SPQR 02 A5.doc

(1833 KB) Pobierz
Sprzysiężenie Katyliny




John Maddox Roberts

Sprzysiężenie Katyliny

Cykl: SPQR Tom 2

 

Tytuł oryginału: The Catiline Conspiracy

Przełożyła z angielskiego: Ewa Wierzbicka

Rok pierwszego wydania: 1991

Rok pierwszego wydania polskiego: 2012

 

W roku 691 ab urbe condita Rzym pozostaje małym miasteczkiem położonym na wzgórzach Italii; jego ludność, nadal żyjąca plotkami, na równi ze świętami państwowymi, igrzyskami i dekadenckimi ucztami ceni sobie tradycyjne dni targowe. Politycy nieustannie toczą bezpardonową walkę o władzę, lecz żaden z nich nie ma na sercu dobra ludu. Optymaci mówią o ochronie państwa przed potencjalnymi tyranami, a pragną wyłącznie zachować przywileje arystokracji. Przywódcy popularów twierdzą, że stoją po stronie prostego człowieka, a chcą tylko przydać sobie blasku. Daleko poza granicami Italii pozostało kilka ostatnich miejsc nieskażonych jeszcze korupcją rzymskiej władzy. Do stolicy świata dociera wieść o śmierci najwytrwalszego spośród jej dawnych wrogów - Mitrydatesa. Wojny domowe Mariusza i Sulli odchodzą w niepamięć, a horror dokonanych przez nich morderstw i proskrypcji kojarzony jest już z minioną epoką. Po eksterminacji Kartaginy, obaleniu piratów Morza Śródziemnego, pokonaniu Krety, poskromieniu Azji, Pontu i Armenii, pod rzymskim sandałem znalazł się cały Wschód: od Cylicji do Palestyny; Hiszpania grzecznie wnosi podatki, a Afryce i Numibii nałożono kaganiec. Nadeszła pora spokoju i dobrobytu, wspaniałe lato, lato konsulatu Marka Juliusza Cycerona oraz Gajusza Antoniusza Hybrydy, ostatnie lato starej republiki, która umrze już tej jesieni. Któż więc pozostał, by zagrażać Rzymowi odnoszącemu teraz wszędzie wspaniałe zwycięstwa? Odpowiedź jest chyba oczywista - wrogów dostarczą sobie sami Rzymianie.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla

Geralda Page’a,

wiedzącego wszystko o tajemnicach, historii

i - rzecz jasna - pancernikach.

- 3 -




 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

SPQR

 

Senatus Populusque Romanus

 

Senat i lud rzymski

 


I.

Tego lata dotarła do nas wieść o śmierci Mitrydatesa. Początkowo trudno było w nią uwierzyć. Mitrydates był nam cierniem w boku od tak dawna, że wydawał się czymś naturalnym i niezmiennym - jak wschód słońca. Tylko najstarsi obywatele pamiętali czasy poprzedzające okres, kiedy nas dręczył. W chwili śmierci - stary i pozbawiony przyjaciół - znajdował się gdzieś na terenie Bosforu Kimeryjskiego, knując kolejny wypad na Rzym; tym razem chciał dokonać inwazji na Italię od strony Dunaju. Okazał się najwytrwalszym z naszych wrogów i będzie nam go brakować.

Wiadomość nadeszła w samym środku cudownego lata, jednego z najpiękniejszych, jakie pamiętam. W porze spokoju i dobrobytu. Wojny domowe Mariusza i Sulli odchodziły w niepamięć; horror dokonanych przez nich morderstw i proskrypcji kojarzono już z inną epoką. Rzym wszędzie zwyciężał. Pompejusz odnosił spektakularne sukcesy na Wschodzie. Obalił piratów Morza Śródziemnego, a następnie poskromił Azję, Pont i Armenię, pozbawiając Lukullusa ostatecznej glorii, o którą zabiegał tak długo i tak honorowo. Po długiej, pozbawionej entuzjazmu kampanii pokonano Kretę. Któż więc pozostał, by zagrażać Rzymowi? Kartaginę eksterminowano kilka pokoleń temu - jej ruiny zaorano i posypano solą, by nic już na nich nie wyrosło. Wschód, od Cylicji do Palestyny, znalazł się pod rzymskim pantoflem - jedynie odległa Partia pozostawała niezależna. Położony na południu Egipt - tłusty i niemrawy, jak obżarty krokodyl - był po prostu farsą. Afryce i Numidii nałożono kaganiec. Podatki płaciła leżąca na zachodzie Hiszpania. Nie ucywilizowano jeszcze niektórych północnych plemion Gallów - ich członkowie noszący długie włosy i spodnie nieustannie dostarczali komikom tematu do żartów.

Odpowiedź była oczywista - my, Rzymianie, sami dostarczymy sobie wrogów. Znaleźliśmy się na krawędzi kolejnej serii wojen domowych, rozruchów tak rozległych, że obejmą swoim zasięgiem cały świat. Od tych wojen dzieliły nas jeszcze całe lata, ale teraz, gdy patrzę na wszystko z perspektywy czasu, dostrzegam, że było to ostatnie lato starej republiki, która umarła tej jesieni.

Jednak w owym czasie żadna z tych spraw nie była oczywista. Niektórzy będą utrzymywać, że rzeczpospolita nigdy naprawdę nie umarła, że nasz szacowny Pierwszy Obywatel faktycznie przywrócił republikę. To teksty głupców i wazeliniarzy. Jestem za stary, by troszczyć się o to, co myśli o mnie Pierwszy Obywatel, więc opiszę wydarzenia w sposób, jaki ja je przeżyłem. Jeśli jego przodek, boski Juliusz, wyda się w mojej opowieści mniej boski, stanie się tak dlatego, że znałem Gajusza już wówczas, kiedy nie znał go jeszcze Pierwszy Obywatel. Nic dziwnego, skoro urodził się właśnie w tamtym roku. Ale pasuje.

Żadna z tych ważkich spraw nie zajmowała nas jednak owego lata. Najpoważniejszą kontrowersją polityczną tamtych dni była działalność pretora Otona. Przed czterema laty, będąc trybunem ludowym, ustanowił prawo gwarantujące czternaście rzędów miejsc w teatrze ekwitom, ludziom zamożnym, lecz nieszlachetnie urodzonym. Teraz, jako pretor, podtrzymał to rozporządzenie. Wprawdzie obyło się bez zamieszek, lecz ilekroć zjawił się w teatrze, słyszano syki.

Wielkim wydarzeniem sezonu był triumf Lukullusa. Powrócił on do Italii przed niemal czterema laty i zwrócił się do senatu o zgodę na odprawienie triumfu w uznaniu swoich zwycięstw odniesionych nad Mitrydatesem i Tigranesem. Pod wpływem manipulacji Pompejusza trybuni początkowo blokowali owe starania, lecz w końcu Lukullus uzyskał pozwolenie. Jednak zanim to się stało, zgodnie ze starym rzymskim zwyczajem, musiał zatrzymać się poza murami miejskimi. Miał tam towarzystwo. Zwolennicy Pompejusza zablokowali także w pełni zasłużone triumfy Kwintusa Marcjusza Reksa, zdobywcy Cylicji oraz mojego krewniaka Kwintusa Cecyliusza Metellusa Kreteńskiego, zwycięzcy z Krety. Pompejusz hołdował prostej interpretacji prawa naturalnego - uważał, że cała chwała tego świata należy się jemu; a jeśli komukolwiek innemu dostało się z niej cokolwiek, to za sprawą złodziejstwa.

Procesja triumfalna była fantastyczna, ponieważ Lukullus rozbił olbrzymie armie i zgarnął ogromne łupy w Tigranocercie, Artaszacie i Nisibis. Obserwowałem wkraczający na Forum pochód ze swojego miejsca na rostrze, więc miałem dobry widok. Najpierw szli trębacze, dobywając z instrumentów ostre, grzmiące dźwięki. Za nimi kroczyli ludzie niosący sztandary legionów Lukullusa. Oznakami ich statusu militarnego, podobnie jak w przypadku pozostałych uczestniczących w procesji żołnierzy, były jedynie wojskowe buty i pasy. Odwieczne prawo zabraniało uzbrojonym żołnierzom wkraczać do miasta. Za sztandarami wjechała platforma z olbrzymią podobizną półleżącego Jowisza, a za nią białe woły ofiarne. Potem żołnierze wnieśli następne platformy z wielkimi malowidłami przedstawiającymi sceny bitewne. Dalej szli kolejni żołnierze, wszyscy w śnieżnobiałych tunikach i z pozłacanymi wieńcami na głowach; w rękach ozdobionych wiankami z kwiatów trzymali palmy zwycięstwa, a śliczne niewolnice, którym towarzyszyli niemiłosiernie hałaśliwi bębniarze i fleciści, obsypywały ich płatkami kwiecia.

Wreszcie ukazały się platformy z trofeami - na pierwszych zgromadzono rynsztunek zabrany pokonanemu wrogowi. Oręż wykonano z wielkim artyzmem, by przypominał improwizowane trofea umieszczane na polach bitew w czasach, kiedy żołnierze odcinali konary z najbliższego drzewa i obwieszali je zdobyczną bronią. Każda platforma miała takie drzewo - błyszczące od mieczy, włóczni, lśniące od wypolerowanych zbroi i mieniące się barwami malowanych tarcz. Między pękami strzał porozrzucano hełmy z pióropuszami. Na wyłożonych trofeami postumentach pousadzano skrępowanych i przygnębionych jeńców ze stryczkami na szyi. Z uwagi na czas, jaki upłynął między zwycięstwem a triumfem należało przyjąć, że byli to wynajęci dublerzy. Po prezentacji trofeów przeszli kolejni jeńcy, zwierzęta ofiarne, cały orszak muzykantów, wreszcie nadszedł czas na widowisko, którego oczekiwali wszyscy - łupy.

Gwałtowne westchnienia i okrzyki wznoszone na powitanie zdobyczy z Tigranocerty zagłuszyły nawet grajków. Oto ukazały się szczerozłote półmiski, puchary wysadzane klejnotami, srebrne łańcuchy, rzeźby z kości słoniowej, skrzynie dekorowane bursztynem, cenne wazy, korony, berła i fantastyczne dzieła sztuki, które wschodni monarchowie zabrali greckim koloniom. Na białym drewnie wymalowano nawet ogłoszenia informujące o wysokości okupu oraz sprzedaży jeńców jako niewolników. Były bele i sterty jaskrawego jedwabiu, tkaniny, której cena przewyższała jej wagę w złocie. Wielkie jak cegły sztabki czystego złota i srebra w ilości wystarczającej do zbudowania średniej wielkości świątyni.

Wszystkie dobra witano ekstatycznymi okrzykami o bachicznej mocy. Bez względu na to, co się mówi o Rzymianach jako zdobywcach, pozostaje faktem, że zawsze mieliśmy upodobanie do rabunku, złodziejstwa i grabieży. Tej części naszej duszy nigdy nie dotknęła hipokryzja.

Wreszcie, prawie na końcu pochodu, pojawił się bohater dnia, Lucjusz Licyniusz Lukullus Pontikus we własnej osobie. Żołnierze wymaszerowali już z miasta i zamknięto za nimi bramy, ponieważ inne odwieczne prawo zakazywało, by generał przebywał w mieście razem ze swoją armią. W szatach triumfalnych koloru purpury tyryjskiej przypominał posąg etruski. Jego głowę ozdabiał pozłacany wieniec laurowy, twarz miał pomalowaną na czerwono, podobnie jak dłonie, w których trzymał berło oraz gałązkę oliwną. Jechał pozłacanym rydwanem zaprzężonym w cztery białe konie, a stojący za nim niewolnik od czasu do czasu szeptał mu do ucha: „Pamiętaj, że jesteś śmiertelny”.

Na samym końcu pojawił się jeszcze jeden człowiek, najznakomitszy spośród jeńców. Ponieważ Lukullus nie pojmał Mitrydatesa, a Tigranes zawarł układ z Pompejuszem, ów zaszczyt przypadł w udziale jednemu z generałów Tigranocerty. Rydwan okrążył rostrę i rozpoczął wspinaczkę na Kapitol. Ostatniego jeńca odprowadzono tymczasem do położonego pod Kapitolem więzienia, gdzie został uduszony. Miałem dla niego sporo współczucia. Wtrącono mnie kiedyś do tego więzienia - było drastycznie nieprzyjemne jako miejsce pobytu, a tym bardziej jako miejsce kaźni.

Przebieg uroczystości zakłócała jedynie świadomość kondycji, w jakiej znalazła się świątynia Jowisza Kapitolińskiego, gdzie Lukullus na wieść o śmierci więźnia miał złożyć w ofierze byka. Przed dwoma laty w świątynię uderzył piorun. Haruspikowie, z którymi skonsultowano ów znak, rozważyli sprawę i słusznie stwierdzili, że stary posąg Jowisza należy zastąpić nowym, większym, skierowanym twarzą na wschód, w stronę Forum Romanum. Gdy już się znajdzie na właściwym miejscu, pomoże senatowi i ludowi wykrywać spiski przeciwko państwu. W dniu triumfu Lukullusa statua nadal stała przed ścianą świątyni, w której wykuto już olbrzymi otwór. Ostrożnie i z wielkim trudem, kawałek po kawałku, przesuwano posąg w stronę otworu.

Uprzywilejowaną pozycję u szczytu rostry zawdzięczałem swemu stanowisku. Piastowałem w tym roku godność kwestora, najniższy z obieralnych urzędów. Inni kwestorzy pełnili rolę osobistych asystentów konsulów bądź podróżowali po Italii, a nawet do zagranicznych posiadłości Rzymu, by przeprowadzać wywiady i dochodzenia, albo przynajmniej udawali się do Ostii, gdzie nadzorowali transporty zboża. Ale nie ja. Ja, Decjusz Cecyliusz Metellus Młodszy, zostałem przypisany do skarbca, co oznaczało, że spędzałem czas w świątyni Saturna, doglądając niewolników państwowych oraz wyzwoleńców, wykonujących faktyczną robotę. Po triumfie czeka ich wiele pracy. Lukullus zamierzał ofiarować znaczną część swoich łupów skarbowi państwa; także sztandary wojskowe, do czasu kolejnej reaktywacji legionów, miały powrócić na swoje honorowe miejsce w świątyni.

Kiedy schodziłem z rostry na chodnik, czekały mnie same przyjemności, oczywiście z wyjątkiem ponurych obowiązków związanych ze skarbcem. Zaproszono mnie jako urzędnika publicznego na wielki bankiet, który Lukullus wyda tego wieczoru; po nim nastąpią wielodniowe rozgrywki ku czci bogów i jego przodków. Będą zabawy, wyścigi, walki i uczty oraz dodatkowy przydział ziarna, oliwy i wina dla ludności. Lukullus ofiaruje nową świątynię bogini Minerwie - to jego podarunek dla miasta.

Dzień był cudowny. Choć Rzym nie zaliczał się do pięknych miast, Forum Romanum - jego wspaniałe budynki państwowe i świątynie - było najbardziej majestatycznym miejscem na świecie, tego dnia przyozdobionym olbrzymimi wieńcami z kwiatów oraz kobiercami płatków, którymi członków procesji obsypywali niewolnicy oraz ludzie poustawiani na balkonach i dachach domów. Całe miasto pachniało kwieciem, wonią kadzidła docierającą ze świątyń i perfumami, którymi hojnie polewano wszystkich uczestników uroczystości.

Z lekkim sercem przeszedłem przez Forum, by dopilnować układania złota i sztandarów. W dniu triumfu nie wolno wykonywać czynności służbowych, jednak ten wyjątek był oczywistością. Minąłem świątynię najbardziej rzymskiego z bóstw, Janusa, którego dwie twarze wyglądały przez otwarte przednie i tylne drzwi budowli. Drzwi zamykano jedynie wówczas, gdy rzymscy żołnierze nie toczyli walki w żadnym miejscu na świecie. Nie miałem pojęcia, jak wygląda świątynia z zamkniętymi drzwiami, ponieważ odkąd pamiętam, zawsze były otwarte. W rzeczywistości nie zamykano ich od rządów króla Numy Pompiliusza, który zbudował świątynię ponad sześćset lat temu. Legenda głosi, że drzwi zamknięto na kilka dni za jego panowania. Skoro mamy taką historię, trudno się dziwić, że nabraliśmy znacznej wprawy w prowadzeniu wojen.

W świątyni Saturna udawałem, że doglądam prac, które faktycznie wykonywał stary wyzwoleniec państwowy Minicjusz, który spędził w świątyni większą część życia. Mój udział polegał na otwarciu drzwi, ponieważ tego dnia to ja byłem kwestorem odpowiedzialnym za klucze. Niekończąca się procesja spoconych niewolników wnosiła łupy do położonych pod świątynią pomieszczeń skarbcowych, a ja obserwowałem, jak żołnierze ostrożnie i w nabożnym skupieniu umieszczają sztandary w stojakach skarbca, gdzie będą doglądane przez sczerniałe ze starości oblicze Saturna.

Jeden z żołnierzy, zadowolony, że udało mu się prawidłowo ułożyć błyszczącego orła, zbliżył się do mnie chwiejnym krokiem. Był bardzo młody, nieco podpity, a do spoconych ramion miał poprzyklejane płatki kwiatów.

- Wybacz, panie - powiedział głosem z silnym akcentem galijskim - czy zechciałbyś mi wyjaśnić, dlaczego ów starszy jegomość - tu wskazał swoją brodą na podobiznę Saturna - jest poowijany jak mumia egipska?

Zadumałem się nad posągiem. Znałem go od urodzenia i nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego jego postać, skrępowana wełnianymi opaskami, wydaje się dziwna dla kogoś, kto nigdy przedtem nie był w Rzymie.

- Opaski mają powstrzymać go przed opuszczeniem terytorium Rzymu - poinformowałem młodzieńca. - Rozwiązuje się je jedynie na czas Saturnaliów.

- Nic dziwnego - odrzekł chłopiec. - Każdy jest wtedy dość rozwiązły.

W tejże chwili od strony podziemi nadszedł Minicjusz z wypisanym na twarzy oburzeniem.

- Powinniście już wracać do obozu! - powiedział. - Żołnierzom nie wolno przebywać w mieście, kiedy triumfator znajduje się na terenie pomerium!

- Spokojnie, staruszku - powiedział weteran o surowych rysach twarzy. - To są święte godła legionów i musimy dopilnować, by je prawidłowo przechowywano.

- Przyrzekamy nie obalić państwa, kiedy tutaj jesteśmy - dorzucił drugi.

- Daj spokój, Minicjuszu - powiedziałem. - Nasi żołnierze zasługują na nieco swobody w dniu swojego triumfu.

Mężczyźni zasalutowali i wyszli - jeśli nie z pobudek własnych, to przynajmniej z szacunku dla mojej arystokratycznej gramatyki.

- To mają być rzymscy żołnierze? - zapytał Minicjusz. - Nie słyszałem w tym tłumie rzymskiego akcentu.

Wzruszyłem ramionami.

- Wszyscy legioniści, z wyjątkiem oficerów, to ludzie z prowincji. Tak jest od czasów Gajusza Mariusza. Jaki mieszkaniec miasta zaciągnie się teraz w służbę do orłów?

- Musisz pokwitować kolejną dostawę, kwestorze - przypomniał. Kiedy udaliśmy się z powrotem w stronę podziemi, przez główny portal weszła grupa niewolników; zdezorientowani z powodu nagłych ciemności, skręcili w prawo, w stronę jakichś drzwi nisko umieszczonych w murze.

- Nie tędy, idioci... skarbiec jest tam! - krzyknął Minicjusz, wskazując schody położone niemalże pod owiniętymi wełną stopami Saturna.

- A co znajduje się za tamtymi drzwiami? - zapytałem, ponieważ nie byłem zbyt dobrze zorientowany w planie świątyni; znałem jedynie te jej części, które otwierano dla mieszkańców podczas rozmaitych uroczystości.

- To tylko schody prowadzące do jakichś starych magazynów - powiedział Minicjusz. - Pewnie nie używano ich od stu lat. Powinniśmy je zamurować.

Zeszliśmy do podziemi i przyglądałem się, jak układają skarb, po czym pokwitowałem jego przyjęcie. Kiedy wyszli już wszyscy poza Minicjuszem, zamknąłem żelazne odrzwia na klucz i wróciliśmy na górę.

Nadchodził wieczór, choć nadal jeszcze było widno, jako że letnie dni bywają długie. W mieście wciąż dokazywano, ciesząc się ze święta. Zbliżała się pora bankietu i żołądek przypomniał mi, że nie jadłem przez cały dzień.

Bankiet miał się odbyć w pięknym ogrodzie przylegającym do nowej świątyni, którą Lukullus zamierzał ofiarować następnego dnia. Zszedłem po schodach i udałem się w stronę ogrodu. Zobaczyłem, jak przez rozradowany tłum zmierza w moim kierunku jakiś mężczyzna. Był odziany w tunikę senatorską z purpurowym pasem i szedł boso. Jęknąłem. Taka tunika w połączeniu z bosymi stopami oznaczała tylko jedno - że oto zbliża się Marek Porcjusz Katon, jedna z najnudniejszych postaci rzymskiego życia politycznego. Wszystkie problemy dnia dzisiejszego przypisywał temu, że nie potrafimy żyć równie prosto jak nasi przodkowie. Siebie uważał za wzór i ucieleśnienie wszelkich cnót antyku. Dawni Rzymianie nie nosili butów, więc on także ich nie zakładał. Właśnie zwyciężył w wyborach na przyszłorocznego trybuna; wcześniej rozgłaszał, że nieudzielenie mu poparcia to oznaka braku uczuć patriotycznych i obraza pamięci naszych przodków. Pozdrowił mnie solidnym starorzymskim salutem.

- Witaj, kwestorze! Jak dobrze zobaczyć urzędnika gotowego wypełniać swoje obowiązki nawet podczas święta.

Kciukiem wskazałem przez ramię w kierunku świątyni.

- Jest tam około pięćdziesięciu milionów sestercji z moim podpisem. Kiedy za rok odejdę z urzędu, jakiś dureń z pewnością oskarży mnie o defraudację, jeśli nie zdołam wyliczyć się z tych pieniędzy do ostatniego miedzianego asa.

- Co za skrupulatność - powiedział Katon, wykazując dużą odporność na ironię. - Udaję się na bankiet zorganizowany przez Lukullusa. Czy zechcesz mi towarzyszyć?

Zgodziłem się z braku eleganckiej wymówki. Starałem się dotrzymać mu kroku w swoich dekadenckich, rozdeptanych sandałach. Szedł typowym krokiem legionisty, zdecydowanie energiczniejszym od mojego miejskiego kroku spacerowego.

- Znakomity triumf, znakomity! - powiedział Katon. - Stoczyłem wyczerpującą walkę w senacie, by zagwarantować Lukullusowi ów honor.

- Twoje wysiłki zainspirowały nas wszystkich - zapewniłem.

- Stronnicy Pompejusza stali się nie do zniesienia. Wiesz, że Balbus i Labienus próbują przeforsować prawo, które pozwoli Pompejuszowi podczas wszystkich igrzysk państwowych nosić stroje i atrybuty triumfatora?

Nawet ja, stary cynik, potknąłem się na tę wieść.

- Mówisz poważnie?

- Zawsze jestem poważny - powiedział spokojnie - To już trochę za dużo - stwierdziłem. - Oczywiście, należałoby się spodziewać czegoś takiego po człowieku, który ledwo skończył dwadzieścia lat, a nazwał się „Wielkim”.

- Trochę za dużo? To bluźnierstwo! To zniewaga nieśmiertelnych bogów! Co jeszcze? Może korona? - Twarz Katona dość mocno poczerwieniała i wyglądał jakby zaraz miał dostać ataku apopleksji. Gotów byłem przyjąć tę perspektywę z filozoficzną rezygnacją.

- Zaś Lukullus - powiedział, odzyskując spokój - to prawdziwy rzymski generał. Nie zgadzam się z jego poglądami na temat luksusu, ale sposób, w jaki dyscyplinuje swoje legiony jest godny naśladowania. Administrował miastami prowincji Azja w sposób modelowy - uczciwie i skutecznie.

Z tym musiałem się zgodzić. Mógłbym dodać, że również litościwie, ale tego Katon nie uznałby za zaletę. Zeszliśmy ze wzgórza, udając się w stronę rzeki. W chwili gdy Lukullus czekał w swojej willi za miastem, jego agenci nabyli kawałek nieużywanej, bagnistej ziemi, która nie produkowała niczego poza komarami. Osuszyli teren, rozplanowali i stworzyli uroczy ogród, wznieśli piękną świątynię na cześć bogini mądrości i patronki rzemieślników. W tamtych czasach nie przejęła jeszcze wszystkich atrybutów greckiej Ateny, by stać się patronką wojny.

U wejścia do ogrodu poustawiano podobizny wszystkich czczonych w państwie bogów, a obok wzniesiono ołtarz poświęcony nieznanemu bóstwu. Katon koniecznie chciał się zatrzymać przed każdym, by sypnąć odrobinę kadzidła na węgiel płonący w ustawionym przed nim piecyku koksowym. Kiedy zbliżyliśmy się do zagajnika, nasze wejście zapowiedział odziany w skórę herold.

- Senator Marek Porcjusz Katon i kwestor Decjusz Cecyliusz Metellus Młodszy! - ryknął. Dałem mu napiwek i skomplementowałem fantastyczne natężenie głosu.

- Jesteś, panie, drugim Decjuszem Metellusem, którego przyjście zaanonsowałem.

- O, zatem jest już mój ojciec?

- Tak, panie. Oraz wielu Kwintusów.

Powinienem w tym momencie coś wyjaśnić. Pochodzę z niesamowicie licznego rodu, bardzo wybitnego, jednego z najbardziej liczących się w świecie polityki, któremu jednak zupełnie zabrakło fantazji w kwestii imion. Od pokoleń większości mężczyzn nadawano imię Kwintus. W zeszłym roku działalność polityczną prowadziło co najmniej pięciu moich krewniaków o tym imieniu. O Kwintusie Cecyliuszu Metellusie Kreteńskim, przebywającym w oczekiwaniu na triumf poza bramami miasta, już wspomniałem. Zgodę uzyskał dopiero w maju następnego roku. Był też pretor Kwintus Cecyliusz Metellus Celer. Pontifex maximus Kwintus Cecyliusz Metellus Pius, pod którego dowództwem służyłem w Hiszpanii, leżał właśnie na łożu śmierci, a jego adoptowany syn, Kwintus Cecyliusz Metellus Pius Scypion Nazyka, także pełnił funkcję kapłana. Listę uzupełniał legat Pompejusza Kwintus Cecyliusz Metellus Nepos, który powrócił w tym roku z Azji i - podobnie jak Katon - zwyciężył w wyborach do przyszłorocznego trybunatu. Dla lepszej orientacji będę o nich mówił: Kreteńczyk, Celer, Pius, Scypion i Nepos.

Oddaliłem się od Katona i zmieszałem z tłumem. Byli w nim wszyscy najznakomitsi mężowie Rzymu, nawet wrogowie Lukullusa. W końcu triumf to gest wdzięczności wobec czczonych w państwie bogów, więc nie jest hipokryzją dobrze się bawić na bankiecie wydanym na cześć swojego wroga.

Długie stoły poustawiano między rzędami pachnących drzew. Wiele z nich, prawie w pełni wyrośniętych, z bryłami korzeniowymi otoczonymi ziemią, sprowadzono Tybrem na barkach. Założenie tego ogrodu okazało się wyczynem logistycznym porównywalnym z budową piramidy.

Było także mnóstwo kobiet; wiele z nich odgrywało w mieście równie istotne role co ich mężowie, niektóre jednak okryły się złą sławą. Nadarzyła się zatem sprzyjająca okoliczność dla zniesławionych kobiet. Całej uroczystości powagi przydawała obecność gromady dostojnych westalek, wśród których znajdowała się moja ciotka.

Nawet nie próbowałem witać się z gośćmi w sposób uporządkowany, jak podczas zwykłych zgromadzeń. Ale rozejrzałem się za konsulami. Młodszy rangą urzędnik powinien umieć odnaleźć ich w tłumie każdej wielkości. Konsulami owego słynnego roku byli - każdy do dziś to pamięta - Marek Tuliusz Cyceron oraz Gajusz Antoniusz Hybryda. Dostrzegłem ich w pobliżu Lukullusa, jak witali się z chmarą zagranicznych ambasadorów, którzy zawsze byli honorowymi gośćmi na tego rodzaju uroczystościach. Uznano, że to znakomita sposobność, by pokazać obcokrajowcom, jak świetnie my, Rzymianie, radzimy sobie na wojnie i jacy potrafimy być wielkoduszni. Niektórzy spośród gości to nasi dawni wrogowie, którzy złożyli broń na korzystnych warunkach, zamiast bezsensownie przeciągać opór.

Cyceron osiągnął szczyt godności. Był człowiekiem znikąd (to jest, nie pochodził z Rzymu, lecz z Arpinum, miasta, które miało obywatelstwo rzymskie od 125 lat) i wspiął się po szczeblach polityki rzymskiej z prędkością i siłą kamienia wyrzuconego z katapulty. Był kimś, kogo w owych dniach określano terminem novus homo - „nowym człowiekiem” nienależącym do żadnej ze starych politycznych familii. Nie odpowiadało to sporej grupie jego współczesnych, ale niewielu dochodzi do konsulatu, nie czyniąc sobie po drodze żadnych wrogów.

Hybryda, jego kolega, był ostatnim z kandydatów, lecz odniósł zwycięstwo dzięki poparciu Cycerona. Tego rodzaju układ polityczny określano niezmiernie trafnym terminem coitio. Jako Antoniusz, Hybryda przejął słynną rodzinną kombinację łagodności i brutalności, przebiegłości oraz dziecinnej impulsywności. Owa sprzeczność chyba bardziej uwidoczniała się w Gajuszu Antoniuszu niż w pozostałych członkach rodu. Dziwaczny przydomek, odnoszący się do potomstwa samicy świni domowej i dzika, nadano mu w uznaniu jego półdzikiej natury.

Tamtego wieczoru wprawił się w dobry nastrój i z wielką serdecznością sięgnął po moją rękę. Miał zaczerwienioną gębę, gdyż mimo wczesnej godziny był już dobrze opity - kolejna charakterystyczna cecha Antoniuszy.

- Jak dobrze, że cię widzę, Decjuszu, mój chłopcze. Wspaniały mamy dziś triumf, prawda?

Zauważyłem, że służy mu oglądanie takich ilości złota. Antoniusze słynęli z chciwości, choć, w ramach zadośćuczynienia, inwestowanie pieniędzy przychodziło im równie łatwo jak kradzież. Byli przerażająco gwałtowni i pazerni, lecz nikt nie mógł zarzucić im braku hojności.

- Wspaniała uroczystość - przyznałem. - Triumfator dobrze sobie na nią zasłużył - dodałem, wskazując głową w stronę Lukullusa, który - ubrany już w zwykłą togę, ze zmytą czerwoną farbą - stał teraz pośród tłumu swoich sympatyków.

- To wszystko sprawia, że sam chciałbym osiągnąć coś podobnego - przyznał Hybryda. Pomyślałem sobie, że nie wróży to dobrze Macedonii, prokonsularnej prowincji, której zarząd obejmie po odejściu z piastowanego przez rok stanowiska.

Cyceron powitał mnie równie ciepło, choć może nieco bardziej oficjalnie. Zawsze byliśmy w dobrych stosunkach, lecz w owym czasie on znajdował się u szczytu hierarchii stanowisk publicznych, a ja na dnie. Już wykazywał się próżnością i wysokim mniemaniem o sobie, co zeszpeciło jego godny podziwu charakter. Wolałem go w latach, kiedy był młodszy.

Zapachy przygotowywanej uczty sprawiły, że zaburczało mi w brzuchu; zwalczyłem chęć przechwycenia jednego z pucharów, z których lało się strumieniami. Muskularni niewolnicy przechadzali się między stołami, podtrzymując na barkach ciężkie amfory i pilnując, by wszystkie puchary były zawsze napełnione. Jeśli zbyt wcześnie zabiorę się do picia, mogę w ogóle nie pamiętać bankietu.

Pod jednym z pięknych cyprysów stał pewien bardzo brzydki mężczyzna. Miał twarz przeciętą wielką blizną, która niemalże przepołowiła mu nos. To był mój ojciec, Decjusz Cecyliusz Metellus Starszy, znany powszechnie - z oczywistych powodów - jako Obcięty Nos. Był przyodziany w śnieżnobiałą togę oraz ogrom godności. Właśnie powrócił z Galii Zaalpejskiej, prowincji, w której sprawował urząd prokonsula. Stanowisko zapewniało mu niemal boski status, po którym jeszcze nie doszedł do siebie.

Gdy zbliżyłem się, żeby z nim poroz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin