Szu 01 A5.doc

(2103 KB) Pobierz
Szubienicznik




Jacek Piekara

Szubienicznik

Cykl: Szubienicznik Tom 1

 

 

Rok pierwszego wydania: 2013

 

Rzeczpospolita, koniec XVII wieku. Jacek Zaremba, podstarości łęczycki, przybywa do Wielkopolski na dwór starego przyjaciela. Ten prosi go o pomoc w rozwiązaniu tajemniczej sprawy. Intryga jest skomplikowana, a jej autor niezwykle przebiegły. Przed Zarembą nie lada wyzwanie...

Najnowsza książka Jacka Piekary to nie tylko powieść awanturnicza z czasów panowania Jana III Sobieskiego. To nie tylko wielowątkowa historia kryminalna, prowadząca czytelnika od zagadki poprzez sekret do tajemnicy. To również (a może przede wszystkim) wiarygodne i drobiazgowe studium zachowań oraz obyczajów Polaków z końca XVII wieku.

 

 

Spis treści:

Prolog.              4

Rozdział 1. Podstarości Jacek Zaremba.              6

Rozdział 2. Podczaszycowicz Krzysztof Komarnicki.              111

Rozdział 3. Pułkownik Albrecht Sperling.              229

Rozdział 4. Miecznikowic Paweł Broniewski.              333

Rozdział 5. Saladyn, wygnany książę Egiptu.              428


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ja również czytam e-booki.

Naprawdę!

Jacek Piekara

 


Prolog.

Szlachcic spojrzał na mężczyznę leżącego w kałuży krwi. Zobaczył, że ten otwiera oczy, i przyklęknął przy nim.

- Cóż to, panie bracie, nie spodziewałeś się mnie ujrzeć, czyż nie? - zagadnął łagodnie.

- Diabła bym się... prędzej... - Ranny z trudem poruszał ustami, każde wypowiadane słowo sprawiało mu ból.

- Diabła... - powtórzył szlachcic, uśmiechnął się i wyjął zza cholewy sztylet o ostrzu wąskim niczym liść akacji. - Do diabła to ja cię poślę, panie bracie - obiecał ze słodyczą w głosie - ale nieprędko trafisz do piekła, wierz mi, nieprędko. Dopiero gdy uznasz, że mors tibi munus erit[1], i wyjawisz wszystko, co pragnę wiedzieć. A kiedy już zanurzysz się w diabelskich kotłach, to z westchnieniem ulgi, że mors clementer[2] nareszcie wyrwała cię z moich rąk.

- Waść... waść mi daruj... - wyszeptał leżący, a oprawca, słysząc tę prośbę, zacisnął usta. - Waść mi daruj... te popisy wymowy, bo Demostenesem nigdy nie zostaniesz... - Odetchnął z wysiłkiem, a na usta wystąpiła mu krew. - Lepiej zabierz się do roboty... Może wtedy przestaniesz mleć ozorem.

Szlachcic parsknął wściekle, zamachnął się, lecz w ostatniej chwili powstrzymał uderzenie i tylko stuknął pięścią w klepisko obok głowy swej ofiary. Ze złością zerwał się na równe nogi.

- Bywajcie no! - zawołał.

Spojrzał na człowieka leżącego na pokrytym zaschniętą gnojowicą klepisku, człowieka, który był tak słaby, że nie mógł nawet odsunąć głowy od czubka jego buta, i wykrzywił wargi w pełnym złośliwej satysfakcji uśmiechu.

- Czas rozgrzać narzędzia, panie bracie - obwieścił. - Zabawimy się... Powiadam ci, przednio się zabawimy! A ponieważ uważam, iż at vindicta bonum vita iucundius ipsa[3] - spojrzał z namysłem na rannego - to nawet wolałbym, żebyś nie od razu zaczął mówić...


Rozdział 1. Podstarości Jacek Zaremba.

- Pan Jacek Zaremba! - wydarł się na cały głos chudzielec w poszarpanym mundurze dragona i przymałym trikornie nasadzonym na czubek głowy. Dziwny człowieczek pobiegł w stronę bramy, siłował się chwilę z jednym z jej skrzydeł i znów zawołał, jeszcze głośniej i jeszcze radośniej: - Pan starosta Zaremba!

Jacek Zaremba, którego nawoływano tak donośnie, obrzucił krzykacza wzrokiem raczej zaciekawionym niż surowym, gdyż w głosie mężczyzny pobrzmiewała niekłamana radość, a pan Jacek w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie podobnie oryginalną postać mógł przedtem widzieć. Chudy człowieczek, jak już powiedziano, nosił mundur dragona, a do tego przymały, trójskrzydły kapelusz, w którym może i wyglądałby zawadiacko, gdyby nie to, że jedno skrzydło kapelusza było ścięte do równej linii. Bacznemu spojrzeniu Zaremby nie umknął jednak fakt, iż mężczyzna miał na palcu pokaźny złoty herbowy sygnet, a przy wysokich butach złote zapinki tej wielkości i tej urody, że można by za nie kupić niewielką wioskę. Ale już pochwa szabli nieznajomego była szara i zdarta, a wystająca z niej rękojeść pozbawiona jakichkolwiek zdobień.

Podstarości dobrze wiedział, iż w Rzeczpospolitej nie należy zwracać uwagi na pozory. Tu człowiek, za którego na pierwszy rzut oka nie dałbyś złamanego grosza, okazywał się księciem krwi, co to taki miał humor, by chadzać w mundurze prostego żołnierza. A też zdarzało się, że szlachcic wyzłocony, wysobolowany, wyczaplony i wyaksamitowany okazywał się, jak mu się bliżej przyjrzeć, utracjuszem zadłużonym po uszy u Żydów i Ormian. Oczywiście, najczęściej książę wyglądał jak książę, a żebrak jak żebrak, lecz ludzie miewali przeróżne kaprysy i pan Jacek wiedział, że lepiej i bezpieczniej było kogoś docenić, niż nie docenić, przewartościować, niż nie dowartościować, raczej komuś słodzić, niż go kwasić.

Zaremba ściągnął wodze i zeskoczył z konia.

- Witam waszmość pana - powiedział grzecznie, gdyż szeroko uśmiechnięty szlachcic najwyraźniej chciał się przysłużyć, ile tylko mógł, otwierając przed nim bramę dworu. - Szczęśliwy byłbym, gdybyś waszmość raczył mi przypomnieć, gdzie i kiedy mieliśmy okazję się spotkać.

Chudy mężczyzna aż zamarł i spojrzał na pana Jacka z wyraźnym rozżaleniem.

- Waść mnie nie poznajesz? - zapytał żałosnym tonem. - Przecież waszmość pan jesteś dla mnie jak brat, co wieczór w modlitwach czule wspominany...

Zaremba przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy, ale mógłby przysiąc, że nigdy wcześniej go nie spotkał Bo czyż nie zapamiętałby tego nosa niczym dziób krogulca, drapieżnie wyciągniętej szczęki i śladów po ospie, które sprawiały, że lewy policzek szlachcica wyglądał niczym plac maneżowy zryty końskimi kopytami? Mógł podejrzewać, że nieznajomy kpi sobie z niego albo szwankuje na umyśle. Małoż to spotykało się ludzi, przed których oczami wyobraźnia malowała niestworzone obrazy? Pan Jacek był człowiekiem bywałym i nie takie rzeczy widział, zwłaszcza że na wojnach, w których brał udział, natykał się na ludzi, ze strachu, z rozpaczy czy z bólu tracących zmysły. Na Węgrzech i w Mołdawii Zaremba nie raz i nie dwa spotkał przypominające widma postaci snujące się po spalonych wsiach i miastach oraz polach dawnych bitew. Słyszał matki wzywające umarłe dzieci i mężczyzn zwołujących przyjaciół, którzy dawno już gnili w ziemi. Ale kto wie, czy najbardziej prawdopodobne nie było przypuszczenie, że nieznajomy tak bardzo lubił folgować trunkowym upodobaniom, iż później znajomi mylili mu się z nieznajomymi i na odwrót. Oczywiście pan Jacek nie zamierzał zdradzać obcemu swych podejrzeń, słusznie mniemając, że mogłyby być wzięte za wielką obrazę i z człowieka przyjaźnie nastawionego uczynić zawziętego wroga. Tak to już bowiem bywało w szlacheckim narodzie - a podstarości jako obrońca prawa był tego świadom jak nikt inny - że od serdecznej życzliwości aż nazbyt łatwo przychodziło do zawziętej wrogości, a przyjaźń zamieniała się w nienawiść równie szybko, jak dłoń chwytała za szablę. Gwoli sprawiedliwości przyznać też trzeba, że zapał i gniew często rozpływały się w podlanej trunkami serdeczności, krew mieszała się z winem, a łzy szczerego i głośno wyznawanego afektu były finałem niejednego pojedynku. Bo też polskiej szlachcie, choć bić się lubiła i biła z fantazją, obce było wyrachowane mordowanie na francuską czy włoską modę, gdzie dwaj ludzie, zimni i trzeźwi, stawali naprzeciw siebie z myślą, że jeden drugiemu życie odbierze. Na pojedynki we francuskim stylu w Rzeczpospolitej patrzono niechętnie, a tych, którzy brali w nich udział, raczej potępiano, niż chwalono. A już żeby kto walczył jak w Hiszpanii, ze szpadą w jednej ręce, a sztyletem w drugiej, to nawet mowy być nie mogło.

- Wybacz waćpan i nie bierz sobie do serca mej amnezji, gdyż w sławetnej bitwie pod Parkanami, w czasie której miałem zaszczyt służyć w chorągwi husarskiej - pan Jacek dumnym gestem podkręcił wąsa - Turczyni okrutnie mnie posiekli i od tego czasu zdarza się, iż nie pomnę twarzy dawnych znajomych.

- Ach, gdzieżbym się ośmielił, panie starosto, wybaczać czy nie wybaczać, bo kimże jestem, by moim wybaczaniem lub niewybaczaniem kłopotać znaczne persony? Choć przyznam, że sam mogę łacno powtórzyć za Cyceronem: memini etiam quae nolo, oblivisci non possum quae volo[4]...

Zaremba nie zdołał odpowiedzieć, a jego rozmówca - nie czekając nawet na tę odpowiedź - rozpromienił się i złożył dłonie jak do modlitwy.

- Parkany! - zakrzyknął w zachwycie i spojrzał w niebo, jakby chciał dostrzec pod chmurami owo słynne pole bitwy. - Gdy spotkam któregoś z bohaterów, co uczestniczyli w tej pugna letalis[5], pokornie ich upraszam, by opowiedzieli mi o niej. Więc zapowiadam, że i waszmość pana podobna difficultas[6] mej strony nie ominie, bom strasznie ciekaw z kolejnych ust usłyszeć, jakże toczyła się ta batalia godna najznamienitszych rzymskich wodzów, w której uno impetu[7] tak wielkie mocarstwo rzucono na kolana.

- Tuś waćpan utrafił, mówiąc: „godna rzymskich wodzów” - pan Jacek poważnie skinął głową - gdyż jedynie w historii Rzymu można szukać podobnej do naszej wiktorii, gdzie ogromną wrogą armię doszczętnie zmieciono z pola bitwy, tracąc zaledwie kilkunastu ludzi. Sam Juliusz Cezar od naszego króla Jana mógłby się uczyć taktyki. Lecz pozwól wpierw waszmość - Zaremba przymrużył oczy - że spytam cię o godność, jeszcze raz prosząc o wybaczenie, że twego nazwiska i twej twarzy nie pamiętam.

- Panie starosto kochany, a cóż tu, venia sit[8] wybaczać!? - Szlachcic zasłonił się tak, jakby Zaremba chciał go bić. - Powtórzę raz jeszcze: kimże jestem, by wybaczać coś lub nie wybaczać bohaterowi, któremu militaris virtus[9] pozwoliła wraz z królem Janem, fama eius semper vivat[10], gromić Turczyna na obczyźnie? I zaraz się waćpanowi akuratnie przedstawię. Jestem do usług waszmości. - Zdjął kapelusz i skłonił się głęboko. - Gideon Rokicki, herbu Lubicz, przez zacnych obywateli rodzimego powiatu zaszczycony wyborem na podsędka lipnowskiego. - Ostatnie słowa wypowiedział z taką dumą, jakby okoliczna szlachta wybrała go nie podsędkiem lipnowskim, ale co najmniej wojewodą Inowrocławskim.

Jackowi Zarembie nadal nic to nie mówiło, lecz zdjął rękawicę do konnej jazdy i uścisnął wyciągniętą przyjaźnie rękę szlachcica. Ten potrząsnął oburącz dłonią pana Jacka z tak wniebowziętym wyrazem twarzy, jakby właśnie od samego papieża dostał szczególnie drogocenną relikwię.

- A gdzież się podział gospodarz? A gdzież reszta kompanii? - zagadnął pan Jacek i niecierpliwym gestem dał znak swym rękodajnym, by wjeżdżali na podwórko.

Służących tych było dwóch, a tak różnych od siebie, jak tylko różnić się może dwóch ludzi. Pierwszy był to olbrzym o obliczu zarośniętym czarną skołtunioną brodą i o brwiach nastroszonych niczym krzaki jałowca. Broda nie mogła jednak przesłonić strasznej kontuzji, jakiej ślady widniały na twarzy mężczyzny. Nie miał on lewego oka, w jego miejsce jedynie zrośniętą, zrogowaciałą skórę, dokoła której czerwieniła się plama zastarzałej oparzeliny. Nie trzeba było szczególnego rozumu, by odgadnąć, że człekowi temu wypalono lewe oko. Może był to ślad po wybuchu szrapnela, może po strzale z pistoletu lub muszkietu, a może po prostu ktoś torturował go lub ukarał w okrutny sposób. Olbrzym twarz miał ponurą, lecz spojrzenie uważne i dyskretne. Już stojąc przy bramie, zdołał zbadać wzrokiem i Gideona Rokickiego, i całe podwórze, i budynki, i ludzi kręcących się po dziedzińcu. Tak jakby spodziewał się napaści i wolał się upewnić, z której strony nadejdzie atak. Drugim sługą Jacka Zaremby był młodzieniec dopiero co wyrosły z lat dziecinnych, tak że jasny zarost ledwo puszczał mu się po brodzie i pod nosem. Niewysoki i szczupły, twarz miał miłą i pogodną. Kiedy pan Jacek rozmawiał z nowo poznanym szlachcicem, chłopak głaskał po grzywie swojego konia, nachylał się do niego i coś mu szeptał w ucho.

- Wszyscy śpią, panie starosto kochany. Tak się wczoraj popili, że śpią niczym niemowlęta. - Gideon Rokicki zmarszczył brwi. - A lepiej powiedzieć jak trupy. - Zaśmiał się ochryple. - Ani nie zapłaczą przez sen, ani nie jękną, ani się nie przekręcą na bok, jak to in infamia[11] - bywa.

Jacek Zaremba nie był człowiekiem przesądnym, lecz przeżegnał się szybko, gdyż to przyrównanie śpiących towarzyszy do trupów wydało mu się i niestosowne, i nieśmieszne, i źle wróżące na przyszłość.

- Waćpan takich rzeczy nie powiadaj! - skarcił Rokickiego ostrym tonem.

Pan Gideon przygarbił ramiona.

- Ależ panie starosto, ja mogę sobie pleść, co ślina na język przyniesie, a przecież i tak wszystko w rękach Pana Boga wszechmogącego, który na moje difficiles nugae[12] na pewno nie zwraca uwagi i sprawiedliwym ludziom nie da uczynić krzywdy.

Szlachcic wypowiedział to zdanie uczciwie, prostodusznie i szczerze, lecz Zarembie wydawało się, jakby w głosie Rokickiego pobrzmiewały dziwna złośliwość, szyderstwo, a nawet... groźba. Spojrzał uważnie w oczy przybysza, lecz ten odpowiedział szczerym, niewinnym wejrzeniem.

- Wybacz waść, jeślim cię uraził - rzekł chudy szlachcic pokornie i kapeluszem z obciętym rondem wywinął jakiegoś dziwacznego młyńca.

- Nie uraziłeś mnie waść, jeno nauczonym, by licha nie kusić. Czyż nie mówi Pismo, że „Zły krąży wokół nas jako lew ryczący”?

- Panie starosto, a kimże ja jestem, by diabolus[13] - we własnej osobie zwracał uwagę na to, co ja mamroczę pod nosem i co tam sobie iocandi causa[14] - gadam? Czyż mało szatani mają do roboty na świecie, by spoglądać, co wyczynia Rokicki, podsędek lipnowski?

- Waść zamiarów diabła nie staraj się ani zrozumieć, ani przewidzieć - powiedział jeszcze ostrzej pan Jacek - gdyż łacno możesz popaść w herezję, w grzech pychy lub trafić w piekielne sidła.

Gideon Rokicki podniósł głowę. Oczy zabłysły mu gniewem.

- Aż dziw bierze, słuchając waści słów, że waszmość pan, panie starosto, na księdza się nie uczyłeś - wysyczał - bo może kropidło lub turibulum[15] bardziej niż szabla by ci przypasowały?

Zaremba aż pobladł z pasji, słysząc te słowa. Po pokornym do tej pory szlachcicu nie spodziewał się podobnego responsu, wygłoszonego w dodatku takim tonem, jakby Rokicki zwracał się do byle parobka, a nie do towarzysza chorągwi husarskiej i podstarościego.

- Waść o tym, czy moja ręka pasuje do szabli, łatwo możesz się przekonać, jeśli tylko zechcesz - rzekł lodowatym tonem, powstrzymując złość, która już wzbierała w nim niczym rozpędzająca się sztormowa fala.

- Chociaż fortuna tibi favet[16], panie starosto, to nie kuś jej za bardzo - rzekł złym głosem Rokicki. - Ja nie jestem twoim wrogiem, ale wiedz, że pluć mi w twarz próbowali lepsi od ciebie. I wszyscy oni teraz diabłom w piekle swoje żale na mnie wyśpiewują.

Jacek Zaremba nie był człowiekiem skłonnym do gwałtu, nad porywczość przedkładał ostrożność i sądził, że szabla powinna być ostatnim argumentem w dyskusji, a nie jednym z pierwszych. Panami braćmi tłukącymi się w pijanym widzie po dymiących łbach szablami czy - co gorsza - czekanami głęboko pogardzał, bo też niejednego takiego gwałtownika ścigał i sprowadził przed sąd, kiedy pełnił urzędowe obowiązki w rodzimym powiecie. Ale na globie całym nie było człowieka, który mógłby się pochwalić, iż panu Jackowi bezkarnie groził czy pięścią mu przed nosem potrząsał. A przecież Zaremba miał w życiu do czynienia z niejednym zawalidrogą, raptusem czy pieniaczem, których musiał uczyć szacunku dla starościńskiej władzy. Czasem stawał przeciw wrogom dwakroć lub trzykroć przeważającym liczebnie nad nim i jego sługami, czasem przeciw ludziom, których ręka była tak prędka, jak umysł powolny, a czasem przeciwko konfidentom wielkich panów czującym się bezkarnie, gdyż otoczeni byli opieką magnata. I nikt nigdy nie mógłby powiedzieć, że podstarości Jacek Zaremba ustąpił mu pola ze strachu albo dla niskiej korzyści. Dlatego teraz też nie zamierzał darować obrazy. Ale zanim zdążył cokolwiek przedsięwziąć, usłyszał, jak z wielkim hukiem grzmotnęły drzwi bocznego skrzydła dworu. Ze środka wytoczył się gospodarz i właściciel posiadłości imć Hieronim Ligęza, starzec godnego rodu, piastujący zaszczytny urząd stolnika. Ligęza był w samych tylko hajdawerach, zresztą - jak spostrzegł pan Jacek - założonych na lewą stronę. W skołtunione siwe włosy miał wplecioną różową wstążeczkę, jego oczy przekrwione były tak, jakby mu kto zalał źrenice czerwoną farbą, a policzki napuchnięte, jakby wpadł niedawno pomiędzy ule z rojącymi się pszczołami.

- Panie Jacku kochany! - zagrzmiał Ligęza potężnym, choć mocno chrypliwym głosem. - Czekam na ciebie od tylu już dni, przyjacielu najdroższy, tak tęskno jak Penelopa na Odysa!

Szedł w stronę Zaremby z wyciągniętymi ramionami, kolebiąc się niczym kaczka (a to dlatego, że ogromny brzuch przeszkadzał mu w zwyczajnym chodzeniu), z zębami wyszczerzonymi w uśmiechu. Porwał pana Jacka w objęcia, owionął go smrodem nie do końca strawionych trunków i skwaśniałego potu. Zaremba pokornie dał się uściskać i w zamian również uścisnął czule gospodarza, gdyż znał go od dawna i szanował jako wielkiego wojownika - Ligęza jeszcze z ojcem pana Jacka gromił Kozaków pod Beresteczkiem i z pułkami Czarnieckiego ratował Duńczyków przed szwedzką opresją. Wprawdzie teraz Ligęza nie przypominał Hektora czy Achillesa, raczej radosnego Priapa, ale przecież żołnierskie lata miał już dawno za sobą i mógł spokojnie gospodarzyć czy mniej spokojnie oddawać się zabawom z przyjaciółmi oraz krewniakami. Pan Hieronim kochał bowiem polowania, jazdę konną i głośno grających muzykantów i mimo wieku oraz dostojeństwa lubił przygruchać sobie na nockę jakąś krzepką dziewuchę i pofiglować z nią w łóżku, na sianie czy nawet w trawie. Wszystkie te igraszki zwykł umilać sobie strumieniami najlepszych win, a ponieważ był człowiekiem wielce majętnym, to węgrzyn z jego piwnic prawdziwie pochodził z Węgier, alikant zrodzony był w Hiszp...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin