Barbara Nawrocka-Dońska - Śmierć czarnoksiężnika.doc

(346 KB) Pobierz

Barbara Nawrocka-Dońska

Ryszard Doński

 

 

 

Śmierć czarnoksiężnika

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Korda zwolnił kroku. Przystanął przede parkanem. Jaskrawe barwy afisza już trochę wyblakły. Ale czerwień kamizelki prestidigitatora dalej drażniła i przyciągała wzrok. Wyglądało to tak, jakby drukarz chlapnął za dużo czerwonej farby tuż pod brodą reklamującego program cyrkowy artysty. Niżej zaczynały się błękitne spodnie. Druga jaskrawa plama afisza urywała się w okolicy męskich bioder. Centralnym, przyciągającym uwagę elementem plakatu była twarz cyrkowca. Żółtobrunatna, ze skośnymi, czarnymi jak agat oczami.

Używał szminki - stwierdził kapitan w myślach. Widział zwłoki doktora Osaki vel Jerzego Kalickiego w zakładzie medycyny sądowej. Nie było wątpliwości, Kalicki rodził się nad Wisłą, a nie na przykład w dalekiej Japonii, Mongolii czy jakiejś chińskiej prowincji. Widział też „Człowieka, którego nie imają się kule” na arenie cyrkowej. Osobiście, jeszcze żywego. Ubiegłej jesieni. Magik zginął na wielkim spektaklu, pierwszym po przerwie zimowej. Świątecznym.

Korda utkwił wzrok w skupionej twarzy, spoglądającej na niego z afisza. Nałożyły się na siebie trzy warianty tej twarzy, znane kapitanowi. Ta z areny cyrkowej, podbarwiona żółtobrunatną szminką, biała, wymyta i czysta twarz nieżyjącego i ta żyjąca najdłużej - na ściennym plakacie. Jakieś kolorowe piłeczki czy baloniki, pastelowe i prześwietlone jak bańki mydlane, fruwały na papierze wokół twarzy cyrkowca. Była to twarz z wysokimi, wydatnymi kośćmi policzkowymi i lekko skośnymi, czarnymi oczami o istotnie przenikliwym spojrzeniu.

Mógł sobie pozwolić na tę mistyfikację - stwierdził kapitan. - Doktor Osaki!
- Znów zajrzał w oczy plakatu. - Zdumiewająco dobrze uchwycony wyraz twarzy Kalickiego, doktora Osaki. A przecież ten plakat to kicz. Cyrkowy. I te kolorowe banieczki wokół twarzy. A może dla kontrastu z ciężkim spojrzeniem ciemnych oczu? Chyba tak. W życiu nie analizowałem tak plakatu. Skrzywił się, ponieważ kolorowe banieczki skojarzyły mu się z prawdziwą już, białą maską starego cyrkowca. Tą, którą nakłada śmierć na ludzkie twarze. Irytował go ten plakat. Dzisiaj szczególnie,
a w ogóle - od wypadku w cyrku. Od chwili, gdy jego grupa operacyjna wzięła w ręce tę sprawę.

Dlaczego nie zdejmują plakatu? Muszę zwrócić na to uwagę Gablera. Sensacja była i jest wystarczająca... Cyrk nabity widzami. Uroczyste przedstawienie. Ile czasu wisi ten plakat? Na ogół następny zakleja szybko poprzedni. W Warszawie wchodzi codziennie na afisz tyle imprez.

Jeden róg plakatu oderwał się nawet od słupa reklamowego i Korda przyjął to z zadowoleniem. Fruwał teraz na lekkim wietrze, szarpiąc brzegi kolorowych piłeczek. Czarne oczy spoglądały jednak nadal uważnie, zniszczenie jeszcze ich nie dosięgło.

Kapitan poszedł wolno wzdłuż ulicy. Starszy syn otworzył mu drzwi.

- A widzisz, tato, że gdybym cię wtedy nie namówił na ten cyrk, dużo mniej wiedziałbyś o doktorze Osaki. Ale się musiałem nagadać. Boże, Boże, jak ciężko skłonić do czegoś rodziców, chociaż wychodzi im to tylko na dob... - chłopak urwał
w połowie słowa i przyjrzał się twarzy ojca. - Przepraszam - powiedział już bez błazeństw. - Zirytowałem cię? Nie chciałem.

Kapitan zdjął i powiesił płaszcz. Odwrócił się do starszego syna. Nie miał nigdy swoim chłopakom za złe żartu czy szczeniackiego wygłupu. Nie czuł swoich lat. W pamięci był ciągle sam młody i może dlatego umiał dogadać się z młodzieżą.

- Nie. Nie zirytowałeś mnie - powiedział. - Mam po prostu kiepski humor.

Jego starszy chłopak wycofał się dyskretnie z korytarzyka. Korda wszedł do siebie i usiadł na krześle. Chwilę tak trwał bez ruchu, odpoczywając.

Mam kiepski humor. Ta sprawa jest nie do rozwiązania. Kobieta strzela do męża na oczach tysiąca widzów. Z pistoletu, który on sam przed chwilą naładował. Pomylił się przy zamianie naboi? Świadomie załadował jeden nabój ostry? Zamordowała go?... - Pocisk przebił prawą komorę serca. Nie można celniej. Miała wprawne oko i niezawodną rękę. Sam ją wyszkolił. Stary, cyrkowy praktyk. Nie mam na tę sprawę sposobu.

Poprawił się na krześle. Było mu niewygodnie.

Tylko dwie możliwości - myślał - A raczej - trzy. Tragiczny przypadek. Samobójstwo popełnione cudzą ręką. I zabójstwo z premedytacją. Jak udowodnić zabójstwo, jeśli rzeczywiście zostało popełnione?

Wstał. Zaczął spacerować po pokoju, ale zmiana pozycji nie przyniosła mu odprężenia.

Muszę z nią jutro pomówić o ich małżeństwie. To niczego nie daje wobec faktów, ale jednak powinienem wyrobić sobie pogląd na ich wspólne życie. To była nieco dziwnie skojarzona para. I co z tego? - Sięgnął po teczkę, z którą przyszedł
i rzucił na biurko w odruchu niechęci, jaką spowodowała uwaga syna.

Dużo mniej wiedziałbym o doktorze Osaki, gdybym nie zaprowadził chłopaków do cyrku. A teraz wiem więcej. I co mi to pomoże, że widziałem tego magika. Osobiście. Jego skośne ślepia. A jednak?

Wyjął z teczki trzy książki, jedyne, jakie udało mu się zdobyć po drodze w księgarni. Dotyczyły cyrku i były, niestety, literaturą. Cyrk, czyli emocje pradziadków - przeczytał. Kto to napisał? Witold Filler. Oglądałem go kiedyś chyba w telewizji. Ale wtedy mówił o teatrze. Wszystko jedno. Druga książka nosiła tytuł Klowni była napisana przez rosyjskiego pisarza Draguńskiego, trzecią były wspomnienia Din-Dona. Klowna, który trzydzieści lat pracował w swoim zawodzie.

W korytarzyku rozległy się kobiece kroki i Korda zaraz usłyszał zabawnie ściszony głos syna.

- Mama, nie chodź tam. On jest naładowany jak granat i dałbym głowę, że miał w teczce coś niepoważnego. Za nic by nie chciał, żebyśmy to zobaczyli.

Chuligan - pomyślał kapitan. - Sd wiesz, że mam przed sobą coś absolutnie niepoważnego? Cyrk to szczególny i zamknięty świat. Literatura wyłapuje takie rzeczy. A ja chciałbym się dowiedzieć, na czym polegają w cyrku. Coś mi to rozjaśni, czy jeszcze bardziej zaciemni sprawę?

Otworzył drzwi i zawołał w głąb mieszkania.

- Jak chcesz, możesz dostać do czytania Din-Dona. Oczywiście po mnie.

Usiadł zadowolony z siebie i z konfuzji, w jaką na pewno popadła w tej chwili jego starsza latorośl.

 

Rozdział 2

 

Wyglądała prawie na dziewczynkę, ta Maria Kalicka. Niewielkiego wzrostu, drobna, filigranowa. Miała jasne loczki spadające na czoło, delikatnymi skrętami sięgające policzków. Niebieskie oczy, teraz zupełnie okrągłe ze zdziwienia.

Czy ona niczego nie rozumie? - pomyślał Korda i poczuł rozdrażnienie. Bardzo jasna cera tej kobiety czyniła z niej lalkę. Porcelanową. Dobrze sobie wybrał stary Kalicki. Kontrast typów. Na scenie, na arenie, takie rzeczy grają same za siebie. Książę ciemności i anioł. Pod publiczkę. Znał się na swojej widowni. Tylko w jaki sposób ja mam się poznać na tym „aniele”?

- To znaczy, że ja jestem podejrzana? - usłyszał nagle jej głos.

- Na razie - powiedział, chociaż powinien był wyliczyć w tej chwili powody, dla których ją tu zaprosił. Nie wiedziała, że jej najbliższy, a może i najdalszy los trzymał w ręku. Bardzo mu z tym jej losem w garści było niewygodnie. Nie zdarzało mu się to jednak po raz pierwszy i przywykł do podobnych niewygód.

- Niech mi pani coś opowie o swoim małżeństwie - dodał ogólnikowo, nie precyzując pytania.

- O... o moim mężu? - zająknęła się i jej oczy zrobiły się jeszcze bardziej zdziwione.

- Tak... nie, o was obojgu.

- Ja... ja nie wiem, o czym pan chciałby wiedzieć.

Tym sposobem nigdzie nie zajedziesz - pomyślał przyglądając się jej badawczo. Nie chce niczego zmyślać lub nie umie. Nie chce się bronić, czy też naiwność uważa za najlepszą linię obrony?

Znał skutki otwarcia przed podejrzanymi furtki do wypowiedzi ogólnej. Ten zalew, potok ludzkich słów, pozornie odbiegający od wszystkich interesującego tematu. Było to zawsze podobne do szarpania się w wodzie tonącego. Ona nie wiedziała,
o czym mówić.

Pozory? Spryt? Taki spryt zdradzają przeważnie starzy wyjadacze. Ci, którzy znają wagę i skutki każdego wypowiedzianego słowa. No cóż, możliwe, że ma talent wrodzony. Bywają przestępcy urodzeni. Instynktownie, od razu wiedzą, co trzeba robić i jak się zachować.

- Jak poznała się pani ze swoim mężem? Kiedy? - zapytał.

- Kiedy? - zmarszczyła brwi. - Pięć lat temu.

- Gdzie?

- W Radomiu. Tak. Ja pochodzę z Radomia. Myślałam zawsze, że pójdę kiedyś u nas na ekspedientkę do perfumerii. Od dziecka lubiłam zapach takich sklepów. Szminki, kosmetyki... Zawsze mnie to ciągnęło, taki sklep. Zwłaszcza jeden, na głównej ulicy. Przechodziłam koło niego dzień w dzień do szkoły... a... - spostrzegła utkwiony w swojej twarzy wzrok kapitana. - Przepraszam, pan pytał o coś innego.

- Nie szkodzi - mruknął Korda. - Może pani mówić też o sobie.

- Tak? - Zauważył, że sprawiło jej to ulgę. - Widzi pan, jedno związane jest
z drugim. Chciałam pracować w perfumerii - powtórzyła z uporem. - W perfumerii byłabym bezpieczna. Nie stałoby się całe to straszne nieszczęście.

- Dlaczego zatem wybrała pani cyrk? Arenę? Wędrówki?

- Ja? Ja nic nie wybierałam - uśmiechnęła się z odcieniem goryczy. - Samo się stało. Rodzice też tego nie chcieli. Cały Radom, ci ludzie, z którymi się wychowałam. Którzy mnie znali. Z początku w ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać.

- A później? - spytał Korda.

- Później się pogodzili. Dziś już nie te czasy co dawniej. No i zostałam artystką - rzuciła znów z cieniem ironii. - Niejedna dziewczyna z Radomia chciałaby występować na scenie. Arena to wprawdzie coś dla nich gorszego, ale zawsze lepsze...

- Niż perfumeria?

Podniosła oczy na kapitana.

- Może lepsze. Dla ludzi.

- Mąż panią nauczył zawodu?

- Tak. Ale do tego, widzi pan, najpierw musiałam poznać cyrk. Zacząć żyć
w cyrku. Czasem mieszkać w wozie. To dobrzy w końcu ludzie. Zdarza się... nawet wielcy. Na swój sposób. To twardy, ciężki zawód i trzeba mieć do niego charakter.
W ogóle charakter.

- Uhm - mruknął Korda.

Z tego wynika, że i ty go masz, chociaż wcale na to nie wyglądasz.

- Nigdy stałego domu - mówiła kobieta. - Ćwiczenia, ćwiczenia do bólu, do krańca wytrzymałości każdego mięśnia, każdego włókna. Trzeba mieć cierpliwość muła, powtarzać milion razy jeden trik, żeby on raz wyszedł w czasie przedstawienia. A mój mąż był już stary. Tracił już zręczność w palcach... wiedział o tym. Gdy go poznałam, był prestidigitatorem, jeszcze nie doktorem Osaki.

- Zawodowo uratował go ten numer z panią? Tak? „Człowiek, którego nie imają się kule”?

- No, tak - rzuciła mniej chętnie. - Dawno już obmyślał nowe emploi, w którym wystąpi. Brakowało mu tylko ciągle partnerki. Partnerka to ważna rzecz w cyrku. Pan nie może tego zrozumieć.

- Owszem - przerwał jej Korda. - Tyle wiem o pracy artystów cyrkowych.

- On był trochę fizjonomistą i znał dobrze psychologię widowni. To się u nas tak nazywa. Od dziecka żył w cyrku. Znał swój fach na wylot. To nie jest proste,
w cyrku, na stare lata zmieniać w ogóle emploi. Trzeba wtedy znaleźć dla siebie coś... coś, co chwyci. Sam nie mógł tego dokonać i jak mnie zobaczył...

- Gdzie?

- Gdzieżby? - zdziwiła się ponownie. - W cyrku. Przyszłam na wieczorne przedstawienie. Siedziałam w dobrym miejscu. W loży. Chłopak, który się wtedy koło mnie kręcił, bardzo się stawiał. Gdyby nie ta loża... Mój mąż miał wtedy w programie trik z kwiatami. Do niego zawsze prosił jakąś ładną dziewczynę z widowni na arenę. Gdyby nie loża, może by mnie w tłumie wcale nie zauważył.

- Wyszła pani na arenę?

- Tak, naturalnie. To była dla mnie przecież zabawa. I chciałam zaimponować chłopakowi, który mnie przyprowadził. Z tylu dziewcząt magik z areny wybrał mnie. Trochę zazdrości dobrze temu chłopakowi zawsze robiło. Był przystojny i przebierał między dziewczynami. Radom to nie takie wielkie miasto.

- Objazdowy cyrk daje kilka przedstawień i wyjeżdża - zauważył Korda. - Nie zawarła pani przecież znajomości z panem Kalickim na arenie.

- Nie? A to się pan myli - roześmiała się, jak by sytuacja, w której się w tej chwili znajdowała, zupełnie dla niej nie istniała. - Dał mi do ręki bukiet kwiatów. Były zupełnie białe, piękne. Światła przygasły i on mi wtedy prędko powiedział, że będzie na mnie czekał po przedstawieniu przy wyjściu z garderób. Światła się zapaliły. Trzymałam w ręku bukiet czerwonych róż. Śmiech wybuchnął na widowni. Zmieszałam się, ale byłam w końcu bohaterką numeru.

Musiała wtedy od razu zdradzić się nieświadomie z umiejętnością zachowania się na scenie. Kalicki odkrył w niej długo poszukiwaną partner- pomyślał Korda. - Nie każda ładna dziewczyna wygląda korzystnie w światłach reflektorów. Musiała dobrze wypaść albo wprost rewelacyjnie, jeżeli taki stary fachowiec jak Kalicki powziął tak błyskawiczną decyzję. Muszę dowiedzieć się więcej o nim. Wszystko
o nim.

- Poszła pani na umówione miejsce po spektaklu?

- Tak. I nawet miałam kłopoty ze spławieniem mego chłopca. Po prostu uciekłam mu w zamieszaniu, w tłumie, przy wyjściu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin