Po moim trupie A5.pdf

(2221 KB) Pobierz
Magdalena Owczarek
Po moim trupie
Okładka: Wiola Pierzgalska
Wydanie pierwsze 2014
Wyobraź sobie, że pewnego słonecznego dnia budzisz się w
innym świecie - w świecie, w którym każdy z sąsiadów jest
potencjalnym zabójcą, a wyprawa do sklepu spożywczego po
podstawowe produkty urasta do rangi śmiertelnie niebezpiecznego
slalomu między żywymi trupami. Wiesz, że z czasem zacznie
brakować wszystkiego - łączności, prądu, gazu, a nawet wody.
Tak, to się nazywa apokalipsa zombie. I wyobraź sobie jeszcze, że
nie jesteś żadnym byłym komandosem, wirusologiem ani nawet
prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie, mieszkasz we
Wrocławiu, masz dwadzieścia parę lat, garść anegdot z Afryki,
zwariowaną rodzinkę, która postanowiła uciec przed zombie do
ciepłych krajów, i to, co znajdziesz w kawalerce po
ekscentrycznej babci.
To, czego nie masz, to instynkt samozachowawczy.
„Po moim trupie” to lekkostrawna czarna komedia, która z
przymrużeniem oka patrzy na bijący rekordy popularności temat
zombie.
-2-
Rodzicom
-3-
Prolog.
Znam osoby, które lepiej opowiedziałyby tę historię. Ja się
trochę za bardzo mądrzę; to taki przywilej rozbitka, gdy przetrwał
katastrofę. Niesamowicie błyskotliwe pomysły nawiedzały mnie
zresztą już wtedy, bardzo często ze śmiertelnym skutkiem dla
wszystkich dookoła.
Poza tym ciężko mi dokładnie stwierdzić, kiedy wszystko się
zaczęło. Nie jestem szczególnie antyspołeczna, ale dobra połowa
moich znajomych stanowiła żywe trupy na długie lata przed
znamiennym
wypadkiem
w Ośrodku
Badań
nad
Promieniowaniem w Düsseldorfie. W momencie zarażenia
przynajmniej przestali tak strasznie pieprzyć o głupotach i zajęli
się czymś interesującym, nawet jeśli ich nowe hobby polegało na
wzajemnym wygryzaniu sobie mózgów.
Najbardziej chciało mi się śmiać z wegetarian.
No, byłych wegetarian.
Właśnie, Düsseldorf. Nie wiem, co dokładnie odchodziło w tym
ich ośrodku i jak bardzo miejscowi naukowcy dawali sobie
w szyję, żeby zrekompensować brak życia towarzyskiego. Faktem
natomiast pozostaje epizod z dwudziestego trzeciego września,
kiedy to jeden z etatowych rozkojarzonych fizyków zabrał jakąś
podejrzaną próbkę z laboratorium. Ta z kolei wylądowała
w kieszeni obiegowej marynarki, którą - wciąż nie wiadomo
dlaczego - następnego dnia wziął do pracy wirusolog pracujący
zupełnie gdzie indziej.
W mojej relacji pojawiło się już wyrażenie „żywe trupy”.
Naprawdę nie muszę dopowiadać dalszego ciągu tej historii.
W końcu durnie nie przeżyli i raczej nie będą tego czytać.
-4-
Zarażeni nie padali martwi, by powstać po dwudziestu czterech
godzinach - raczej płynnie i całkiem prędko osuwali się
w dziwaczny, katatoniczny stan, który kazał im bełkotać, nie
odczuwać bólu i gonić wszystko, co emitowało ciepło i dawało
szansę na solidny obiad. Nie znam technicznych szczegółów, bo
wszyscy godni słuchania naukowcy albo się idiotycznie wystawili,
albo pozamykali w swoich laboratoriach. Ich strata.
Nigdy do końca nie rozgryźliśmy samego procesu zarażenia.
Z całą pewnością każdy ugryziony miał szansę przeżycia, ale od
czego zależała podatność na wirusa - o ile to w ogóle był wirus -
nie mieliśmy pojęcia. Próbowaliśmy czerpać wiedzę z licznych
popkulturowych odniesień - prawie nas to zabiło. Próbowaliśmy
wyciągać logiczne wnioski - efekt nie był dużo lepszy. Ostateczną
instancją, jak zawsze, zostało doświadczenie, a ono mówiło, że
najbezpieczniej jest unieszkodliwić skurwysyna, zanim się do
ciebie zbliży. Jeśli jednak doszło już do ugryzienia, to prognozy
były różne. Niektórzy przeżywali i w rezultacie mieliśmy kilkoro
zdrowych i spanikowanych, dużo zombie i bardzo dużo trupów.
Do smrodu z czasem szło się przyzwyczaić.
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin