Milton Giles Samuraj William A5 ilustr.doc

(10335 KB) Pobierz
Samuraj William




Giles Milton

Samuraj William

Obieżyświat, który otworzył wrota Japonii

 

Przełożył Michał Kłobukowski

Tytuł oryginału: Samurai William. The Adventurer, Who Unlocked Japan.

Wydanie oryginalne; 2002

Wydanie polskie 2004

 

„W roku 1612” - pisze znakomity historyk epoki elżbietańskiej, Alfred Leslie Rowse - „angielski statek o nazwie »Clove« zawinął do wybrzeży Japonii, gdzie bezpieczny i dostatni żywot wiódł pilot Will Adams. Po desperackiej wyprawie Holendrów przez Pacyfik znalazł się tam w roku 1600 w strasznych tarapatach. Lecz jako świetny żeglarz i budowniczy statków zaskarbił sobie łaski szoguna - budował dlań statki wzorowane na zachodnich, a także nauczył go podstaw geometrii i matematyki. W zamian zyskał posiadłość, licznych poddanych i żonę (choć rodzinę i żonę miał też w Anglii). Wzbraniano mu jednak powrotu, a gdy wreszcie nadpłynął »Clove«, by nawiązać wymianę handlową, Adams nie chciał już wracać”.

Ciąg dalszy znamy z powieści Jamesa Clavella „Szogun”, a także z filmu nakręconego w 1981 roku przez Jerry'ego Londona. Giles Milton opowiada jednak, jak się to rozegrało naprawdę, a jego opowieść rozrasta się w pasjonującą panoramę przełomowych czasów europejskiego podboju świata - podboju, który w Japonii skończył się klęską, być może za sprawą kapitana Williama Adamsa. Ta baśniowa, lecz autentyczna historia jest jednym z najbardziej wymownych epizodów epoki wielkich odkryć. Prosty, choć świadom tajników nawigacji żeglarz z podlondyńskiego Limehouse zdobył sobie szacunek największego bodaj z władców nowożytnej Japonii, Tokugawy Ieyasu. Pamięć owego żeglarza po dziś dzień czci się w Japonii, a jego grobowiec wciąż stoi na wzgórzu nad portem Yokosuka.

W swym znakomitym reportażu historycznym Milton wykorzystuje niepublikowane nigdy, a nawet nieznane świadectwa angielskie, portugalskie, holenderskie, przede wszystkim zaś - po raz pierwszy - japońskie. Oddając głos fascynującym relacjom, autor stawia nas w samym sercu zderzenia kultur. Wyłania się z nich obraz ówczesnej Europy, rozdzieranej przez religijne, feudalne i gospodarcze antagonizmy, śmiertelnie skłóconej w obliczu majestatycznej, zagadkowej Japonii. Wyłania się też zgoła szokująca kolekcja typów - by nie rzec typków - stanowiących forpocztę europejskiej ekspansji. Na szczęście sam Adams (w filmie „Szogun” grał go Richard Chamberlain) i monumentalny Tokugawa (w tej roli wystąpił Toshiro Mifune) przywracają wiarę w człowieczeństwo. Giles Milton daleki jest od moralizowania, ale wnioski nasuwają się same. Bezprzykładna porażka portugalskich misjonarzy, nad którą deliberował u nas sam ksiądz Skarga, samobójcza pazerność Hiszpanów, wreszcie upadek handlu angielskiego z Japonią dziś jeszcze mogą dostarczyć tematów do przemyśleń.


Spis treści:

Podziękowania.              6

Prolog.              8

Rozdział 1. Na dworze w Bungo.              15

Rozdział 2. Góry lodowe Orientu.              43

Rozdział 3. Na pełnym morzu.              70

Rozdział 4. W imię ojca.              101

Rozdział 5. Samuraj William.              130

Rozdział 6. Do nieznanych krajów.              156

Rozdział 7. Przywitanie z imć Adamsem.              183

Rozdział 8. Pod dachem Richarda Cocksa.              215

Rozdział 9. Samurajska wojna.              243

Rozdział 10. Kwestia języka.              276

Rozdział 11. Jako ryby ościeniem się kłuje.              307

Rozdział 12. Zerwana przyjaźń.              325

Rozdział 13. Ostatnie rozkazy.              349

Bibliografia.              374

Spis ilustracji.              390


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Aurelii

 

 


Podziękowania.

Samuraj William powstał dzięki listom i pamiętnikom z czasów króla Jakuba. Mam wielki dług wobec badaczy, którzy zebrali i ogłosili owe barwne zapiski. Ważniejsze źródła wymieniam na końcu, lecz na osobną wzmiankę zasługuje jedna praca: pomnikowe The English Factory in Japan Anthony'ego Farringtona, wspaniały zbiór tekstów z epoki - książka ta oddała mi bowiem nieocenione usługi, kiedy kreśliłem grupowy portret Anglików w Japonii.

Bardzo mi pomogli uczeni i tłumacze. Dziękuję Laurze Inoue z Tokio za dobre rady, ciężką pracę i grzaną śliwowicę. Dziękuję także pracownikom tokijskiej Japan Foundation Library. Jestem również ogromnie wdzięczny Takako Suga, mojej przewodniczce i tłumaczce w Hirado.

Dziękuję też Marjolein van der Valk za przekład obszernych fragmentów De Ries van Mahu en de Cordes. Jestem szczególnie zobowiązany Peterowi ten Arve z Rotterdamu za odnalezienie i przetłumaczenie z niderlandzkiego dawnych rękopisów.

Spośród londyńczyków dziękuję Maggie Noach i Jill Hughes; Rolandowi Philippsowi, Lizzie Dipple i Celii Levett. Dziękuję również George'owi Tiffinowi za fotokopie mnóstwa zamieszczonych tutaj ilustracji; Frankowi Barrettowi i Wendy Driver; a także niezmiennie uczynnym i przyjacielskim pracownikom London Library, w której napisałem znaczną część tej książki.

Jestem szczególnie wdzięczny Paulowi Whylesowi za wielokrotną lekturę oraz propozycje ważnych zmian.

Na koniec pragnę ogromnie podziękować Alexandrze za dodawanie otuchy, wsparcie i życzliwe rady; dziękuję też Madeleine i Héloïse za przekomarzanki i żarty.

 

 


Prolog.

DOTARLI na kraj świata. Rozszalały sztorm zagnał ich w głąb nieznanego, którym na mapach i globusach władały jedynie potwory z otchłani. Nocne niebo iskrzyło się orientalnym przepychem, lecz obce gwiazdozbiory tylko zwodziły na manowce zabłąkanych, samotnych obieżyświatów.

Już od prawie dwóch lat William Adams i jego załoga rzucali wyzwanie nieposkromionym, wzburzonym oceanom. Ścierali się ze zbrojnymi w dzidy wodzami wyspiarskich plemion, zmagali z chorobą i głodem. I oto dwunastego kwietnia 1600 roku nieliczni ocalali po raz kolejny dostrzegli ziemię, na której spodziewali się zginąć z rąk dzikich barbarzyńców.

Dzwon wielkiego klasztoru Manju-ji zadźwięczał skoro świt. Podczas gdy wątły blask wiosennego słońca rozlewał się po stokach gór nad południowym wybrzeżem, kilkanaście innych świątyń odpowiedziało gromkim echem. Nad deltą rzeki Oita nastał już dzień, ale w pagodach i pałacach Funai wciąż panowała noc. Między ich spiczastymi dachami więzły cienie. Dopiero za kilka godzin światło dzienne miało przedrzeć się w głąb labiryntu zaułków i alejek.

Dziwny statek, który dryfując ospale, wpływał właśnie do portu, był w okropnym stanie. Z rej zwisały strzępy żagli, a burty zbielały od słońca. Miał okazałą rufę i żebrowany dziób, wyraźnie więc różnił się od dżonek, które zawijały czasem do portów na południowym wybrzeżu Japonii. Ledwie go spostrzeżono, wszczęto alarm i niebawem grupka miejscowych powiosłowała w stronę statku, żeby mu się przyjrzeć. Gdy wspięli się na pokład, oczom ich ukazał się żałosny widok. Kilkunastu podróżników leżało bez sił we własnych nieczystościach, jęcząc boleśnie. Skórę wielu z nich pokrywały plamy - nieomylny objaw zaawansowanego szkorbutu; innych powaliły tropikalne choroby. Żywność dawno już im się skończyła, jedli więc szczury i wszelakie robactwo, żywiące się resztkami, które pływały w plugawej brei w zęzie. Jeden tylko William Adams był dość przytomny, aby powitać przybyszów. Ten pierwszy kontakt z cywilizacją starszą - a może i bardziej wyrafinowaną niż jego własna - głęboko go zdumiał.

Adams natychmiast zrozumiał, że miejscowi przybyli bynajmniej nie z misją ratunkową, lecz rabunkową. Wciąż jednak nie tracił nadziei, że na brzegu on i jego ludzie spotkają się z życzliwym przyjęciem. Stoczywszy długą walkę ze sztormami i z głodem, dokonali wyczynu nie lada, przepłynęli bowiem Atlantyk i Pacyfik, a po drodze przedarli się przez zdradliwą Cieśninę Magellana. Przetrwali antarktyczne zamiecie i tropikalne sztormy, patrząc ze zgrozą, jak ich przyjaciele i towarzysze żeglugi słabną i giną. Spośród pięciu statków tylko jeden dotarł do Japonii. Z około stu ludzi załogi ocalało zaledwie dwudziestu czterech, z czego sześciu było o krok od śmierci.

Spędziwszy na morzu ponad dziewiętnaście miesięcy, Adams dopłynął do Japonii, baśniowej wyspy, której nie tknął przed nim stopą żaden Anglik. Schodząc na ląd, modlił się, żeby jego podróż odkrywcza dobiegła wreszcie końca. Miało się jednak okazać, że jeszcze się nawet nie zaczęła.

Dalekomorscy podróżnicy z elżbietańskiego Londynu nie wiedzieli o Japonii prawie nic. Kiedy rozwijali mapy i spoglądali ku Dalekiemu Wschodowi, napotykali tam tylko niewyraźne bazgrały, kropki i groteskowe potwory morskie. Na mapie świata, sporządzonej w roku 1569 ręką Gerardusa Mercatora, Japonia ma kształt romboidalnego kleksa, z którego dwie sąsiednie wyspy sterczą niby czułki. Wizja Edwarda Wrighta niewiele jest trafniejsza. Rysując Japonię, wydobył on z otchłani własnej wyobraźni wyspę, podobną do zdeformowanej krewetki z długą, puszystą brodą. Chociaż nadał swojej mapie dumne miano „wiernego opisu hydrograficznego”, przyznał zarazem, że z należytą dokładnością narysował jedynie „tę część świata, którą już odkryto”. Japonia leżała, niestety, dalej.

Erudyci z innych krajów północnej Europy o położeniu i ludności Japonii wiedzieli równie mało. W Niderlandach, Francji i Świętym Cesarstwie Rzymskim informacje o owym tajemniczym „królestwie” czerpano wyłącznie z relacji wielkiego weneckiego podróżnika, Marco Polo. Pochodziła ona jednak sprzed trzystu lat i opierała się jedynie na pogłoskach. Sam Marco Polo nigdy nie dotarł do Japonii (którą nazywał „Cipangu”), ale dowiedział się od Chińczyków, że „mieszkańcy jej są biali, cywilizowani i przystojni”; odnotował również, jakoby byli wściekle dumni i „od nikogo niezawiśli”. Dodał, że nikt - nawet Chińczycy - nie śmie do Japonii żeglować, ponieważ leży ona niezmiernie daleko, a po drodze czyha moc niebezpieczeństw.

Zakazane królestwa jawiły się szlachetnie urodzonym awanturnikom jako królestwa bogate, a już odległa Japonia - Kraj Wschodzącego Słońca - rzekomo ociekała przepychem. „Złota posiadają tu nieprzebrane zasoby - pisał Polo, wielce tym faktem podekscytowany - znajdują je bowiem na swych własnych wyspach”. Dach cesarskiego pałacu był „ze złota wysokiej próby w całości udziałany”, okna zaś lśniły i migotały, „bogactwo tego gmachu przekracza tedy wszelkie granice i jest ponad ludzkie pojęcie”.

Zwabieni tak kuszącymi skarbami, angielscy ryzykanci całą hurmą wypuścili się na niezbadane morza, ufni w łaskę boską i w sprzyjające wiatry. Przestudiowali mapy, zajrzeli do wykresów i stwierdzili - całkiem zresztą logicznie - że najkrótsza droga na Wschód wiedzie przez mroźny Ocean Arktyczny. Nie zdawali sobie sprawy, że ich kruche galeony zderzać się będą z monstrualnymi górami lodowymi wśród urwisk przezroczystych jak szkło. Najbardziej spektakularnym fiaskiem zakończyła się wyprawa, którą w roku 1553 poprowadził na Wschód sir Hugh Willoughby. Na północ od Moskowii jego statek dostał się w lodowe szczęki Morza Białego, a cała załoga zamarzła na śmierć podczas arktycznej zamieci.

Przyczyną wielu katastrof morskich były niedokładne mapy. Powyższa rycina holenderska (ok. 1596), którą pewien kapitan uznał za arcywierną, wzorem wcześniejszych map przedstawia Japonię w kształcie krewetki.

 

Sądzono, jakoby do Japonii i Chin jeszcze prędzej dopłynąć można było szlakiem północno-zachodnim, biegnącym wzdłuż górnego krańca Ameryki Północnej, lecz on także jął z wielkim apetytem pożerać elżbietańskich wilków morskich. Jak pisał żeglarz arktyczny George Beste, „panuje tam mróz tak siarczysty, że nie jeno ciała ludzkie skuwa, ale i liny tudzież inszy takielaż”. Po morzu nawet w pełni lata pływała gęsta kra, ponieważ straszliwe sztormy kruszyły okalającą biegun czapę lodu, toteż ogromne jego bryły tarasowały drogę drewnianym statkom. „Lód zewsząd nas otoczył”, pisał uczestnik jednej z wypraw, „tak że ni lądu, ni morzaśmy nie widzieli”.

George Beste zachęcał rodaków do wypraw na Wschód, nęcąc ich widokami niewyobrażalnych bogactw: „Całe światy stają otworem i kłonią się przed tymi, co zechcą pierwsi je posiąść, zamieszkać i uprawiać”. W szesnastym wieku światowe bogactwa były po prostu do wzięcia, a ogromne połacie oceanów wciąż jeszcze czekały na żeglarza, który je przemierzy. „Zaiste, są ziemie niczyje, nikomu niepoddane, a tak przy tym żyzne, że łacno w nich wyrośnie zboże i ziarno wszelakie”. Beste wypowiadałby się z nieco może mniejszym zapałem, gdyby wiedział, jakie niebezpieczeństwa grożą na morzach południowych. Elżbietańskie galeony były kruche, bez reszty zdane na łaskę wiatrów i morskich prądów. Nie istniały żadne mapy, z których można by się czegoś dowiedzieć o mieliznach i rafach Morza Wschodniochrńskiego, o tajemniczej wyspie zwanej Japonią powiadano zaś, że szaleją wokół niej nieobliczalne sztormy, zdolne jednym haustem połknąć statek.

W podróżach ku najdalej na wschód położonym krainom portugalscy śmiałkowie spisali się lepiej od angielskich. W roku 1488 opłynęli południowy kraniec Afryki - Przylądek Dobrej Nadziei - zapuszczając się swoimi karakami na nieskartowane wody Oceanu Indyjskiego. Zaledwie w dziesięć lat później dotarli do Indii, a w roku 1511 opanowali malajski port Malakka. Prąc coraz dalej na wschód, prowadzili potajemny handel na przybrzeżnych wodach Chin: nabywali mianowicie od kupców - poddanych dynastii Ming - jedwab i porcelanę. Gdy jednak opłynęli miękkie podbrzusze owego wielkiego cesarstwa, zawahali się i stracili animusz. Dysponowali ograniczonymi środkami i zbyt małą liczbą ludzi jak na tak ogromne terytorium. Dosięgli już najdalszych rubieży znanego podówczas świata, a zarazem granic własnych możliwości, i na tym postanowili poprzestać.

Dopiero po upływie kolejnych trzydziestu lat budzące grozę wichry tropikalne zaniosły do Japonii pierwszych cudzoziemców. Wylądowali oni w kraju do żadnego innego niepodobnym. Zastali tam mnichów ascetów i wyperfumowanych dworzan, wykwintne pałace i kryte laką świątynie. Nowo przybyli awanturnicy stwierdzili ze zdumieniem, że Japończycy oddają się najwyszukańszym uciechom, a ich etykieta dworska stanowi system tyleż zawiły, ile zbijający z tropu.

Owa starożytna cywilizacja miała też jednak swoją mroczną stronę. Wojska władców feudalnych toczyły bitwy, których rozmach przewyższał wszystko, co w tej dziedzinie znała Europa. W operacjach wojennych brały udział setki tysięcy żołnierzy, a pokonane armie nierzadko popełniały zbiorowe, rytualne samobójstwo, żeby uniknąć hańbiącej niewoli. Na najdalszym krańcu świata leżała zatem kraina czarowna, lecz zarazem pogrążona w głębokiej melancholii.

Historia samuraja Williama to jeden z najbardziej nietuzinkowych życiorysów z czasów króla Jakuba. Jednym z jej wątków są dzieje cywilizacji, którą - choć jej wyrafinowanie przekraczało wszelkie ówczesne wyobrażenia o jeszcze nieodkrytych kulturach - miały z czasem rozedrzeć konflikty, wywołane machinacjami Europejczyków. Opowieść zaczyna się w roku 1544 (prawie sześćdziesiąt lat przed przybyciem Williama Adamsa do Kraju Wschodzącego Słońca), kiedy to porywisty monsun tak zadął w żagle dżonki, wiozącej grupkę portugalskich kupców, że przepłynęła ona całe Morze Wschodniochińskie, a oczom jej załogi ukazały się lesiste brzegi Kiusiu - najdalej na południowy zachód wysuniętej spośród Wysp Japońskich. I tak to w owym roku 1544 trzej portugalscy awanturnicy wyszli na ląd, wkraczając na teren starożytnego lenna Bungo.


Rozdział 1. Na dworze w Bungo.

NIGDY jeszcze w tych stronach nie widziano ludzi o tak dziwnym wyglądzie. Mieli wielkie nosy, długachne wąsiska i nosili bufiaste, pikowane pantalony. Najwidoczniej bardzo słabo też wyznawali się na japońskiej etykiecie i obyczajach. Gapiom, których tłumek zgromadził się na nabrzeżu w Funai, wydawali się przybyszami z innego świata.

Do Japonii zagnała ich „burza potężna a gwałtowna”, która na przybrzeżnych wodach odtańczyła swoje ostatnie pas. Dżonki z rzadka tylko przepływały Morze Wschodniochińskie, toteż przybycie statku sponiewieranego przez sztorm rychło zwróciło uwagę gubernatora Funai. Udał się on do portu, tam zaś cudzoziemcy wyjaśnili mu za pośrednictwem chińskich tłumaczy, że „pochodzą z kraju zwanego Portugalią, leżącego na drugim krańcu świata”.

Gubernator nie był pewien, jak powinien się zachować, zawiadomił więc o tej wizycie miejscowego władcę, pana na Bungo. Władca kazał przybyszów natychmiast stracić, cały ich dobytek ukraść, a statek skonfiskować, obawiał się bowiem, że jeśli ich oszczędzi, przysporzą mu kłopotów co niemiara. Wiadomość ta wywołała w pałacowych komnatach niejakie poruszenie, zwłaszcza gdy doszła do uszu najstarszego syna władcy. Oświadczył on ojcu, że postępek ten okryłby Bungo niesławą w oczach całej Japonii, i zapowiedział, że do morderstwa nie dopuści.

Władca Bungo zmienił więc zdanie, acz niechętnie, winszował sobie jednak potem tej łaskawości, gdy dowiedział się nieco więcej o przybyszach z „drugiego krańca świata”. Doniesiono mu bowiem, że są oni gustownie odziani i wysławiają się z niemałą delikatnością. W uporządkowanym, ściśle zhierarchizowanym społeczeństwie japońskim przywiązywano do tych spraw najwyższą wagę, toteż władcę szczególnie ucieszyła nowina, że „cudzoziemcy noszą się wcale nie jak kupcy: chodzą w jedwabiach, zazwyczaj z mieczami u boku”. Wystosował zatem do gubernatora Funai pismo, w którym nakazywał mu niezwłocznie sprowadzić przed swoje oblicze jednego z cudzoziemców albo i wszystkich naraz. „Solennie mię zapewniono - napisał - że ludzie ci opowiedzieli waści wiele zajmujących historyi o wszelakich sprawach całego uniwersum i na wiarę swoją poprzysięgli, że istnieje gdzieś inszy świat, od naszego wspanialszy”.

Z czasem okazało się, że raptowne zainteresowanie władcy Bungo cudzoziemcami wynikło głównie z czczej ciekawości. Miał on senne usposobienie, cierpiał na najrozmaitsze choroby zarówno prawdziwe, jak i urojone, i od dawna doskwierała mu nuda. „Rozumiesz waść - napisał w liście do gubernatora Funai - że moja zadawniona niedyspozycya, której towarzyszy bólów i cierpień tyle, łaknie jakowejś dystrakcyi”. Obiecał, że każdy kto odwiedzi jego skromny dwór, zostanie przyjęty z największymi honorami i uszanowaniem.

Bez chwili wahania ustalono, który z trzech Portugalczyków złoży wizytę władcy Bungo. Gubernator portu natychmiast wyznaczył do tej roli Fernao Mendesa Pinto, gadatliwego awanturnika, ponieważ „odznaczał się on najżywszym spośród całej trójki dowcipem, który budzi zachwyt w mieszkańcach Japonii, łacniej niż insi mógł więc rozweselić chorego”. Jego żywy dowcip - orzekł gubernator - „dostarczy melancholijnemu władcy już nie dystrakcyi, lecz wręcz uciechy”.

 

Portugalscy kapitanowie budzili w Japończykach mieszaninę fascynacji i odrazy. Ci zawadiaccy obieżyświatowie nosili bajeczne kostiumy, ale rzadko się myli i za nic mieli japońską etykietę i uprzejmość.

I tak też się stało. Pinto - awanturnik zaiste ekstraordynaryjny, wprost nie z tej ziemi, a zarazem fidalgo, czyli szlachcic - nosił wyzywające stroje, które znamionowały barwną osobowość. Był nieuleczalnym romantykiem i kolekcjonerem opowieści. Ponad sześć lat przed opisywanymi zdarzeniami wyruszył z Portugalii na poszukiwanie wszelakich dziwactw i niedorzeczności. Gdy po wielu latach zaczął pisać relację ze swoich podróży, na stronie tytułowej umieścił ten oto chwytliwy anons: „Pięć statków pode mną się rozbiło, szesnaście razy mię przedawano i trzynastokrotnie brano w niewolę”.

W jego książce, zatytułowanej Peregrinaçam, czyli „Peregrynacye”, roi się od opowieści o barwnych zdarzeniach i niezwykłych przygodach, w których główną rolę zazwyczaj gra nieustraszony narrator. Napisał ją wprawdzie dla krewnych i przyjaciół, wkrótce jednak ukazała się drukiem i zrobiła furorę. Wydawca nie zadbał, niestety, o to, aby przestrzec czytelnika, że autor jest plagiatorem, który bez najmniejszych zahamowań stroi się w cudze piórka. Pinto twierdził, jakoby dotarł do Japonii przed wszystkimi innymi Europejczykami, choć dziś wiemy - jak i jemu samemu było zresztą wiadomo - że rok wcześniej morze wyrzuciło na tamtejszy brzeg garstkę rozbitków. Zmieniał daty, zapożyczał fabuły i w przesadnych barwach odmalowywał własne zuchwalstwo, żeby tym lepiej zabawić odbiorców. W jego relacji z pobytu w Japonii jest jednak sporo prawdy. Niewątpliwie dopłynął do Bungo wraz ze swoim rodakiem, niejakim Jorge de Farią, a jego informacje na temat linii brzegowej Wysp Japońskich są na ogół zgodne z rzeczywistością. Na wiarę zasługują też opowieści o zdarzeniach, które miały miejsce za jego bytności na terenie wspomnianego lenna, prawdziwość ich potwierdzają bowiem inne źródła. Syn władcy Bungo, Otomo Yoshishige, opowiedział w późniejszym okresie uderzająco podobną historię pewnemu japońskiemu kronikarzowi, który ją zanotował. Angielski tłumacz Peregrynacyj nie całkiem się pomylił, stwierdzając, że „żaden jeszcze autor nie napisał tak wiele i tak prawdziwie o owych orientalnych krainach”.

Pinto ruszył więc w odwiedziny do władcy Bungo, towarzyszył mu zaś imponujący orszak dworzan, bogato odzianych i dzierżących buławy - insygnia piastowanych urzędów. Portugalczyka z miejsca uderzył przepych ich szat, misternie haftowanych w płatki kwiatów i naszytych złotym filigranem. Na późniejszych przybyszach większe wrażenie robiły osobliwe rysy twarzy Japończyków. Mieli oni bowiem - jak napisał pewien jezuita, padre Luís Froís - „maleńkie oczka i noski”, i w przeciwieństwie do Portugalczyków, którzy zapuszczali bajeczne wąsiska, nie nosili zarostu. Jak pisał kronikarz, wszelakie owłosienie wyskubują z twarzy szczypczykami, aż zostaje gładka, lśniąca skóra. Ich fryzury także budziły w Europejczykach wielką wesołość. Japończycy golili prawie całą głowę, „jedynie z tyłu pozostawiając długi koński ogon, związany w kok”. Nawet sposób, w jaki mieszkańcy Japonii dłubali w nosach, wywoływał komentarze. „My robimy to kciukiem i palcem wskazującym”, pisał pewien podróżnik, „oni natomiast posługują się małym paluszkiem, ile że nozderka mają przyciasne”.

Gdy Pinto dotarł do wielkiego pałacu w Funai, zaprowadzono go prosto do sypialni. Jego Wysokość raczył wylegiwać się w łóżku, lecz na widok Portugalczyka siadł i uczynił przybyszowi ten rzadki zaszczyt, że się uśmiechnął. „Waścina wizyta w moim kraju - rzekł - równie wielką sprawia mi przyjemność, jak wielki jest pożytek, który deszcze z nieba padające naszym polom ryżowym niosą”. Pinto mocno się zdumiał tym niezwykłym przyjęciem, a potem tak o nim napisał w swoim dzienniku: „Tameczny władca cokolwiek mię oszołomił nowością wysłowień swych i osobliwym sposobem powitania”. Wnet jednak zapanował nad sobą i przeprosił za swoje chwilowe oniemienie, tak oto je tłumacząc: „Znalazłem się wszak u stóp króla, którego wielkość i na sto tysięcy lat łacno mogła mi była mowę odjąć”. Dodał, że w porównaniu z władcą Bungo czuje się „niczym jakowaś głupia mrówka”.

Pinto rzeczywiście mógł wziąć władcę Bungo za króla całej Japonii, ponieważ dopiero w kilka lat później dowiedzieli się Portugalczycy, że Otomo Yoshiaki - tak bowiem się on nazywał - jest zaledwie jednym z sześćdziesięciu sześciu wasali. Jego maleńkie lenno zajmowało niewielki obszar na wyspie Kiusiu - jednej z czterech głównych wysp, z których składało się japońskie państwo.

Jego Wysokość nie zrobił nic, aby Portugalczyka wyprowadzić z błędu, ani w żaden sposób nie okazał, że pragnąłby czegoś się dowiedzieć o kraju, z którego Pinto przybył. Zaczął natomiast omawiać swój ulubiony temat, czyli własną osobę, korzystając z chińskich tłumaczy portugalskiego gościa, żeby za ich pośrednictwem opowiedzieć mu o swojej chorobie. „Wielce będę zobowiązany, jeśli zechcesz waść zdradzić mi, czyliś w swym kraju, na drugim końcu świata leżącym, nie słyszał o jakiem lekarstwie na przypadłość owę, co tak mię dręczy”. Jego Wysokość cierpiał nie tylko na podagrę. Żołądek buntował mu się po każdym posiłku, złożonym ze skorupiaków i innych owoców morza. „Brak apetytu - wyznał gościowi Otomo Yoshiaki - od dwóch bez mała miesięcy cięgiem mi doskwiera”.

Pinto wpadł w panikę, gdy gospodarz poprosił go o pomoc lekarską, i zaczął grać na zwłokę. „Medycyna to nie moje dominium” - oświadczył zrazu. Potem jednak zląkł się, co będzie, jeżeli władcę rozczaruje, uderzył więc nagle w całkiem inny ton i oznajmił, że ma na statku „pewien rodzaj drewna”, które po wygotowaniu w wodzie zdolne jest „uleczyć ludzi nawet i znacznie ciężej schorowanych aniżeli Jego Wysokość”. Gdy drewno to dostarczono do pałacu, Pinto sporządził wywar, „której to dryakwi Yoshiaki zażywał przez dni trzydzieści... aż ze wszytkiem ozdrowiał”.

Chociaż władca Bungo szybko zawarł przyjaźń z Pintem i był najwidoczniej szczerze wdzięczny za otrzymany lek, jego rodacy niewielu dopatrzyli się zalet w pierwszych przybyszach z Europy. „Są to handlarze z południowo-zachodniej Barbaryi” - z lekceważeniem pisze autor japońskiej kroniki Yaita-hi. „Mają niejakie zrozumienie różnicy miedzy Wyższem a Niższem, ale nie wiem, czy dopracowali się należytego systemu ceremonialnej etykiety”. Inni ze zgrozą stwierdzali, że cudzoziemcy bez żenady obrzucają się nawzajem głośnymi wyzwiskami. „Dają upust uczuciom, ani trochę się przy tern nie hamując - napisał ze wzgardą pewien skryba - i nie rozumieją znaczenia liter”. Co gorsza, przybysze chodzili w plugawych sukniach i cuchnęli zastarzałym potem, a ich nieogolone twarze budziły w miejscowych odrazę.

 

 

Japończycy byliby zapewne bez dalszych ceregieli odprawili Portugalczyków, gdyby nie nader istotny sprzęt, który przypłynął w ładowniach cudzoziemskich statków, a mianowicie broń palna - muszkiety i arkebuzy. Zniszczenie, jakie siał ten rodzaj oręża, zdumiewało Japończyków. „Mieszkańcy kraju tego nigdy broni palnej nie widzieli - pisał Pinto - i nie pojmowali, na czem działanie jej się zasadza, ponieważ zaś sekret prochu strzelniczego był im nieznany, stwierdzili, że kryć się za tern musi jakowaś czarodziejska sztuczka”.

Władca Bungo wypytywał Pinta, ilu też strzelców ma pod swoim dowództwem król Portugalii, co gościowi dało pretekst do opowiedzenia największej bujdy, jaką dotychczas się popisał. Oświadczył bowiem, że jest ich aż dwa miliony. „Wielce to króla stropiło” - napisał potem, po czym dodał, ogromnie z siebie zadowolony, że była to „odpowiedź arcycelna”.

Syn władcy Bungo, Yoshishige, szybko zdał sobie sprawę, ile wart byłby tak niebezpieczny oręż w kraju, w którym wciąż jeszcze walczono na miecze i strzelano z kusz. Zapragnął własnoręcznie wypróbować arkebuz, bojąc się zaś, że Pinto mu na to nie pozwoli, zakradł się nocą do komnaty gościa i wziął broń bez pytania. Było to głupie posunięcie. Młody Yoshishige miał nikłe pojęcie o nabijaniu broni palnej i niewiele większe o strzelaniu. Wypełnił lufę pokaźną porcją prochu, napchał do niej siekańców i przytknął fidybus. Nastąpił potężny wybuch, któremu towarzyszył oślepiający błysk. „Nieszczęściem arkebuz rozpadł się na troje i zadał księciu dwojakiego rodzaju obrażenia, a między innemi kciuk prawy niemal ze szczętem mu oderwał”. Młody książę spojrzał na zmasakrowany palec, zemdlał i „padł jak nieżywy”.

Była to dla Pinta najgorsza z możliwych wiadomości. Wypadek, któremu uległ książę, natychmiast wywołał w pałacu zamieszanie i wzbudził wściekłość, skrupiło się to zaś na nieproszonym gościu. „Wszyscy uznali, żem go był ubił - pisze Pinto - toteż dwaj spośród dworzan dobyli mieczów i już chcieli mię zgładzić”.

Władca Bungo powstrzymał ich jednak, pragnął bowiem przedtem dokładniej wypytać Pinta. Kazał mu uklęknąć, po czym Portugalczykowi związano ręce. Następnie jeden z tłumaczy jął go przesłuchiwać w obecności sędziego, który stał nad Pintem, ściskając w dłoni sztylet „we krwi młodego księcia umaczany”. Pinto dostał przy tej okazji krótką lekcję na temat japońskiego wymiaru sprawiedliwości. W zwyczajnych okolicznościach skazanych przestępców publicznie okaleczano, potem zaś chłostano na śmierć lub ścinano. Ciała zostawiano na widoku, iżby rozkładały się, służąc ludności za ponurą przestrogę. Pinta spotkać miała nie mniej makabryczna kara. „Jeżeli nie odpowiesz na pytania, które ci zadam - uprzedził go przesłuchujący - zostaniesz poćwiartowany, a szczątki twe w powietrzu rozrzucone będą niczym pióra martwej kury, wiatrem z miejsca na miejsce noszone, z ciała, z którem za życia zrośnięte były, oskubane”.

Stróżów prawa aż ręce świerzbiały, żeby Pinta czym prędzej usiec, ale władca Bungo zaproponował znacznie roztropniejsze wyjście: ponieważ młodemu Otomo zdarzył się wypadek z winy gościa, na tymże gościu spoczywa teraz obowiązek przywrócenia ofiary do życia. Skoro dostarczył lekarstwo na podagrę, zdoła być może zaaplikować jakowyś inny eliksir, który wskrzesi młodego księcia. Pinto już po raz drugi od dnia przyjazdu znalazł się w roli lekarza, tyle że tym razem jego własne życie zależało od tego, jak rolę tę zagra.

Młody Yoshishige wyglądał, jakby nie było już dla niego ratunku. Gdy nastąpił wybuch, książę runął na podłogę i teraz leżał, „we krwi własnej unurzan, ręką ni nogą nie ruszając”. Pinto stwierdził jednak po pobieżnych oględzinach, że obrażenia nie są aż tak poważne, jak sądzą zgromadzeni dworacy. Rana na czole sprawiała okropne wrażenie, ale w rzeczywistości była to „furda”, a i kciuk, zwisający na kilku ścięgnach, był najprawdopodobniej do uratowania. „Najgroźniej przedstawiała się rana prawej ręki - pisze Pinto - przeto od niej właśniem opatrywanie zaczął, szwów siedm na nią zakładając”. Niezbyt zręcznie sobie z tym poradził, toteż z rany nadal sąc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin