspeksu odbijały się punktowe światła neonów, zebranych w kiście na suficie z nagiego gipsu, a w wielkim, przestronnym holu stały niskie kanapy obite czarnym zamszem. Na stolikach, także z czarnego perspeksu, które zdawały się wyrastać wprost z podłogi, stały sześcienne akwaria ze złotymi rybkami. Ich delikatne płetwy powoli poruszały się w wodzie. Na środku wyeksponowano rzeźbę Damiena Hirsta, przedstawiającą serce owcy przebite srebrnym sztyletem.

Logan sprawdził e-maile na swoim iPhonie, a Johnny zadzwonił do reżysera, by poinformować go, że obaj są już w drodze na spotkanie.

- Tak, spotkamy się na zewnątrz. Nie, nie ma sprawy, obejdziemy wszystko jak zwykle... Odprawa jest o której? O czwartej? - Johnny pomachał ręką, by przyciągnąć uwagę Logana, i pytająco uniósł brwi. Logan kiwnął głową.

- Hm, dobrze, więc o czwartej, a wieczorem wylatujemy do Londynu. Tak, w trójkę, plus Rachel i Kirsten. Daj spokój, Chris, wiesz, że nie możesz. Nikt nie ma wstępu na pokład tego samolotu. Wykluczone. Ale zawsze warto zapytać - zaśmiał się Johnny. - Do zobaczenia.

Samolot był prywatnym sanktuarium Logana, rzeczywiście nikt nie miał wstępu na jego pokład poza członkami zarządu firmy, jego osobistą asystentką, Rachel, i jego rodziną. To tam Logan podejmował ważne decyzje, przeprowadzał tajne rozmowy telefoniczne, których podsłuchania nie chciał w żadnym wypadku ryzykować. Tam nigdy nikt nie wszedł z kamerą czy aparatem fotograficznym.

- Facet zawsze próbuje przesunąć granice - mruknął Johnny.

- Jak i cała reszta, czyż nie?

- To prawda. Chciał polecieć samolotem.

- No...

- Wiem.

Johnny pokiwał głową i znowu chwycił za komórkę. Spędzał na rozmowach telefonicznych mnóstwo czasu i co kilka miesięcy kupował nowy aparat. Poza tym szybko się nudził. Między innymi był już bardzo znudzony swoją dziewczyną, Melissą, ale nie wymyślił dotąd sposobu, jak się jej pozbyć - zwłaszcza że brała udział w ich reality show General Manager. Poznali się na balu przebierańców poświęconym tematowi rewolucji - otwierał wystawę współczesnej sztuki rewolucyjnej w Contemporary Museum of Art. Johnny przebrał się za Che Guevarę - za kogóż by innego? Melissa była doskonałą Marią Antoniną - zbyt doskonałą, od razu powinien był to zauważyć - wyraźnie dając do zrozumienia, że jest jedyna w swoim rodzaju. Nikt nigdy nie ośmielił się nadepnąć na jej obleczone w kosztowny brokat nogi.

Bal był jedną z ważniejszych imprez w towarzyskim kalendarzu Manhattanu. Dotychczas głównym wydarzeniem tego rodzaju był bal w Metropolitan Museum, o wspaniałej, długiej tradycji, niedawno jednak na scenę wkroczyło także COMA. Zdając sobie sprawę z tego, jak wiele zależy od pieniędzy i zainteresowania tak zwanego towarzystwa, zaczęli organizować jesienią własne bale tematyczne, które zbiegały się w czasie z wernisażami ich wielkich wystaw. Za stolik trzeba było zapłacić sto tysięcy dolarów i więcej, a kostiumy projektowano wiele miesięcy naprzód, podobnie jak scenografię, dopracowaną zawsze w najdrobniejszych szczegółach. Mimo to w tym roku Bunny Shawcross, rozwścieczona, opuściła bal, w rozwianym dramatycznie płaszczu księżnej z dynastii Romanowów, ponieważ na linii jej wzroku znalazła się gilotyna z kwiatów. Bale dawały zajęcie niezliczonym stylistom, szoferom, portierom, florystom, firmom kateringowym i kelnerom - całemu legionowi mężczyzn i kobiet, którzy je obsługiwali i przy okazji bardzo dobrze na nich zarabiali. O najlepszych zabiegano i walczono. Aurelie Lezard, organizatorka, była smukłą blondynką o wyglądzie dobrej wróżki, bardzo jednak zdecydowaną i wierzącą w sens ciężkiej pracy. Dążyła do tego, by zorganizować bal, o którym będą mówili wszyscy. Johnny obserwował ją przez chwilę, stojąc przy lodowej rzeźbie w kształcie sierpa i młota, spod których tryskała zmrożona wódka. Aurelie właśnie z kimś rozmawiała; przez, bagatela, trzydzieści sekund poświęcając tej osobie całą swoją uwagę, by zaraz potem zwrócić wielkie niebieskie oczy na kogoś innego.

Na zatłoczonej sali balowej spojrzenia Johnny'ego i Melissy ledwie się spotkały - aż w końcu Johnny nadepnął niechcący na tren sukni, który Melissa celowo udrapowała tak, by znalazł się pod jego nogami. Już od pewnego czasu interesowała się Johnnym, widywała go na różnych przyjęciach i wernisażach na Manhattanie, wypytywała o niego. A jeśli Melissa czegoś chciała, zwykle to dostawała. Poszli razem do baru Maotini, gdzie Johnny spytał, czy mógłby ją kiedyś zaprosić na kolację i dodał: Chciałbym zobaczyć, jak wyglądasz bez tej ptasiej klatki na głowie.

Już po pierwszej randce mógł się przyjrzeć jej bardzo dokładnie, kiedy leżała nago w poprzek jego wielkiego łoża (Melissa mogła być królową Manhattanu, ale z pewnością nie była pruderyjną księżniczką), a potem siedzieli przed telewizorem, oglądając kreskówki i objadając się czekoladowo-miętowymi lodami.

Johnny był nią oczarowany, choć rzucony na niego czar osłabł trochę, kiedy godzinę później usłyszał, jak zwymiotowała w jego łazience.

To Melissa wymyśliła General Managera i podzieliła się tym pomysłem z Johnnym i Loganem. Reality show, którego akcja rozgrywała się w hotelu, okazał się strzałem w dziesiątkę. Melissa pracowała jako producent dla swojego ojca, który był grubą rybą w mediach i akurat szukał czegoś, co mogłoby skutecznie konkurować z takimi popularnymi seriami jak Moja kuchnia, Idol i inne programy pokazywane w czasie największej oglądalności, które okazały się tak dochodowe. Johnny'emu natychmiast bardzo spodobał się ten pomysł - zawsze lubił nowe wyzwania i nowe doświadczenia. Wierzył, że w życiu żałuje się tylko tego, czego się nie spróbowało. Przedstawił koncepcję Loganowi, niepewny, jak zareaguje; opisał wszystkie potencjalne korzyści, podkreślił możliwość dotarcia do znacznie szerszego kręgu klientów - ale właściwie to wcale nie by...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin