Adam Bahdaj - Stawiam na Tolka Banana.doc

(3211 KB) Pobierz
Stawiam na Tolka Banana



             


             

 

             

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

1

 

              — Luluniu, pani Tecia mówiła, że wczoraj znowu oglądałeś w telewizji jakiś kryminalny film — powiedziała pani Seratowiczowa.

              Siedzieli na werandzie. Było duszno. Wielkie chmury wyłaniały się spoza linii dachów, zalewając czystą przestrzeń nieba.

              — Amerykański — odparł po chwili chłopiec. — Straszna bzdura. Pewien facet zastrzelił barmana z baru „Savoya" w Miami...

              — Przecież prosiłam, żebyś nie oglądał tych filmów. Od ilu lat był dozwolony?

              — Od szesnastu, ale koń by się uśmiał. Ten facet zastrzelił go tylko dlatego, że barman nie podał mu w porę szklaneczki whisky. Zupełna lipa. Czy można za to zastrzelić człowieka?

              — Nie można, ale ja prosiłam cię...

              — Wiem, mamo, tylko co miałem robić. Strasznie się nudziłem. I w ogóle film był zupełnie do kitu. Ten facet kochał się w jakiejś Meksykance, która tańczyła w tym lokalu. Nic nie robił, tylko kupował jej rozmaite brylanty i futra, a ona jednak wolała jednego toreadora, który podczas corridy zakatrupił byka. ja też bym wolał, bo tamten ładowany facet był gangsterem i przemycał z Hongkongu narkotyki.

              Pani Seratowiczowa westchnęła boleśnie.

              — A ty na to patrzysz.

              — Gdybym wiedział, że to taka bzdura, to nawet nie otworzyłbym telewizora. Świetny był tylko pościg za tym gangsterem przez pustynię w Nowym Meksyku. On nawiewał helikopterem, ale wysiadł mu silnik i musiał nająć mulników. Podobno muły mogą iść przez pustynię cały tydzień bez jedzenia i bez wody. Tak mówił Krzyś Sekociński, a on wszystko wie...

              — Właśnie — podjęła głosem znużonym pani Seratowiczowa. — Czy zamiast oglądać ten niedorzeczny film, nie mogłeś zadzwonić do Krzysia i zaprosić go do siebie?

              — już wolę oglądać takie filmy.

              — Czego ty właściwie chcesz od Krzysia? Przecież to bardzo miły chłopiec.

              — Za bardzo. Mama nawet nie wie, jaki on miły. Ja przy nim słowa nie mogę powiedzieć, bo on wszystko wie lepiej. On nawet wie, kiedy Napoleon przechodził koklusz i kto wynalazł maszynkę do wyrywania włosów z nosa. Genialny chłopiec, daję słowo, czyta już angielskie książki, a na obiad mówi: lunch. Kichać mi się chce, jak na niego patrzę. I w ogóle...

              Pani Seratowiczowa uważniej spojrzała na chłopca.

              — Przesadzasz, mój drogi. Krzyś jest świetnie ułożony i bardzo bym chciała, żebyś się z nim zaprzyjaźnił.

              — Dziękuję. Zdaje mi się przy nim, że jestem matołem.

              — On by cię podciągnął, zajął...

              — Dziękuję — uśmiechnął się cierpko. — Zanudziłby mnie na cacy.

              — Jak ty się wyrażasz?

              — Przecież tak się mówi.

              — To chyba jacyś chuligani używają takich zwrotów.

              — Nie chuligani, tylko morowi chłopcy.

              — I dziwię się bardzo... — zawahała się chwilę. Naraz ujęła dłoń chłopca i spojrzała mu w oczy. — Powiedz mi, mój drogi, dlaczego ty nie masz kolegów?

              Chłopiec żachnął się.

              — Mama by chciała, żebym miał kolegów, a jak kiedyś przyprowadziłem Antosia Fuflewicza, to przez dwa dni wietrzyła mama mieszkanie.

              — Bo, delikatnie mówiąc, Fuflewicz nie mył sobie nóg.

              — Nie mył nóg, ale za to morowy chłopiec. Żeby mama widziała, jak on gra w gałę.

              — W co?

              — No, w piłkę. Jest najlepszym napastnikiem i zawsze gra na prawym skrzydle.

              — A ty, na jakim grasz skrzydle?

              Przez jasną twarz chłopca przeniknął cień rozpaczy.

              — Mnie nigdy jeszcze nie wstawili do składu.

              — Dlaczego?

              Chłopiec wzruszył ramionami.

              — Eee... - westchnął — mówią, że jestem patałach.

              — Przecież nieźle grasz w tenisa.

              — Tenis u nich się nie liczy, u nich najważniejsza gała.

              Pani Seratowiczowa chciała ogarnąć go ramieniem. Chłopiec odsunął się gwałtownie.

              — Co ci się stało?

              — Nic. Mama i tak mnie nie zrozumie.

              — A któż cię zrozumie lepiej ode mnie?

              — Mama by chciała, żebym tylko siedział w domu i czytał książki... i dyskutował z Krzyśkiem... — Zagryzł wargę i twarz jego nagle stężała. — Dlatego chłopcy nie chcą się ze mną kolegować. Mówią, że jestem patałach, i nabijają się ze mnie.

              — Bo szukasz zawsze nieodpowiedniego towarzystwa. Masz przecież miłych kolegów: Wiesia.

              — Taki sam laluś, jak ja. Może jeszcze gorszy. Nawet nie umie grać w tenisa.

              — A Marek Stanisz?

              — Łamaga i do tego skarży na kolegów. Pani Seratowiczowa rozłożyła szeroko ręce.

              — Luluniu, widzę, że się nie rozumiemy. Masz takie dobre warunki. Ojciec przysyła ci najdroższe rzeczy, a ty stale chodzisz skwaszony. Czego ci jeszcze potrzeba?

              Chłopiec cmoknął zniecierpliwiony.

              — Właśnie! Niczego mi nie brak, a mama mnie nie rozumie.

              — Może zaprowadzić cię do psychiatry? Pani doktor Sekocińska mówiła, że zna świetnego specjalistę.

              Chłopiec żachnął się gniewnie.

              — Tego jeszcze brakowało. Gdyby się chłopcy dowiedzieli, to dopiero ładnie bym wyglądał. Powiedzieliby, że mam szmergla w głowie.

              — Co takiego?

              — Mama by chciała, żebym był pośmiewiskiem.

              — Przecież nikt się nie dowie, że byłeś u lekarza.

              — To się mama myli. Oni zaraz skapują.

              — Chłopcze, jak ty się wyrażasz — westchnęła żałośnie pani Seratowiczowa. Chciała jeszcze coś dodać, ale w tej chwili rozległ się dzwonek. — Pewno goście na brydża — powiedziała jakby do siebie.

              Chłopiec spojrzał na nią z rozpaczą.

              — Znowu brydż?

              — Przecież wiesz, że w niedzielę zapraszam gości.

              — Wiem — wyszeptał.

              Nie spojrzawszy na matkę, skierował się w głąb domu. Minął wielki hali z palmami, przedpokój, zatrzymał się przy schodach. Zastanawiał się, co robić, lecz czuł, że na nic nie ma ochoty. Wolnym krokiem wspiął się na pierwsze piętro. Wszedł do swego pokoju. Naraz ogarnął go żal. Uniósł dłonie do twarzy i zapłakał gorzko bez łez.

             
 

              Chciał być innym. Nieraz, kiedy spojrzał w lustro, czuł wstręt do siebie. Patrzył: niby normalny chłopiec, wszystko na swoim miejscu — oczy, usta, nos, a tymczasem całkiem nie to, co powinno być. Wykrzywiał się do swego odbicia, pokazywał język i chętnie dałby sobie porządnego kuksańca, żeby przynajmniej coś się zmieniło.

              Inni chłopcy mieli kolegów, mieli swoje kłopoty, zmartwienia, a on czuł tylko nudę. Nudzić umiał się za pięciu.

              Najbardziej nudził się w niedzielę popołudniu, kiedy do matki przychodzili goście na brydża. Zjawiał się zwykle mecenas Dylewicz, redaktor Rząska i pani doktor Sekocińska, która wycinała mu kiedyś migdałki i od tego czasu uważa, że powinien być jej za to bezgranicznie wdzięczny.

              — Lulusiu — szczebiotała — gdyby nie ja, do tej pory każdej zimy przechodziłbyś anginę, a tak, chwała Bogu, rośniesz i coraz większy z ciebie kawaler.

              Zaciskał zęby, powtarzał, jak go matka uczyła:

              — Dziękuję, pani doktor, rzeczywiście od tego czasu nie choruję na anginę, ani na inną chorobę.

              Mecenas Dylewicz poprawiał okulary, kręcił z podziwu głową.

              — Ho, ho... jaki ten nasz Luluś rezolutny i jaki mądry. Mówię ci, chłopcze, zrobisz karierę.

              Redaktor Rząska dodawał:

              — Jeszcze nieraz będziemy o nim pisali w gazecie. Zobaczycie, państwo — i klepał chłopca po ramieniu.

              Julka aż skręcało. Miał ochotę powiedzieć redaktorowi, że ma w nosie jego i jego gazetę, ale uśmiechał się cierpko i mówił przez zęby:

              — Bardzo mi będzie miło, gdy pan kiedyś napisze o mnie.

              Wiedział, dlaczego goście matki są dla niego tacy słodcy. Dzięki temu, że ojciec jest znakomitym specjalistą od budowy nowoczesnych cukrowni, stale przebywa za granicą i przysyła matce kupę forsy, matka może zapraszać gości na brydża, urządzać wystawne przyjęcia i częstować zagranicznymi trunkami. Ot, cała tajemnica. Sam by w to nie uwierzył, gdyby kiedyś nie usłyszał rozmowy mecenasa z redaktorem w łazience. Nie podsłuchiwał. Po prostu nie zamknęli drzwi, a on właśnie przechodził tamtędy.

              — Tej Teresie przewróciło się w głowie — mówił szeptem mecenas Dylewicz. — Sama już nie wie, co na siebie włożyć i na jaki kolor ufarbować sobie włosy.

              — Niech pan da spokój — zaśmiał się redaktor. — U kogo popijalibyśmy taki koniak i mielibyśmy taką wyżerkę.

              — Swoją drogą kuchnię to oni mają wyśmienitą... wyśmienitą, daję słowo. Reszty rozmowy Julek nie usłyszał, bo odkręcono kran i szum wody wszystko zagłuszył.

              Miał powiedzieć o tym matce, lecz był nieśmiały i nie chciał jej robić przykrości. Zrozumiał jednak, dlaczego był dla nich taki rezolutny i dlaczego będą o nim kiedyś pisali w gazecie.

             
 

             

 

 

2

 

              Była lipcowa niedziela. Popołudnie. Na tarasie grali w brydża. Julek leżał u siebie, na górze. Nie było mu ani smutno, ani wesoło, tak jakby był, a właściwie go nie było. Po prostu okropnie się nudził i zdawało mu się, że wszyscy i wszystko nudzi się dokoła.

              Marzył o tym, żeby nagle coś się stało. Coś okropnego. A tu nic, tylko mucha łazi po suficie, a z werandy dochodzą głosy brydżystów: karo... pik... dwa trefle... dwa kara... dwa piki... pas... pas... I osa brzęczy między szybami.

              A wszystko jakby na niby. Niby jest niedziela, niby ojciec wyjechał do Akry, niby mama zaprosiła gości, niby on jest Julianem Seratowiczem, ma trzynaście lat, przeszedł do siódmej klasy i pani doktor Sekocińska wycięła mu migdałki. Po co? Czy z migdałkami bardziej by się nudził? Chyba nie. Mógłby przecież mieć teraz anginę, a to byłoby zabawniejsze. Bolałoby go gardło, a wieczorem matka, zamiast iść z całym towarzystwem do teatru, grałaby z nim w warcaby lub w remi...

              A tak nic mu się nie chciało, nawet zejść do kuchni po szklankę wody sodowej, ba, nawet myśleć, dlaczego mu się nie chce. I to było najokropniejsze. Pragnął jedynie, żeby się coś stało. Niestety, nic się nie chciało stać.

              Wtedy pomyślał, że pójdzie do parku Skaryszewskiego. Będzie się wałęsał, będzie patrzył na bezchmurne niebo, na ludzi, drzewa... może nareszcie coś przerwie tę piekielną nudę.

              Zszedł na dół. Niestety, musiał przejść przez werandę, gdyż frontowe drzwi były zamknięte. Miał jednak nadzieję, że go nie zauważą, lecz gdy był już na schodkach, usłyszał za sobą głos matki:

              — A ty dokąd, Lulusiu?

              — A... tak sobie — odparł nie odwracając się.

              — Jak to: tak sobie? Bez opowiedzenia?

              — Młody człowiek chce się trochę przewietrzyć — zauważył mecenas Dylewicz, śmiejąc się ni w pięć, ni w dziewięć. A pani doktor Sekocińska dorzuciła sponad wachlarza kart:

              — Tak, tak, Tereso, jemu potrzeba trochę więcej ruchu.

              — No, dobrze — zgodziła się matka. — Tylko uważaj na jezdni. Tyle teraz wypadków.

              Powiedział, że będzie uważał. Cóż mu to szkodziło. Mógł nawet dodać, że nie będzie pił w budce sodowej wody, bo można się zarazić jakąś chorobą; będzie unikał złego towarzystwa, ukłoni się spotkanym znajomym, nie włoży rąk do kieszeni ani nie podłoży nikomu nogi...

              Szedł zamyślony. Nie spostrzegł, kiedy się znalazł na rondzie Waszyngtona, minął pomnik żołnierzy radzieckich i skierował się w główną aleję parku.

              Był piekielny upał. Ludzie siedzieli na ławkach, patrzyli tępo przed siebie, jedli lody, milczeli. Dwaj żołnierze spacerowali z dziewczyną w różowej sukience. Pod ich twardymi podeszwami zgrzytał żwir, a dziewczyna szła jakby za chwilę miała unieść się w powietrze. I szpaki szukały w trawie owadów. I było jeszcze nudniej niż w domu.

             
 

              Szedł przed siebie, nie wiedząc, dokąd idzie. Naraz zatrzymał się. Przed nim wznosiła się wysoka siatka druciana, wokół ciągnęły się gęste krzaki i zarośla, wśród nich biegła wąska ścieżka. Zorientował się, że jest przy kortach tenisowych. Było zupełnie cicho, tak cicho, że słyszał szelest trawy i głuchy odgłos tenisowych piłek.

              Naraz wyczuł, że ktoś skrada się w krzakach. Chciał się odwrócić. W tej samej chwili ktoś gwałtownym ruchem zarzucił mu na głowę kawał miękkiego materiału. Krzyknął, lecz głos utknął mu w gardle. Szarpnął się, ale ktoś zręcznym ruchem przydusił go do ziemi.

              Po chwili ze zdumieniem usłyszał głos dziewczyny:

              — Zaprowadzić go do meliny.

              — Może go związać? — zapytał ten, który go trzymał.

              — Nie trzeba — odparła dziewczyna. — Nie stawia oporu.

              Schwycili go pod ramiona, unieśli i prowadzili w nieznanym kierunku. Na głowie miał cuchnący stęchlizną worek, pod stopami czuł miękki trawnik, a w głowie chaos.

              Po chwili pomyślał, że to może kidnaperzy. Złapali go, żeby wyłudzić od rodziców okup. Wieczorem zadzwonią do domu i podadzą miejsce, w którym matka będzie musiała złożyć forsę. Ciekawe tylko, ile? Pewno ze sto tysięcy, a może i więcej. To zależy, na ile go ocenią. Matka, oczywiście, będzie się okropnie bała i nie zawiadomi milicji. Dziwna sytuacja. Matka, jak gdyby nigdy nic, licytuje z panią doktor szlemika, a tu jej syn w rękach niebezpiecznych przestępców. Ładna historia! Wtedy ogarnął go strach. Wyobraził sobie, że zaprowadzą go do ciemnej piwnicy i będą trzymali o chlebie i wodzie. Nogi się pod nim ugięły, poczuł, że się poci...

              Zatrzymali się. Ktoś zerwał mu worek z głowy. Julek zamrugał odwykłymi od światła oczami. Nie chciał wierzyć... Przed nim stała dziewczyna; czternastka, może najwyżej piętnastka, jak to mówią chłopcy. I do tego bardzo ładna...

             
 

              Stali naprzeciw siebie bez słowa. Naraz z boku usłyszał głos chłopca:

              — Cegiełka, daj mu w ucho, żeby wiedział, z kim ma do czynienia. Czekał na cios. Może nareszcie dowie się z kim ma do czynienia. Ale chłopiec, który miał go uderzyć, podsunął mu tylko pieść pod nos i powiedział:

              — Szkoda się babrać, to mięczak. Dziewczyna uśmiechnęła się wzgardliwie.

              — Nawet się nie broni.

              A drugi chłopiec, który stał za nim, dodał:

              — Grzeczny i potulny jak nowo narodzone niemowlę.

              Dziewczyna podeszła bliżej, wysunęła głowę do przodu, przymrużyła oczy i zapytała:

              — Boisz się?

              — Nie — odparł.

              — Ale najadłeś się strachu?

              — Nie.

              — A wiesz, z kim masz do czynienia?

              — Nie, ale, bardzo chciałbym się dowiedzieć.

              — To sobie zapamiętaj: z gangiem Karioki. A Karioka to ja.

              — Bardzo mi miło — wydusił Julek z zaciśniętego gardła. Dziewczyna pokiwała z politowaniem głową.

              — Miło, miło... Mogłabym kazać przefasonować ci tę twoją gładką buziuchnę. Babcia by cię nie poznała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin