Ostatni papieros A5.doc

(2080 KB) Pobierz
Ostatni papieros




Klas Östergren

Ostatni papieros

 

 

Przełożyła Maria Murawska

Tytuł oryginału Den sista cigaretten

Rok pierwszego wydania: 2009

Wydanie polskie 2012

 

 

Lata osiemdziesiąte. Powstał nowy rynek, na którym obowiązują inne reguły i występują inni aktorzy. Odziedziczone wartości czy obciążające predyspozycje nie są już przeszkodą w zarabianiu pieniędzy. „Szczeniaki finansjery” węszą w powietrzu.

Natomiast w sztuce wszystko już było i wszystko jest wyświechtane. Pozostają tylko cytaty, parodia i pastisz. Dandys znów staje się ideałem. Krawat, zmysł estetyczny, ta irytująca niewzruszoność. Umierający dandys Nilsa Dardela zostaje wystawiony na sprzedaż. Krążą plotki, że padnie nowy rekord aukcyjny.

Dwadzieścia pięć lat później narrator siedzi w „obrzydliwym oplu” zaparkowanym w stodole z przeciekającym dachem, słuchając składanki rozstrzygającej o życiu i śmierci. Należy do tych nielicznych wtajemniczonych, którzy znają prawdę o tym, jak dandys doszedł do swojej drugiej śmierci.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Some of us will always stay behind

Down in space it's always 1982

The joke we always knew

David Bowie, Slip away z albumu Heathen (2002)


1.

Nowy Jork, 5 kwietnia 2008 roku, sobotnie popołudnie. Spektakl w Metropolitan, chwila przed podniesieniem kurtyny. Sala jest oświetlona, orkiestra na swoim miejscu, publiczność już weszła. Towarzystwo barwne, ubrane swobodnie, uderzająco swobodniej, jak na tak starych ludzi - łysi mężczyźni w kraciastych koszulach i sportowych butach siedzą, prowadząc konwersację z siwowłosymi damami w ubraniach robionych na drutach. Tu i ówdzie ktoś macha programem jak wachlarzem. Zaczyna się już robić ciepło.

Cyganeria Pucciniego wypełnia salę niezależnie od tego, kto występuje. Biedni artyści w dziewiętnastowiecznym Paryżu, słynne arie tenorowe, namiętna miłość i przedwczesna śmierć - doskonałe zobrazowanie tematu „ostatecznego romantyzmu”. Kiedy opada kurtyna, w ruch idą chusteczki, mimo że Mimi była słabowita od pierwszej sceny, mimo że jej śmierć musi być jedną z najczęściej powtarzanych na świecie.

Gdzieniegdzie używane są lornetki. Chyba nie tylko ja obserwuję mężczyznę na samym przedzie, być może dlatego że ubrany jest w trzyrzędowy garnitur, białą koszulę i muszkę, i wygląda na starszego niż wszyscy inni. Co oznacza, że jest potwornie stary. Przypomina C.M. Gerbera w wariancie znanym ze zdjęć na skrzydełkach jego książek.

- Powiedziałeś, że to jest przyszłość, a nie widziałem człowieka poniżej siedemdziesiątki...

To był komentarz Ronny'ego, kiedy pojechał ze mną pierwszy raz. Publiczność była mniej więcej taka sama, tak samo liczna i tak samo wiekowa.

Ta uwaga była uzasadniona. Kiedy stwierdziłem wcześniej, że takie przedstawienia są przyszłością, miałem na myśli samą technikę - cyfrowe transmisje w czasie rzeczywistym do kin na odpowiednich długościach geograficznych, do miejsc, o których dyrekcja tej wielkiej opery w NYC nigdy nie słyszała. Nie myślałem o publiczności.

Gdy siedzieliśmy później w samochodzie, nad naszą częścią świata, nad słabo zaludnioną prowincją zatopioną w ciemnościach północnej Europy, zapadła noc. Aby dotrzeć do domu, trzeba było jechać drogą, która pochłaniała całe światło i przez którą nieustannie przebiegały dzikie zwierzęta.

- Okej - powiedziałem - ale jeśli i my mamy dożyć starości, muszę się skupić na prowadzeniu...

Dzik stał, gapiąc się na pobocze, jelenie przeskakiwały przez rowy. W pewnych miejscach świat był tak samo nieokiełznany jak wtedy, gdy pisano wielkie opery.

Nieokiełznany, niebezpieczny i budzący respekt. Nie wiem, co jest groźniejsze: zlekceważenie dorosłego samca dzika czy zarozumiałego tenora. Mają oni ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się wydawać. Śpiewak może wprawić w ruch gwałtowne moce, unieść spektakl, sprawić, że budynek zacznie kołysać się w powietrzu i pociągnie za sobą każdego. Dorosły mężczyzna może nagle znaleźć się na polu w samym środku niczego, krzycząc rozpaczliwie, z gardłem ściśniętym płaczem, ku zimnemu niebu: „Mimi!”.

Nadal nikt nie wie, czy godzi się narażać na takie rzeczy ludzi mieszkających na uboczu. Powinno przecież istnieć miejsce, w które człowiek może zabrać wszystkie swoje uczucia.

To o tym między innymi jest ta historia - o uczuciach, które są jak dzikie zwierzęta, o sprawach, które źle się skończyły, o ludziach w nieodpowiednim miejscu, o chwilowym bałaganie we wszechświecie, o nagłym nieporządku wśród ludzi i rzeczy, niejasnościach, które trzeba wytłumaczyć, aby ludzie nie utracili się nawzajem albo nie zgubili samych siebie.

W drodze do domu minęliśmy siedem kościołów. Wszystkie wyglądały tak samo. Były stare, niektóre działały jeszcze przed reformacją. Okna i drzwi były dokładnie w tych samych miejscach. Ronny powiedział:

- To po to, żeby można było wejść i zabrać, czego się potrzebuje, nie zapalając światła.

Opera jest czymś innym. Nie zawsze jest w niej to, czego człowiek się spodziewa. Można z niej wyjść z mieszaniną ulgi i rozczarowania, dlatego że to, czego pragniemy, nie następuje i dlatego że wygląda na to, że nigdy, przenigdy nie nastąpi. Mimo że istnieje szansa, że człowiek będzie uczestniczyć w takim wydarzeniu, gdy śpiewak sprawi, że wszystko się uniesie, gdy aria stworzy jakieś przedtem i potem, podział na „nas, którzy tam byliśmy” i „resztę świata".

Za każdym razem, gdy nie spełnia się to życzenie, można odetchnąć, bo wszystko pozostaje dokładnie takie jak zwykle. Człowiek niedługo znów tam zasiądzie w oczekiwaniu, machając nowym programem trzymanym w ręce i witając nowe obietnice. Ryzyko i szansa są wymienne, tak jak nadzieja i rozpacz.

Wiedziałem więc, czego oczekiwać. Sprawdzianu. Który mógł się różnie skończyć. Na środku pola. Na przykład na tych pięciu hektarach, które rozciągały się między gospodarstwem Ronny'ego a moim. On się w tym miejscu urodził i wychował. „Syn rolnika, ojciec nędznika”, jak zwykł ostatnio mawiać. Według mnie po to, żeby wydawać się dzielnym, według mojej żony - żeby wzbudzać współczucie.

To od początku był jej pomysł, żeby zabrać go do opery. Zdobyłem dwa drogie i pożądane bilety na Gounoda, a moja żona, która robiła wszystko, żeby się wykręcić, powiedziała:

- Weź Ronny’ego zamiast mnie.

- Ronny'ego? - to było tak niedorzeczne. - Dlaczego mam go ciągnąć?

- Kerstin mówi, że musi wychodzić do ludzi.

- Co to ma być? - zapytałem. - Spisek? Jak zwykle?

- Przecież tak go szkoda.

Ach tak - taka była odpowiedź. Na to, co samemu zdarzało mi się mówić. Że szkoda Ronny'ego, że powinno się coś dla niego zrobić, że znajduje się w strefie zagrożenia, że całe gospodarstwo sąsiadów stanowi jedną wielką strefę zagrożenia. Mężczyźni tacy jak on potrafią ubzdurać sobie rozmaite rzeczy, szczególnie na wsi. Mogą chodzić samotnie, robiąc dobrą minę, obmyślając przy tym działania brzemienne w skutki, planując i podejmując w ciszy przedsięwzięcia, a w końcu również je realizując. A tacy jak on się nie ociągają, gdy już się na coś zdecydują. Ronny był dokładny we wszystkim, czego się podejmował.

Ale w ostatnich latach bardzo się zmienił. Zdaniem większości na gorsze. Ja sam nie jestem pewien. Patrzył wcześniej na egzystencję w określony sposób, miał w głowie stary, porządny obraz świata, jasny i oczywisty, na który składało się to, co odziedziczył po swoich przodkach w gospodarstwie, oceny, jak gdyby wtopione w fundamenty, ale później uzupełnione własnymi doświadczeniami i obserwacjami. Bliski ziemi, raczej niewyszukany sposób patrzenia na życie. Nieporozumienia między ludźmi załatwiane były za pomocą uścisku dłoni, świat był rozsądny, a ludzie w zasadzie mądrzy, ale egoistyczni. Przy odrobinie wysiłku to, co było dobre dla jednego, mogło stać się też dobre dla drugiego. Trzeba było tylko bardziej podkreślać znaczenie tolerancji.

To praktyczny punkt widzenia, który można było zachowywać, dopóki pozostawało się we własnym gospodarstwie. Natomiast w wielkim świecie był nieco zbyt prosty. Mimo to Ronny radził sobie z tym obrazem świata prawie do pięćdziesiątki. Potem wszystko się zawaliło. Świat kompletnie się zmienił. Nic już miało nie być takie samo. Egzystencja legła w gruzach. Ronny krążył po omacku wśród rupieci i przez jakiś czas był oszołomiony. I zdołał uniknąć doświadczenia, które staje się udziałem wielu w takiej sytuacji - że człowiek daje sobie radę, naprawdę udaje mu się przetrwać, a nawet odnajduje się w świecie, w którym wszystko zmieniło się nie do poznania i nic już nie jest czarne albo białe, a raczej wszystko pokrywa podobna szarość.

Ale to nie było dla niego. On musiał natychmiast zbudować nowy obraz świata, tak samo jednoznaczny i konwencjonalny jak poprzednio, choć w tej chwili z odwróconymi znakami, w zupełnej ciemności, tak czarny i beznadziejny, że nikt nie mógł w nim żyć.

Czasem widywałem go kilka razy dziennie. Załatwiając różne sprawy, musiałem mijać ich furtkę. Mógł stać na trawniku, przy maszcie, grabić liście i z ociąganiem unosić rękę w pozdrowieniu. Pierwszym tego dnia. Za drugim razem rzucił okiem i skinął głową. Potem było samo skinięcie, skierowane jakby byle gdzie, prosto w ziemię albo w pień. Ale za każdym razem działo się coś wewnątrz: czułem w sercu ukłucie współczucia. Taka empatia, stymulowana przez fantazję, może daleko zaprowadzić. Na dłuższą metę staje się to męczące, niemal nie do zniesienia. Człowiek próbuje to obejść, zrobić wszystko, aby uniknąć każdej konfrontacji.

Ale nie dało się obejść ich gospodarstwa. Trzeba ich minąć, żeby wyjść na główną drogę, i nie grało żadnej roli, czy Ronny tylko mi mignął, czy mogłem się tylko domyślać ruchu za firanką albo przypomnieć sobie o jego istnieniu w zebranej do połowy stercie liści. Współczucie i tak się budziło. Mogło być nawet jeszcze silniejsze, a to dlatego, że sterta była nieukończona, że praca została przerwana. Jego nieobecność sprawiała, że człowiek od razu spodziewał się najgorszego. Miałem przed oczyma, jak stoi tam z grabiami, w lodowatym podmuchu, i patrzy, jak wiatr unicestwia wszystkie jego wysiłki, a w końcu po prostu upuszcza narzędzie na ziemię i pędzi do domu, aby załamać się przy stole w kuchni. Przy tej nierozumiejącej i niemogącej go znieść żonie, która sama „przez to przeszła” i „przepracowała” rozmaite sprawy.

Jeśli człowiek jest nieustannie konfrontowany z takim uczuciem, musi coś zrobić. Jeśli nie da się zmienić sieci dróg, trzeba zmienić siebie samego. Wystawiamy na próbę własne podejście, szukając braków u tego nieszczęśnika, podajemy w wątpliwość jego nastawienie, prześwietlamy motywy. Wmawiamy sobie, że wcale go nam nie szkoda. Powinien raczej „wziąć się w garść” i skończyć z tym „użalaniem się nad sobą". Nawet gdy człowiek nie rzuca mu tego prosto w twarz, dokłada starań, aby się o tym dowiedział. A jeśli on utwierdza się w swoim czarnowidztwie i odmawia poprawy, traci swoją szansę i zasługuje już tylko na pogardę.

Nie chciałem znaleźć się w takiej sytuacji. Inni już dawno do tego doszli: „Okej, szkoda go było pięć lat temu. Ale nie może tylko siedzieć i wałkować tego, myśląc, że rozwiąże problemy świata. Musi iść dalej. Popatrzcie na Kerstin. Jej było tak samo szkoda, ale ona poszła dalej”.

To było racjonalne i rozsądne podejście sąsiadki. Miara, która była na pewno odpowiednia w wielu kontekstach, ale nie chciało się jej jednak przykładać do opery tragicznej. Można by wtedy stawiać bezsensowne zarzuty typu: „Jaki to ma sens? Skoro istnieje penicylina?!”.

Ronny był na początku równie nieprzejednany. Zajął zdecydowanie negatywne stanowisko, gdy próbowałem go kusić swoim zaproszeniem.

- Romeo i Julia. Bezpośrednia transmisja z Metropolitan w Nowym Jorku. Dobre miejsca. Wspaniały dźwięk. Zasrany sobotni wieczór na wsi...

- Co ja mam tam do roboty? - zapytał. - Zupełnie nie mam słuchu.

- To nie ty będziesz śpiewać, do cholery!

- Romeo?

- I Julia - dokończyłem. - To jest przyszłość!

Po szeregu próśb i gróźb ze strony żony poddał się, jakby poświęcał się ze względu na mnie, żeby być miłym. To te kwestie techniczne przeważyły. Cyfrowa transmisja. Mogła być warta obejrzenia. Choć był sceptyczny. „Przyszłość”... Jeśli można usłyszeć zły oddech, to właśnie tak brzmiał.

Miejsca, które zdobyłem, położone były daleko od siebie, znajdowało się między nimi wiele krzeseł. W drodze obiecywałem, że możemy to załatwić tam, w kinie, że najczęściej można się zamienić na miejsca, żeby siedzieć koło siebie. Ale droga była tak męcząca, że kiedy w końcu dotarliśmy, udawałem, że zapomniałem o całej sprawie. Absolutnie nie chciałem siedzieć obok niego. On też pominął to milczeniem, uznałem więc, że uważa podobnie.

Komentarze w trakcie przerwy były w tym samym stylu: „Dobrze widać, ale nie słychać, co oni śpiewają".

Potem przez całą drogę do domu ględził, że publiczność była stara i niedołężna, a niedługo będzie równie martwa jak para występująca w operze.

Można by pomyśleć, że w ten sposób sprawa została rozstrzygnięta.

To była dobra próba. Świat pozostał tak samo czarny, ale on przynajmniej wyszedł do ludzi.

Jednak kilka dni później moja żona usłyszała zupełnie inne tony. Kerstin, żona Ronny'ego, była zadowolona i wdzięczna za nasze starania. Ronny po powrocie do domu był jakby napełniony. Prawie jak nowy. Przez pół nocy nie dał jej spać, opowiadając historię Romea i Julii. Przemówiła do niego w szczególny sposób. Chciał przekazać to uczucie, które zasadzało się na czymś więcej niż to, że wszystko jest bezsensowne.

Wcale nie byłem zdziwiony. Ludzie mówią jedno, a robią drugie. Jeśli nadal można mówić o naturze ludzkiej, to jest ona pełna sprzeczności. To jest prosta prawda, fascynująca i użyteczna. Można poświęcić całe życie zawodowe tylko temu - opowiadaniu o ludziach, którzy mówią jedno, a robią coś innego.

Zostałem jeszcze bardziej utwierdzony w tym przekonaniu, kiedy Ronny zatrzymał mnie na drodze, przy furtce, i dziękując za ostatni wieczór, bez szczególnego entuzjazmu zaczął mówić o następnym spektaklu. Sprawdzał w sieci i chciał tylko powiedzieć, że jest zainteresowany - jeśli przypadkiem potrzebuję towarzystwa, jeśli przypadkiem i tak rezerwuję bilety. Twierdził, że chce jeszcze raz spróbować.

Tym razem była to Cyganeria. Opowiedziałem mu historię w samochodzie, w drodze do kina. Mimo to wyglądał tak samo podejrzliwie jak zwykle, kiedy kamera zajrzała za kurtynę Metropolitan, a przewodnik oprowadził nas, zamienił kilka słów z ludźmi, którzy pracowali przy kulisach, i śpiewakiem, który się rozgrzewał.

Akurat przechodził dyrygent i zatrzymał się, aby wygłosić komentarz.

Był spokojny, skoncentrowany i pokorny. Dowiedzieliśmy się, że przedstawienie ma dwadzieścia pięć lat. Kolejne osoby przyjmowały role i rezygnowały z nich. Punkty kulminacyjne zostały zaznaczone przez lata.

Przewodnik życzył powodzenia w jakiś zawoalowany i dla osoby z zewnątrz niezrozumiały sposób, ale nie mógł się powstrzymać przed ujawnieniem: And guess what - C.M. Gerber is in the building... Isn't that amazing?!

A więc to on był tam, na dole, w trzyrzędowym garniturze, białej koszuli i muszce. Zakładałem, że od dawna nie żyje. C.M. Gerber, który w swoich pamiętnikach Shtetl Lookalikes opisał wieczór 25 grudnia 1948 roku w Metropolitan. Wtedy, w tamto Boże Narodzenie, w programie też była Cyganeria. I stała się legendą, przynajmniej w wersji, którą on przedstawił. Kiedy Rodolfo śpiewa w pierwszym akcie Che gelida manina, coś się dzieje, przedstawienie się zatrzymuje, jak gdyby cała opera straciła oddech, próbując złapać powietrze w zachwycie, niejako wobec prawdziwego cudu. A więc stało się, tenor tego dokonał. I kiedy u tego i owego widza zmysły się uspokajają, następuje wielki spokój, który - wedle nieco rozbuchanej wersji Gerbera - rozciąga się na część Broadwayu. Później nazywano to major hiatus, nie tłumacząc tego rozsądnie zwykłym ludziom.

„Młody mężczyzna z Brooklynu - pisał Gerber - który przeżył wojnę i właśnie skończył czytać Doktora Faustusa, pomyślał, że ten tenor wprawił publiczność w takie samo zakłopotanie jak Leibniz mówiący o wszechmocy Boga w świecie pełnym zła. Ale teraz to nie Leibniz ani Mann stali na scenie. To był tylko śpiewak z Borlänge w Szwecji. Nazywał się Jussi Björling”.

Pisarz ten, zapomniany przez wszystkich spoza branży, siedział w tym samym miejscu sześćdziesiąt lat później. To było coś wielkiego, przez salę przeszedł szmer, być może miało to odcisnąć piętno na całym spektaklu. Może było to typowe dla ówczesnego spojrzenia na wielkość - wypróbowana publiczność, która nigdy nie porzuciła nadziei na uczestnictwo w czymś wykraczającym poza zwyczajność, jest przygotowana, aby zadowolić się jakąś sekundą, przeżyciem z drugiej ręki; wielkie rzeczy już się wydarzyły, jedynie tu i ówdzie pozostały relikty, które mogą o nich opowiedzieć.

Dla mnie ktoś inny odcisnął piętno na tym wieczorze. Nie wiem, ile widziałem inscenizacji Pucciniego - najczęściej byłem mniej lub bardziej poruszony. Ten wieczór należał do zwyczajnych. Solidny, aczkolwiek nieco pozbawiony blasku. Śpiewacy byli niscy i grubi i obawiałem się, że Ronny będzie powątpiewać w ich biedę.

W każdym razie w przerwie coś się wydarzyło. Człowiek chce tylko postać sam, odetchnąć świeżym powietrzem, czekając na drugi akt, i nie być skazanym na rozmowę o rzeczach banalnych, które należą do codzienności, rzeczach o mało atrakcyjnym charakterze albo, najczęściej, bez żadnego charakteru. Otwiera się na różne doznania zmysłowe, podatny jest na drobne szczegóły i niuanse. Może to skutkować brakiem gotowości. Nietrudno go wtedy zranić, jest dostępny, staje się łatwą ofiarą dla bardziej obecnych i nastawionych ku światu osobników. Takich, którzy postrzegają operę jako miejsce spotkań.

Przedzierałem się przez tłum w ciasnym foyer, gdy poczułem, że ktoś puka mnie w ramię. Odwróciłem się, zobaczyłem Madeleine i zrozumiałem, że jestem bez szans. Zabrakło mi przytomności umysłu potrzebnej, żeby przybrać tę zimną, sztywną i zdystansowaną minę, którą powinienem był ją powitać. Minę, którą by zrozumiała i której absolutnie nie mogłaby zignorować. Z pewnością nie udaremniłbym jej zamiarów, ale przynajmniej miałaby trudniejsze zadanie.

Ale tak się nie stało, bo nie umiałem odegrać roli. W najlepszym razie potrafiłem wyglądać neutralnie. Raczej nie obojętnie, ale może neutralnie.

A przecież co to dla niej. Rozpostarła ramiona i w zasadzie przyciągnęła mnie do siebie po wymianie uprzejmości. Osobie z zewnątrz powitanie mogło się wydać naprawdę serdeczne. Ronny tak to zrozumiał. „Dawna ukochana?" - pytał później.

Byłem więc zaskoczony. Moja zdolność do obrony poszła na urlop. To była przecież przyjacielska ekspedycja, nie przewidywałem żadnych wrogów ani innych kłopotów. Ale trafił mi się jeden. Nie nazwałbym może Madeleine wrogiem, ale była kłopotliwa. Nawet jeśli sama nigdy tego nie zrozumiała. Nie będę rozstrzygać, czy było to spowodowane moją nieumiejętnością wypowiadania wojny, czy tym, że ona odmawiała zrozumienia pewnych faktów. Z czasem każdy będzie mógł sam odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Poza tym od dawna nie było w tym nic ciekawego, unikaliśmy się przez piętnaście lat. Ale w tej chwili stała w ciasnym foyer z kieliszkiem taniego wina musującego w dłoni. Wyciągnęła ku mnie kieliszek i zapytała:

- Chcesz? W białym nie ma żadnych kalorii.

Na brzegu kieliszka były ślady jej szminki. Miała ten sam kolor co bluzka dziewczynki, która trzyma poduszkę pod głową umierającego dandysa[1]. Wiśniowy.

- Dziękuję, prowadzę - odparłem.

Sama trochę wypiła i powiedziała z grymasem:

- Wyjdziemy, co?

Mogłem tylko skapitulować. Ku swojemu przerażeniu dostrzegłem również, że przeprowadziła się w tę okolicę, wyprowadziła się na wieś. Tych nowych często cechuje coś szczególnie ordynarnego. Z czasem to przechodzi. Chadzają wszędzie w ubraniach roboczych, ale po kilku latach, gdy już się uspokoją ze wszystkimi tymi budowami i remontami, stają się jak miejscowi - szanują szabas, biorą prysznic i stroją się. Zwłaszcza gdy idą posłuchać opery z Metropolitan.

Kiedy tylko wyszliśmy, wylała wino i powiedziała:

- Masz rację, faktycznie jest dość wstrętne.

Nie powiedziałem ani słowa o winie, ale najwidoczniej uznała, że i tak wie, co o nim sądzę.

Odstawiła pusty kieliszek na parapet. Przechylił się ku ulicy, w każdej chwili mógł spaść na chodnik. Niestabilna konstrukcja. Powiedziałem to:

- Czy to nie jest nieco niestabilna konstrukcja?

Spojrzała na kieliszek, wygrzebała papierosa z torebki, zapaliła go i uśmiechnęła się. Spojrzałem w bok. Akurat wtedy nie chciałem patrzeć, jak się uśmiecha.

- Jak większość - odparła. - Ty natomiast wydajesz się jak najbardziej stabilny. Rzuciłeś palenie?

- Dawno temu.

- Wygląda na to, że dobrze się czujesz.

- A powinienem czuć się źle?

- Widziałam, co piętnaście lat potrafi zrobić z ludźmi.

Ronny wyszedł i zobaczył nas na chodniku. Natychmiast poczuł się niepotrzebny.

- Przejdę się kawałek - powiedział, nie przejawiając najmniejszej chęci bycia przedstawionym.

Poczłapał ulicą, wolno, tak jak porusza się człowiek, który wyszedł tylko zaczerpnąć świeżego powietrza i nie chce wypaść z jakiegoś kontekstu.

- A to kto? - zapytała.

- Mój sąsiad - odparłem. - Wrak.

Skinęła głową, czekała na jakieś wyjaśnienie.

- To długa historia. Dziecko. Uzależnienie...

Znów skinęła głową. Natychmiast pożałowałem, że powiedziałem za dużo, zostawiłem jego, a zaprosiłem ją.

Ale ona zapytała:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin