Atalaya 03 Szlachetne przymierze A5.doc

(1714 KB) Pobierz
Szlachetne przymierze



 


Jaga Rydzewska

Szlachetne przymierze

Cykl: Atalaya Tom 3

 

 

Wydanie polskie 2007

 

 

Oria, Dag i Sule, rzuceni na odległe rubieże Galaktyki, desperacko usiłują wrócić do domu...

Los nie sprzyja trójce przyjaciół. Najpierw trafiają w sam środek wojny, potem, zaplątani w dworską intrygę, zostają uwięzieni w odciętym od świata mieście, gdzie właśnie zaczyna się katastrofa, jakiej nie znały dotąd ludzkie dzieje - postępujący rozpad prawdopodobieństwa.

Kto i po co manipuluje ścieżkami losu? Kto wygra, kiedy Niepokonany będzie walczył na śmierć i życie z Nieśmiertelnym?


Rozdział I.

Oria ostrożnie uchyliła powieki. Przeszył ją ostry ból. Światło raziło, jakby nagle stało się kłujące. Odruchowo chciała podnieść rękę - i nie mogła. Ramiona miała wykręcone w tył, na przegubach czuła kajdanki. Co się dzieje?!

Usiłowała przywołać wspomnienia, choć myśli nadal miała mętne i nie do końca zborne. Pamiętała letni, ciepły dzień na Medzie, morze, słony wiatr... Byli we troje - ona, Sule i Dag. Jedli obiad w nadmorskiej restauracji. Ktoś się przysiadł, dokądś razem polecieli... dalej zaczynała się luka. Zupełna pustka w pamięci.

Oczy oswajały się z blaskiem. Spod rzęs, nie poruszając głową, Oria rejestrowała kolejne fakty.

Dag leżał tuż koło niej. Czarne włosy miał potargane, pod oczami sine kręgi, a na policzkach ciemniał mu kiełkujący zarost. Patrzył na kogoś z demonstracyjną, chłodną obojętnością. Niedobrze; Oria znała ten wzrok.

Sule, rzucony trochę dalej, unosił się właśnie do pozycji siedzącej. Jego masywne, ogromne ciało, z rękami skutymi na plecach, skojarzyło się Orii z płetwalem, ledwo mieszczącym się w ciasnej przestrzeni. Nadal był ubrany w długą niebieską szatę, tę samą, którą nosił nad morzem.

Ściana drżała lekko; pracowały silniki. Znajdowali się w śluzie kosmolotu. Tuż nad Suleyem stał rosły mężczyzna w medyjskim wojskowym mundurze. Ciemnobrązowe włosy związane na karku, trójkątna blizna szpecąca podbródek - Haerred Thillié, przypomniała sobie Oria. To on przysiadł się do nich w restauracji.

Kilku mężczyzn w cywilnych tunikach podpierało przeciwległą ścianę. Wszyscy trzymali ciężką broń; dwaj mierzyli prosto w jeńców.

- Co ty do diabła wyprawiasz, Thillié? - odezwał się Sule ochryple.

Haerred Thillié spojrzał z góry.

- Za chwilę przekażę cię Solaryjczykom.

- Solaryjczykom?

- Zostałeś nabyty przez Agencję Ochrony Dobra.

- Co?!

- Stanowisz element barterowy w transakcji wiązanej. Wymieniamy cię za naszego człowieka, którego Agencja złapała pół roku temu na Pograniczu.

- Mnie? Dlaczego mnie? Co Agencja będzie z tego miała?

- Okup, Amrid. Wezmą okup. Sprzedadzą cię twojemu własnemu riagge za grube pieniądze. U Solaryjczyków to legalna metoda gromadzenia funduszy. Polecisz teraz na Shambalę, gdzie mieści się kwatera główna Agencji. Potem zaczną cię obrabiać i zapomnisz, skąd się tam wziąłeś. A na koniec, jeśli rodzina zapłaci, wrócisz na Medę.

- Thillié, zwariowałeś! - ryknął Sule. Jego bas wypełnił całą śluzę. Spróbował poderwać się na nogi, ale jeden z milczących mężczyzn natychmiast przywołał go do porządku. Uderzenie kolbą rzuciło Suleya na kolana. - Jesteś szefem wywiadu! Przysięgałeś służyć wyłącznie królom! A teraz sprzedajesz Medyjczyka do Sol Wangkuo, żeby załatwić porachunki skrytobójców. Wiesz, co za to grozi?!

- Nie chodzi o porachunki skrytobójców.

- Więc o co chodzi, do jasnej cholery? Ktoś cię wynajął? Przecież nie... przecież nie Yassinte! - Na szerokiej twarzy Suleya odmalowało się autentyczne osłupienie. - Dałeś się wrobić w jej prywatną zemstę?!

Mężczyzna pochylił się, wbijając w Amrida pociemniałe oczy.

- Byłeś potrzebny żywy, dopóki miałeś się z nią ożenić - powiedział cicho. - Teraz jesteś zbędny. Przekażę cię Agencji, a wiesz, czemu? Bo ją zgwałciłeś.

- Agencję? - zamrugał Sule.

- Nie zgrywaj durnia. Zgwałciłeś własną narzeczoną.

- Ją? - Sule wykrzywił się - Aha, ją. Ostatnio co i rusz ktoś ją gwałci. A to Main, a to ja. Ma pecha dziewczyna.

Thillié odwinął się i z rozmachem uderzył go w twarz. Głowa Suleya poleciała na ścianę.

- I za to poniesiesz karę.

Sule milczał. Po uderzeniu na sekundę go zamroczyło. Ostrożnie językiem sprawdził zęby. Wargi miał rozcięte, a z nosa ciekła krew, kapiąc na haftowane wyłogi rękawa.

- Amrid ma ponieść karę, rozumiem, ale po co porwałeś mnie i moją siostrę? - po raz pierwszy odezwał się Dag.

Thillié obrócił ku niemu zimne oczy.

- Was dodam bezpłatnie. Jako bonus.

- Co masz przeciw nam?

- Specjalnie odczekałem, żeby złapać jednocześnie Amrida i ciebie. Naraziłeś mi się, Yaoying. A wiesz, dlaczego?

- Oświeć mnie.

- Oświecę. Żebyś przeklinał własną głupotę tam, dokąd trafisz. Stapleton znieważył fa Yassinte. Paru mięśniaków miało mu połamać kości. Zamiast tego ty połamałeś kości mięśniakom. Przez ciebie mój plan nie wypalił, Yaoying, więc teraz dostaniesz kopa z Medy. Takiego kopa, że dolecisz do Sol Wangkuo.

- Niech cię szlag trafi, Thillié! - warknął Sule. Jego ciemnożółte oczy zwęziły się w szparki. Usta miał rozbite, poplamione ściekającą krwią. Znów spróbował wstać, ale tym razem oberwał mocniej; zwinął się, targnięty bólem, kiedy jeden z Medyjczyków wbił mu kolbę w brzuch. - Wypuść chociaż dziewczynę - stęknął. - Ona chyba nie zdążyła ci podpaść, bydlaku?

- Kosmolot Agencji już przycumował do naszego. Zamiast się pienić, Amrid, wymyśl jakieś efektowne ostatnie słowa.

Chwilę później drzwi po prawej stronie rozsunęły się. Do korytarza wtargnęło pięciu heitai w brunatnych mundurach. Oria, Sule i Dag zostali sprawnie postawieni na nogi i przepchnięci z jednej śluzy do drugiej. Drzwi zasunęły się znowu. Znaleźli się na pokładzie solaryjskiego kosmolotu.

Wnętrze było zupełnie inne - białe, tchnące sterylną czystością. Krętym korytarzem poprowadzono ich do sterowni.

W sterowni siedziało dwóch czarno umundurowanych oficerów. Na bocznym ekranie widać było podłużny statek medyjski, który oddalił się i zniknął, przechodząc w nadprzestrzeń. Statek solaryjski też przygotowywał się do otwarcia tunelu. Jeden z oficerów, przy pulpicie sterowniczym, nadzorował transfer. Drugi półleżał w fotelu, z nogami na bocznej części pulpitu.

Obaj jednocześnie odwrócili się, żeby spojrzeć na jeńców.

- W porządku - rzucił ten półleżący. - Zabierzcie ich do ładowni i pieprznijcie porządnym ogłuszaczem.

- Nie! - wrzasnęła Oria. - Nieeee!

Z całej siły kopnęła najbliższego heitai. Upadł z jękiem, łapiąc się za podbrzusze. Pozostali natychmiast chwycili dziewczynę za skute ramiona.

Lecz Oria dostała amoku. Heitai równie dobrze mogliby trzymać oszalałą ze strachu klacz, która wierzga na wszystkie strony i miota się dziko. Wojowniczka wlokła ich za sobą po sterowni, wywracając białka oczu i krzycząc przeraźliwie co sił w płucach, aż ślina pryskała z wykrzywionych ust, jakby dziewczyna z opętańczą furią usiłowała wypluć na żołnierzy własną krtań. Heitai potracili głowy i szarpali się z nią wściekle, klnąc i wrzeszcząc równie głośno jak ona. Jeden z oficerów wyciągnął miotacz; drugi odruchowo zatkał uszy, bo wrzask Orii, ostry jak nóż rżnący po szkle, dosłownie kłuł bębenki.

Po pierwszej chwili osłupienia Sule skoczył na pomoc. Kopnął rosłego heitai, który złapał dziewczynę za włosy. Heitai grzmotnął o ziemię, aż posadzka zadrżała, i krzycząc z bólu, chwycił za złamane udo. Jego kolega oderwał się od Orii, ale Medyjczyk zaatakował pierwszy, skacząc w powietrze i całym ciężarem lądując mu na brzuchu. Heitai jęknął, lecz nie zemdlał; z dołu skierował ku niemu broń. Sekundę później Medyjczyk ujrzał ostry błysk.

Górna część ciała heitai rozpadła się na kawałki.

- Już - powiedział Dag Zaniewski do siostry.

Sule zamrugał. Był cały i zdrowy, tylko przed oczami wirowały mu barwne plamy. Spojrzał na Orię, która uspokoiła się tak samo nagle, jak wpadła w szał. Heitai, który ją trzymali, leżeli pokotem na podłodze.

Nie.

Na podłodze leżały skrwawione zwłoki.

- Jak to? - Sule rozejrzał się, oszołomiony. - Kiedy to się stało?

Zaniewski przestrzelił kajdanki Orii i podszedł do Medyjczyka, który stał jak wryty, zagapiony na sterownię z bezgranicznym zdumieniem. Ledwo zauważył, że znów ma wolne ręce.

Krew spryskała białe, lśniące ściany, rozlewała się kałużami po gładkiej posadzce. Na wyciągnięcie ręki od Suleya rozbryzgnęło się ciało. Strzępki czarnego munduru przylgnęły do pulpitu sterowniczego; na telepatorze wisiał kawałek jelit. Drugi oficer, wybebeszony, zginął metr dalej. Sule pośpiesznie odwrócił wzrok.

Minutę po tym, jak jeńców wprowadzono na pokład, nie żył już nikt z załogi statku.

Oria rękawem wytarła krew kapiącą z rozerwanego ucha i z żalem spojrzała na długie, pierzaste kolczyki. Nie przetrwały bójki; nie miały szans. Jeden, wyszarpnięty, leżał na podłodze, z drugiego został mały kawałek, sterczący bez sensu tuż przy zapięciu. Odpięła go, rzuciła i jednym strzałem spopieliła oba. Potem bez słowa usiadła. Medyjczyk zajął fotel obok.

Metaliczna twarz nad pulpitem sterowniczym obróciła się ku nim groźnie.

- Popełniliście zbrodnię karaną śmiercią trzeciego stopnia! - zagrzmiał głośnik w stalowych ustach.

Dag laserem obrysował twarz i zdjął ją znad pulpitu jak maskę. Ukazał się mózg, lśniący od krystalicznych procesorów. Komputer, pomyślał Sule. Dobrze się składa, że nie kogiter. Bo kogiter, system bardziej złożony, to o wiele groźniejszy przeciwnik. Na szczęście kogitery pokładowe trafiały się rzadko, nawet w Agencji Ochrony Dobra. Zaniewski włożył dłoń do środka, coś przekręcił, coś przesunął, coś wypalił cienką igłą światła, a potem rozparł się w fotelu z taką nonszalancją, jakby trupy oficerskie stanowiły rutynowe wyposażenie każdej porządnej sterowni. Zaczął studiować dane na pulpicie.

- Znajdujemy się w otwartej próżni, współrzędne ITX 88 712.

- To znaczy? - spytał Medyjczyk.

Oria ściągnęła brwi.

- To rejon Dongfang Shuo. Jesteśmy gdzieś o dwa i pół tysiąca lat świetlnych od Ziemi, na zewnętrznym brzegu Ramienia Oriona. Bliżej stąd do Ramienia Perseusza niż na Medę. Ile mamy energii?

- Dwanaście tysięcy zero zero jeden xing-li.

Popatrzyli po sobie. Mało. Nie wystarczy, żeby dotrzeć nawet na peryferie Federacji Medyjskiej.

Twarz Zaniewskiego była mroczna.

- To nie wszystko. Ten statek to model asdiwal.

- I co z tego? - spytała Oria.

- W asdiwalach cały kosmolot jest jednocześnie nadajnikiem i wzmacniaczem infopola - wyjaśnił Sule, zachmurzony. - Inaczej mówiąc, nie da się zablokować namiaru kosmolotu, odbieranego w centrali. Trzeba by zniszczyć cały statek. Łączność możliwa jest wyłącznie po kanałach Agencji, więc nie porozumiemy się z Medą.

- Mniejsza o Medę - warknął Dag. - Komputer pozostaje w stałym kontakcie z bazą. Zanim go przyhamowałem, zdążył przekazać informacje.

- O... o nas? - spytała Oria, nagle zachrypnięta.

- Jasne. Sfilmował wszystko. I wysłał film na Shambalę.

Oria zbladła.

- Mogą ustalić naszą tożsamość?

- Pewnie już ustalili.

- Czy Agencja nas teraz widzi i słyszy? - zagadnął Sule.

- Nie wiem. Zerwałem łączność, uszkodziłem fragment mózgu komputera, ale mogą mieć dodatkowy tajny kanał, którego nie znam.

Sule skinął głową.

- Dobrze. Z takim zasobem energii da się stąd dotrzeć do Sundhainarf albo do Sol Wangkuo. Lecimy do Sundhainarf.

Dag spojrzał na niego zimno.

- Bo ty tak każesz?

- Bo ja tak każę - zgodził się Sule z niezmąconym spokojem.

Dag zastygł, wpatrując się w Medyjczyka. Tęczówki miał jasnoszare, niemal białe, jak zamarznięty śnieg. Sule, rozparty w fotelu, spoglądał na niego z zaciekawieniem.

- Wytłumacz mi - wycedził Zaniewski - dlaczego miałbym słuchać twoich rozkazów.

- Ktoś musi podejmować decyzje. Od tego jestem ja.

- Czemu ty?

- Ponieważ najlepiej się do tego nadaję.

Oria spojrzała na Medyjczyka niespokojnie. Pewność siebie aż z niego biła. Dag nie wygra tego starcia.

- Głupi jesteście obaj - powiedziała twardo. - Para dzieci w piaskownicy! Agencja zaraz wyśle oddział przeciw nam, a wy się bawicie w kretyńskie przepychanki! Lecimy do Sundhainarf, bo tam dużo łatwiej się ukryć, i koniec gadania. Sule, masz pomysł na konkretną lokalizację?

Sule uśmiechnął się nieznacznie. Mądra dziewczyna, pomyślał. Swoją drogą szkoda; miał ochotę przeprowadzić tę próbę sił do końca. Ciekawe, czy Zaniewski też wyciągnąłby broń, jak swego czasu Zurkun. Gdzie zaczyna się różnica między nimi?

- Wprowadź koordynaty na sundańską planetę Rihannon - powiedział.

Oria skinęła głową i nie tracąc czasu, usiadła przy terminalu.

- Zaraz. Dlaczego Rihannon? - spytał Dag, rzucając siostrze ponure spojrzenie.

- Na tej planecie działa medyjski ośrodek handlowy, współwłasność mojego riagge. Przy odrobinie szczęścia za godzinę będziemy na Medzie.

Żadne z nich nie wyczuło zmiany, tak nikłej, jakby zadrżała najsubtelniejsza, niewidzialna pajęczyna. Ścieżka losu zmieniła bieg. Gdziekolwiek mieli trafić za godzinę, nie będzie to Meda.


Rozdział II.

Cywilizacja sundańska narodziła się w układzie planetarnym niepozornej podwójnej gwiazdy, leżącej o cztery tysiące lat świetlnych od Ziemi w rejonie objętym dawną konstelacją Jednorożca.

W myśl teorii kosmograficznych planeta Sundhainarf nie powinna w ogóle istnieć, a już pojawienie się tam życia było kompletnie niemożliwe. Sundhainarf, po bardzo nieregularnej orbicie, obiegała dwa ciała niebieskie, które nie krążyły nawet wokół wspólnego środka masy, lecz jedno z nich, czerwony karzeł, było satelitą drugiego, należącego do klasy widmowej G 0. Rok planety trwał w przybliżeniu dziesięć lat ziemskich. Przez ten czas cykl dobowy ulegał drastycznym zmianom. W miarę zbliżania się do czerwonego karła planeta zwalniała okres obrotu wokół własnej osi i zmieniała nachylenie osi względem swej orbity. Wykonując wokół karła częściowe okrążenie, była do niego zwrócona stale tą samą stroną. Przez blisko pół ziemskiego roku na jednej półkuli żarzyło się rozpalone do białości lato, a jasnoczerwone słońce dzień i noc tkwiło na niebie, podczas gdy na przeciwległej półkuli panowała ciemność i lodowata zima. Następnie w miarę oddalania się od karła doba skracała się, przechodząc w dwudziestogodzinną. Sundhainarf wracała na orbitę żółtego słońca, obiegała je i znowu, w najdalszym punkcie orbity, wkraczała w obszar przyciągania karła, a cykl zaczynał się od początku.

Mimo to ludzie, skądkolwiek się tam wzięli, przetrwali i nawet założyli cywilizację. Roślinność planety - ogromnie ciekawa z botanicznego punktu widzenia - dostosowała się do cyklu, lecz zwierzęta stale migrowały. Nie sposób było przewidzieć, którą stroną planeta zwróci się w danym roku do czerwonego karła. Sundanie próbowali chronić się w grotach, ryć tunele wewnątrz gór czy budować bunkry głęboko pod ziemią, ale żywności i tak nie starczało dla wszystkich, więc plemiona przemieszczały się bezustannie wraz ze stadami zwierząt i szybko dojrzewającymi uprawami.

Na Sundhainarf nigdy nie powstał centralny rząd. Nie znano jednolitego prawa ani powszechnych podatków; nie dałoby się ich zresztą wyegzekwować, gdyż cywilizacja nie wytworzyła ani kasty urzędniczej, ani państwowego aparatu przymusu. Pojęcie państwa w ogóle nie było znane. Sundańską organizację społeczną nazywano popularnie anarchią, lecz tak mogło się zdawać tylko z zewnątrz. W rzeczywistości wśród Sundan panował rygor i porządek. Od narodzin do śmierci żyli w ściśle zhierarchizowanych grupach, opartych na feudalnym, osobistym podporządkowaniu.

Nie znali rodziny, rozumianej jako trwały związek mężczyzny, kobiety i ich potomstwa. W Sundhainarf kobiety i mężczyźni tworzyli odrębne plemiona o zupełnie różnym systemie organizacyjnym. Męskie plemiona zostały przez ksenologów nazwane dominatami, kobiece zaś - matriami. Dominat stanowił stowarzyszenie wolnych mężczyzn, służących jednemu Panu; matria była szczepem wolnych kobiet, złączonych pokrewieństwem i wiarą w jedno żeńskie bóstwo-przodkinię. Męskie dominaty skupiały się wokół terytorium, które było jednak pojęciem przenośnym; kobiece matrie wiodły zazwyczaj egzystencję wędrowną, nie broniąc żadnego własnego obszaru, lecz swobodnie przemieszczając się po męskich terenach. Nie znano małżeństw. Do zaspokajania potrzeb seksualnych służyli niewolnicy, lecz kobiety wolały mieć dzieci z wolnymi mężczyznami, gdyż los takiego dziecka był lepszy. Wedle prawa każde dziecko musiało wiedzieć, kim jest jego ojciec, toteż życie erotyczne podporządkowane było rygorom wcale nie mniej surowym niż w innych cywilizacjach. Dziewczynki od urodzenia do śmierci należały do tej samej matrii, co matka; chłopcy musieli opuścić matrię w wieku około dziesięciu ziemskich lat. Jeśli rodzili się z niewolników, szli w niewolę; jeśli ich ojcowie byli wolni, szli do tego dominatu, gdzie mieli ojca, starszego brata lub przynajmniej kuzyna; wybór dominatu należał jednak do matki.

Tak wyglądał zarys wiedzy na temat społeczeństwa sundańskiego. Dokładny schemat zależności, mechanizmy władzy i dziedziczenia czy wewnętrzna struktura grup wciąż pozostawały niejasne i tak złożone, że przyprawiały ksenologów o ból głowy. Mężczyźni byli wojownikami i uczonymi, kobiety - czarownicami i lekarkami. Jedni i drudzy bywali kapłanami najrozmaitszych bóstw plemiennych. Nauka w tym świecie rozwijała się wolno i nie osiągnęła wiele. Dopiero gdy doszło do kontaktów z innymi cywilizacjami, Sundanie zaczęli przejmować obce zdobycze intelektualne, nie zmieniając ani na jotę własnej mentalności czy obyczajów.

Najbardziej, oczywiście, przyczynili się do tego Korelczycy. Na Koreil działał bowiem prężny Ruch Nauczycielski, składający się z ludzi głęboko przekonanych, że należy nieść kaganek oświaty całej Galaktyce i dzielić się z każdym, kto tego chce czy nie chce, korelskimi zdobyczami naukowymi. A były to zdobycze imponujące. Nauka korelska, bujna i twórcza, od stuleci coraz bardziej rozkręcała tempo, obficie obsypując Korelczyków odkryciami i wynalazkami. Koreil nadal nie wypracowała takiego dorobku, jak bardzo stare cywilizacje galaktyczne - Ningsz, Endellaani, Onki - które stawiały pierwsze kroki w kosmosie, gdy na Ziemi jeszcze w powijakach była sztuka jaskiniowa. Choć jednak stare cywilizacje miały przewagę wielu tysięcy lat, ich nauka, wedle dostępnych danych, rozwijała się znacznie wolniej. Niewykluczone zresztą, że nie stworzyły jej same. Wiele wskazywało, że nauka trafiła do nich z zewnątrz, przyniesiona być może przez kolonistów z dawno zaginionego imperium - Ense Larran lub jakiejś zagadkowej cywilizacji pozagalaktycznej - bo Ningsz na przykład, ze swą czysto kontemplacyjną religią i społeczną stagnacją, na pewno nie mogła samodzielnie opracować żadnej zaawansowanej technologii. Tak czy owak, wśród młodszych cywilizacji to właśnie Koreil wysforowała się na lidera ekonomicznego i naukowego, a co za tym idzie, również kulturalnego. Meda i Milga wiele Korelczykom zawdzięczały, nie wspominając o Sol Wangkuo, które rozwijało się ślamazarnie i z mozołem, bo rozrośnięta biurokracja, manichejski wstręt do świata realnego i wiara w następne, lepsze wcielenia zupełnie nie sprzyjały innowacyjności. Gdyby nie korelscy Nauczyciele, ochoczo i za darmo oddający Galaktyce zdobycze wielu pokoleń swych uczonych, poziom cywilizacji galaktycznych byłby dziś daleki od wyrównania.

Wśród samych Korelczyków opinie na temat Nauczycieli były podzielone: jedni uważali ich za zdrajców, inni tylko za półgłówków. Ich sztandarowa teoria głosiła, że ludzkość musi być potężna, bo prędzej czy później natrafi w kosmosie na jakąś wysoko rozwiniętą, agresywną cywilizację. Konserwatyści replikowali, że Nauczyciele, sadzając dzikusów na statki kosmiczne, sami taką cywilizację hodują. Nie naukę daje się jaskiniowcom - grzmieli konserwatyści - tylko porządne lekcje etyki. Nie uczonych im trzeba, tym prymitywom o niemytych mózgach, tylko misjonarzy! A w charakterze ponurych przykładów wskazywali na Sol Wangkuo i na Sundhainarf.

Co by jednak nie mówić o sundańskich barbarzyńcach, jedną zaletę posiadali na pewno. Byli urodzonymi wędrowcami. Mieli we krwi tęsknotę za szlakiem. Na swych dziwacznych kosmolotach docierali do wszystkich zakątków Galaktyki, a opowiadano, choć wydawało się to nieprawdopodobne, że penetrowali całą Lokalną Grupę - te zupełnie niezbadane przestrzenie Wszechświata, wielkie białe plamy w atlasach nawigacyjnych, gdzie równie dobrze można by pisać ubi leones. Nie opracowano jeszcze żadnych locji ani map, które by pozwalały w miarę bezpiecznie przemieszczać się w nadprzestrzeni po tych tajemniczych rejonach. Nawet Mgławica Andromedy wciąż była słabo zbadana. Zapuszczały się tam głównie bezzałogowe sondy i statki Dalekiego Zwiadu - oraz Sundanie. Raz na jakiś czas zwiadowcy donosili, że natrafiono w kosmosie na ich koczowiska lub obserwowano ich bitwy. Sundanie bowiem pasjami lubili wyrzynać się między sobą, a korelska nauka dostarczyła im po temu nowych, znakomitych środków.

Póki co, nie atakowali nikogo prócz siebie wzajem. Nie mieli nawet zapędów terytorialnych. Rzadko zagrzewali gdzieś miejsca. Opanowali gromadę znaną kiedyś na Ziemi jako Plejady, a dziś nazywaną Catachillay; w Głowie Czarownicy pozyskiwali na skalę przemysłową pierwiastki z gazów dyfuzyjnych; budowali kopalnie w gromadach gwiezdnych M 35, M 50 czy NGC 2301. Gdziekolwiek trafili, wznosili yildary - tymczasowe obozowiska, w których emisariusze matrii czy dominatów zatrzymywali się na pewien czas, by potem podjąć wędrówkę.

Planeta Rihannon obiegała jedną z licznych gwiazd, leżących wewnątrz Obszaru Sundhainarf. Sundanie nazywali tę gwiazdę Riqqit, co w którymś z ich niezliczonych języków oznaczało woal. Mała, gorąca gwiazdka była bowiem otoczona mgławicą pyłu, która na niebie Rihannon wyglądała jak delikatna woalka.

Niebo Rihannon miało kolor zielony.

Tunel nadprzestrzenny wyniósł Orię, Daga i Suleya za blisko powierzchni. Zamiast ujrzeć z daleka planetę niczym bryłę malachitu na tle czarnego nieba, zobaczyli tuż przed ekranami barwny kontur lądu, niebieską plamę morza i białą watę chmur.

- Do diabła! - mruknął Sule. - Mamy szczęście, że korytarz się nie zwichrował. Trafiliśmy na niską orbitę.

- Statek solaryjski, skierować się do stacja orbitalna 5-1-1 - przemówił z pulpitu obcy, chrapliwy głos.

Głos mówił w łamanym lansaya. Z niejasnych powodów - może kulturowych, a może religijnych - Sundanie nie lubili wgrywać sobie do pamięci lingwistycznych memo. Podobno uważali, że memo instaluje ducha w ludzkim umyśle. Uczyli się lansaya, owszem, bo ten korelski język, był w Galaktyce uniwersalny i powszechnie używany, ale ich gramatyka pozostawiała wiele do życzenia.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin