Lem Stanisław - Terminus.pdf

(572 KB) Pobierz
Projekt okładki: Artur Wandzel
ISBN 978-83-7009-952-7 (mobi)
ISBN 978-83-7009-951-0 (epub)
ISBN 978-83-7009-953-4 (pdf)
Biblioteka Narodowa
al. Niepodległości 213
02-086 Warszawa
www.bn.org.pl
Sfinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu
w ramach programu wieloletniego Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa. Priorytet 4.
TERMINUS
I
Od przystanku był jeszcze kawał drogi, zwłaszcza dla kogoś, kto, jak Pirx,
niósł walizkę. Nad bielejącymi widmowo polami stał mglisty przedświt,
asfaltem szły ze świstem opon ciężarówki, poprzedzane osrebrzonymi kłę-
bami pary, ich tylne światła zapalały się czerwono przed zakrętem. Prze-
kładając walizkę z ręki do ręki, spojrzał w górę. Mgła musiała być niska,
bo zobaczył gwiazdy. Mimo  woli poszukał kursowej dla Marsa. W tym
momencie szary  mrok zadrżał. Nieprawdopodobnie zielony ogień prze-
świetlił na wylot mgłę. Odruchowo otworzył usta, już nadciągał grzmot,
a za nim gorący podmuch. Grunt zadygotał. W jednej chwili nad równiną
wzeszło zielone słońce. Śniegi rozgorzały jadowitym blaskiem aż po wid-
nokrąg, cienie przydrożnych słupów zaczęły biec przed siebie, wszystko,
co nie było jaskrawą zielenią, stało się czarne, jak zwęglone. Pirx, rozcierając
pozieleniałe dłonie, patrzał, jak jeden z oświetlonych upiornie, strzelistych
minaretów, które, jakby za dziwnym kaprysem budowniczego, wznosiły
się pośrodku okolonej wzgórzami kotliny, odrywa się od ziemi, jak stojąc
na kolumnie ognia poczyna majestatycznie iść w górę, a kiedy grzmot stał
się materialną siłą, wypełniającą przestrzeń, zobaczył przez szpary między
palcami dalekie wieże, budynki, cysterny, obwiedzione brylantową  au-
reolą; szyby kapitanatu rozbłysły, jakby szalał za nimi pożar, wszystkie kon-
tury poczęły falować i giąć się w rozżarzonym powietrzu, a sprawca tego
widowiska, rycząc  triumfalnie, znikał już na wysokości, pozostawiwszy
w dole ogromny, czarny krąg dymiącej ziemi. Po chwili z ugwieżdżonego
nieba zaczął padać ciepły, grubokroplisty deszcz kondensacji.
Pirx podniósł swoje brzemię i poszedł dalej. Wzlot rakiety przełamał
jak gdyby noc – z każdą chwilą robiło się jaśniej i widać było, jak osiada
w rowach topniejący śnieg, a cała równina wynurza się spod obłoków pary.
Za siatkami, świecącymi od wody, szły długie mury ochronne dla za-
łogi lotniska o skarpach okrytych darnią. Martwa, nasiąkła wilgocią ze-
szłoroczna trawa nie dawała  dobrego oparcia stopom, ale spieszyło mu
się, więc zamiast  szukać schodków najbliższego przejścia, z rozbiegu
wspiął się na górę – i zobaczył ją z daleka.
Wyższa od wszystkich innych rakiet, stała osobno, wysoka jak wie-
ża. Takich nie budowano od lat. Omijał rozlane na betonie płytkie kału-
BIBLIOTEKA NARODOWA
1
TERMINUS
że wody, dalej już ich prawie nie było, wyparowała momentalnie od ter-
micznego udaru, czworokątne płyty sucho i ostro, jak w lecie, dzwoniły
pod krokami. Im był bliżej, tym bardziej musiał zadzierać głowę. Pancerz
wyglądał, jakby go na przemian smarowano klejem i nacierano zmiesza-
nymi z gliną szmatami. Kiedyś  próbowano dodawać do powłokowych
tungstenów włókna azbestowego karbidku. Kiedy się taki statek przypa-
lił parę razy na hamowaniu atmosferycznym, wyglądał jak obdzierany ze
skóry – cały w strzępach. Nie warto było ich zdzierać – wnet wyłaziły.
Opory przy starcie, jasna rzecz, olbrzymie. Stateczność, sterowność – pro-
sto przed Trybunał Kosmiczny: jeden kryminał.
Szedł nie spiesząc się, choć walizka porządnie już mu ciążyła, ale chciał
dokładnie obejrzeć sobie statek z zewnątrz; ażurowa konstrukcja trapu ry-
sowała się na tle nieba iście jakubową drabiną, ściana rakiety szara była
jak kamień – wszystko zresztą było jeszcze szare: rozwłóczone po betonie
puste skrzynki, butle, łachy pordzewiałego żelastwa, dzwona metalowych
wężów. Rozrzucone chaotycznie, świadczyły o pośpiechu, z jakim doko-
nano załadunku. Dwadzieścia kroków przed trapem postawił walizkę i ro-
zejrzał się. Wyglądało na to, że ładunek jest już zaokrętowany; rozkraczona
na gąsienicach ogromna pochylnia towarowa została odsunięta i zaczepy
jej wisiały w powietrzu, ze dwa metry od kadłuba. Wyminął stalową łapę,
którą statek, niebotyczny i czarny teraz na tle zorzy, wspierał się o beton,
i zszedł pod rufę. Wokół łapy żelbet osiadł pod strasznym ciężarem, strze-
liwszy w otoczeniu rysami pęknięć.
– Nieźle zapłacą i za to – pomyślał o armatorach, wchodząc w obszar
cienia, rzucanego przez rufę. Z odrzuconą w tył głową zatrzymał się pod
lejem pierwszej wyrzutni. Obrzeże ziejące zbyt wysoko, by mógł go do-
sięgnąć, pokrywały grube nawarstwienia kopciu. Wciągnął badawczo po-
wietrze. Choć silniki milczały od dawna, wyczuł ślad ostrego, charaktery-
stycznego swędu jonizacji.
– Chodź no tu – powiedział ktoś z tyłu. Odwrócił się, ale nie zoba-
czył nikogo. I znowu usłyszał ten sam głos –  jakby z odległości trzech
kroków.
– Hej, jest tu kto?! – krzyknął. Głos zabrzmiał głucho pod czarną,
rozdziawioną dziesiątkami wylotów kopułą  rufy. Odpowiedziała cisza.
Przeszedł na drugą stronę i zobaczył krzątających się w odległości jakichś
BIBLIOTEKA NARODOWA
2
TERMINUS
trzystu metrów ludzi – stojąc rzędem, wlekli po ziemi ciężki wąż paliwo-
wy. Poza tym było pusto. Nasłuchiwał chwilę, aż doszły  go, tym razem
z wysoka, niewyraźne, bełkotliwe głosy. Musiał to być efekt wylotowych
lejów: działały jak reflektor, skupiając dźwięki otoczenia. Wrócił po waliz-
kę i ruszył z nią do trapu.
Sześciopiętrową drabinę przemierzył, nie wiedząc o tym nawet, zajęty
myślami, choć jakie były – nie umiałby powiedzieć. U szczytu, na otoczo-
nej aluminiową poręczą platformie nawet się nie obejrzał, żeby pożegnać
wzrokiem okolicę. Nie przyszło mu to do głowy. Nim pchnął klapę, po-
wiódł palcami po pancerzu. Istna tarka. Jego chropowatość nasuwała myśl
o zżartej kwasami skale.
– No, co mam robić, sam chciałem – mruknął. Klapa otwarła się cięż-
ko, jakby przywalona głazami. Komora ciśnieniowa wyglądała jak wnętrze
beczki. Powiódł palcami po rurach, roztarł suchy pył. Rdza.
Przeciskając się przez wewnętrzny właz, zdążył jeszcze zauważyć, że
uszczelka jest połatana. W górę i w dół biegły pionowe studnie korytarzy,
oświetlonych nocnymi lampami. Ich światło zlewało się w perspektywie
w błękitnawą smużkę. Gdzieś szumiały wentylatory, nosowo cmokała
niewidzialna pompa. Wyprostował się. Jak przedłużenie własnego ciała
poczuł otaczający go masyw pokładów i pancerzy. Niech diabli wezmą –
19 000 ton!
Na drodze do sterowni nie spotkał nikogo. Korytarz wypełniała cisza
tak ostateczna, jakby statek był już w próżni. Pneumatyczną wyściółkę
ścian pokrywały plamy; liny, służące za oparcie przy braku ciążenia, zwi-
sały nisko, sparciałe. Spawane i przecinane dziesiątki razy złącza ruro-
ciągów wyglądały niczym nadwęglone bulwy, wyciągnięte  z popieliska.
Pochylnią, jedną i drugą, doszedł do sześcio-bocznego pomieszczenia
z metalowymi drzwiami o zaokrąglonych kątach w każdej ścianie. Okrę-
cone postronkiem, zamiast pneumatyków, miedziane klamki.
Okienka numeratorów ukazywały szklane bielma. Nacisnął taster in-
formatora – przekaźnik trzasnął, w metalowej puszce coś zaszeleściło, ale
tarczka pozostała ciemna.
– No, co mam robić? – pomyślał. – Lecieć ze skargą do SPT?
Otworzył drzwi. Sterownia wyglądała jak sala tronowa. W szkłach
martwych ekranów zobaczył się jak w lustrze – kapelusz do reszty stra-
BIBLIOTEKA NARODOWA
3
Zgłoś jeśli naruszono regulamin