Ożog owska Hanna Dziewczyna i chłopak A5 ilustr popr.doc

(2532 KB) Pobierz
Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek




Hanna Ożogowska

Dziewczyna i chłopak

czyli

heca na 14 fajerek



 

Wydanie pierwsze 1961

Ilustrował Zbigniew Piotrowski

 

 

Tosia i Tomek to rodzeństwo, ale każde z nich jest zupełnie inne. Tosia to spokojna, grzeczna dziewczynka, Tomek - zwariowany chłopak, pełen szalonych pomysłów. Na wakacyjny wypoczynek wybierają się w różne miejsca. Los sprawia, że tuż przed wyjazdem w tajemnicy zamieniają się rolami. Tomek zmuszony jest chodzić w sukienkach, a Tosia stara się udawać twardego chłopaka. Jak poradzą sobie w nowych wcieleniach? Czy uda im się zachować sekret?


Rozdział 1.

Inaczej tu dzisiaj niż zwykle, obco i nawet niepokojąco. Zamiast codziennego, przyjemnego ładu panuje wyraźny rozgardiasz. Wazon ze stołu powędrował na podłogę pod oknem, serwetkę niedbale zarzucono na poręcz krzesła, a na tapczanie i łóżku widać porozkładane różne części ubrania i bielizny.

W pokoju królują najwyraźniej trzy różnej wielkości i kształtu walizki oraz, ziejąca drobnymi ząbkami otwartego ekspresu, duża brezentowa torba podróżna.

Każda walizka jedzie z kim innym i w inną stronę. Nowa, plastykowa, zamykana na błyskawiczny zamek należy do mamy i w towarzystwie kraciastej, eleganckiej torby pojedzie do Ciechocinka na wczasy lecznicze.

Płaska, średniej wielkości, wesoło oblepiona wycinanymi z Przekroju nalepkami hotelowymi - to walizka Tosi. Pojedzie z nią na cały lipiec do cioci Isi, tej z czworgiem dzieci, pod Białymstokiem.

Brązowa, pękata, mocno sfatygowana wybiera się z Tomkiem daleko, aż za Lublin, do leśniczówki do wuja Stefana i cioci Oli, na tak długo, dopóki tam z Tomkiem wytrzymają. Ale potrwa to chyba też przez cały lipiec, bo wuj Stefan (brat ojca powinien być nazwany stryjem, ale utarło się wuj) ma żelazną rękę i Tomek będzie tam musiał chodzić jak zegarek.

O wytrzymaniu i zegarku powiedział ojciec, którego Tomek właśnie kilka dni temu doprowadził do ostateczności przyniesioną dwójką na cenzurze do siódmej klasy. Poprawka z historii! Z historii!!!

W osamotnionym (spokojnym!) mieszkaniu zostaje ojciec. Do połowy lipca musi wykończyć zgłoszony na konkurs projekt szkoły tysiąclecia. Za to sierpień cała rodzina spędzi razem na Mazurach. Ten rozkład jazdy od dawna jest ustalony przez ojca. Naturalnie ojciec zawsze daje mamie ostatnie słowo, ale ono równie zawsze po krótkim namyśle, jednakowo brzmi: Tak, jak powiedziałeś, będzie najlepiej. Bo ojciec jest najmądrzejszy, a co z tego wynika - najważniejszy w rodzinie.

Mama jest najlepsza i najukochańsza, ale mamę można obejść, wybłagać jakiś odpust za grzechy, uprosić o jakieś spojrzenie przez palce. Ojciec, chociaż też uwielbiany przez córkę i syna, najtroskliwszy ojciec wymaga absolutnego podporządkowania się jego woli. Jest despotą, a do tego raptusem, w gorącej wodzie kąpanym. Podobno, jak się mówi w rodzinie, odziedziczył te cechy po swoim ojcu i dziadku. Trochę go to usprawiedliwia, tym bardziej że jednocześnie odziedziczył po nich wielką pracowitość i tak zwaną życiową dzielność: to znaczy, że w żadnej trudnej sytuacji nie traci głowy, liczy przede wszystkim na własne siły i przy ich pomocy umie sobie z przeciwnościami poradzić.

Wszystko, co się w rodzinie Jastrzębskich dzieje, kręci się tak, jak sobie życzy ojciec. Jest wtedy spokój i pogoda w domu. Ale niech no coś czy ktoś pokrzyżuje plany lub nie zastosuje się do jego woli - dzieją się wtedy straszne rzeczy. Szczególnie od czasu przeniesienia do Warszawy, gdzie zaczął tak się zapracowywać bez miary, ojciec jest jak beczka prochu, koło której trzeba chodzić ostrożnie i bardzo uważać na ogień.

Ogniem, od jakiegoś przynajmniej czasu, jest Tomek, i tylko Tomek. Tosia, która chociaż niedługo skończy całe dwanaście lat i chociaż jest oczkiem w głowie, cierpnie na samą myśl sprzeciwienia się ojcu. A Tomek, zdawałoby się doroślejszy, przeszło dziesięć miesięcy starszy od siostry, mówiący już o sobie my, mężczyźni, nie chce czy może tylko nie umie pamiętać o wyczerpaniu i drażliwości ojca i ciągle powoduje krótkie spięcia.

Krótkie spięcia? To chyba za łagodne określenie. Nazwijmy lepiej rzecz po imieniu - burze z piorunami.

Inżynier architekt Piotr Jastrzębski jest warszawiakiem. Łączą go z tym miastem: urodzenie, szkoła, odbyte na politechnice przed samą wojną studia, trudno przeżyta okupacja i powstanie. W tym mieście spędził swoją młodość, tu nawiązał serdeczne na całe życie przyjaźnie, tu wrócili nieliczni już jego najbliżsi i towarzysze walki. Po wojnie los rzucił go do Białegostoku, gdzie ożenił się i założył rodzinę pod dachem teściowej, posiadającej skromny, ale wygodny domek. Wszystko zdawało się układać jak najlepiej do chwili, kiedy okazało się, że trafiła kosa na kamień.

Babcia zawsze, nawet za życia męża, sama o wszystkim decydowała. W dalszym ciągu nie chciała rządów wypuścić z ręki. Ojciec nie zgadzał się na to. Jako jedyny mężczyzna, wychowany w domu, gdzie władzę najwyższą sprawowała płeć męska, wymagał posłuchu przynajmniej w swojej rodzinie. Zaczęły się niesnaski, coraz przykrzejsze w miarę jak rosły dzieci.

Postanowiono (ojciec!) przenieść się do Warszawy. Nie było to wcale łatwe, ale wreszcie przy pomocy przyjaciół udało się. Jesienią ubiegłego roku inżynier Jastrzębski zaczął pracować w Warszawie. W styczniu otrzymał niewielkie, jak na swoje potrzeby, mieszkanie.

Zabrał wtedy zaraz mamę i Tosię do siebie, Tomek miał dokończyć szóstą klasę w białostockiej szkole pod opieką babci.

Na jesień zaprojektowano zmianę mieszkania na większe, co jest uzależnione od zebrania sporych sum na wpłacenie rat do spółdzielni mieszkaniowej. Dlatego ojciec tak pracuje jak koń. Dlatego stał się nerwowy i bardzo skłonny do wybuchów. Mama i Tosia chodzą na palcach. Mama nawet przestała prosić ojca, żeby nie marnował zdrowia: drażniło, a nie odnosiło żadnego skutku.

I wtedy właśnie Tomek zaczął pokazywać, co potrafi. Pękła pierwsza bomba.

Wychowawca klasy, do której chodził Tomek, napisał do ojca, że skutkiem braku właściwej opieki (znaczyło to, zdaniem ojca, że babcia wnukowi pobłaża we wszystkim) syn zaczyna wagarować co może mieć bardzo przykre następstwa. Ojciec się po prostu wściekł. Pojechał do Białegostoku i zabrał Tomka tak, jak go zastał. Rzeczy babcia odesłała do Warszawy pocztą. Tomek przyjechał trochę wystraszony awanturą, ale nie do tego stopnia, żeby się nie bronić. Z jego relacji, składanej naturalnie w czasie nieobecności ojca, wynikało, że prawie wcale nie był winien, a przynajmniej nie tyle, żeby ojciec aż tak krzyczał.

Przez kilka dni ojciec chodził jak naładowana piorunami chmura. Mama kryła Tomka w kuchni. Co prawda innego miejsca w tym mieszkaniu nie było. W pokoiku ojca pół powierzchni zajmował stół kreślarski. U mamy i Tosi nie było ani skrawka miejsca. Tomkową kozetkę ustawiono więc w kuchni, gdzie po umieszczeniu maleńkiego stoliczka pod oknem zrobiło się straszliwie ciasno. Tomek zgrywał się, udawał sponiewieranego, mówił, że nawet pies dozorczyni Marusiowej ma lepiej, bo sypia w pokoju na kanapie, ale sam sobie przecież ten los zgotował.

Burza, jak każda burza, stała się przeszłością. Nie wspominano jej nawet, tym bardziej że przesłoniło ją inne poważne zmartwienie: Tosia zachorowała na tyfus. Wiele tygodni leżała w szpitalu. Tomek wracał ze swojej warszawskiej szkoły, nikt nie miał czasu pytać czy choćby tylko słuchać o tym wszystkim, co w związku z przeniesieniem na ostatni kwartał nauki było dla chłopca bardzo trudne. Mówiło się tylko o Tosi.

Tomek ze zdziwieniem uświadomił sobie któregoś dnia, że to nie budzi w nim zazdrości. Owszem, sam dopytywał się o nowiny ze szpitala, martwił się skomplikowanym przebiegiem choroby, nie mógł doczekać się powrotu siostry do domu.

Tosia wróciła zmieniona nie do poznania. Schudła, ale wyciągnęła się, wzrostem dorównywała teraz Tomkowi, okazało się, że prawie ze wszystkiego wyrosła... w łóżku. Doskonale na nią pasował stary gimnastyczny dres Tomka i wszystkie jego trykotowe koszulki. Okres rekonwalescencji przechodziła w garderobie brata. A że odrastające włosy sterczały nad czołem tak samo niesfornie jak u Tomka, mnóstwo osób zaczynało powitanie od okrzyku: Jacyż oni podobni do siebie! Jak pięść do nosa - mruczał w takich wypadkach Tomek, którego nie tyle irytowało, że Tosia może być podobna do chłopca, ile to, że on, chłopiec, może być podobny do dziewczyny.

Tosię podkarmiano i odkarmiano forsownie. Szybko wracała do sił, nabierała rumieńców. Już wszystko szło dobrze, już ojciec znowu mnóstwo godzin spędzał nad rysownicą, od której coraz odpinał i wynosił ukończone prace. Już zaklepano wakacyjne plany, jakież miłe w tym roku:

W lipcu - u cioci Isi, którą dzieci uwielbiają za jej dobroć. Ileż tam będzie swobody! Ciocia Isia jest cioteczną siostrą mamy i kiedyś Tosia, dopytując o pokrewieństwo, usłyszała, że dzieci cioci Isi są dla niej i Tomka cioteczno-ciotecznymi. To znaczy matka mamusi i matka cioci Isi były rodzonymi siostrami. Tak jak ciocia Isia i ciocia Ola, z którą ożenił się brat tatusia, Stefan. Ciocia Isia prawie całe życie spędziła w Suwałkach i dlatego trochę zaciąga, a chociaż kilka lat temu owdowiała i boryka się z losem, daje sobie dzielnie radę i nigdy o nic nie prosi. Wyjazd do niej będzie świetnym pozorem dla pewnej materialnej pomocy.

A potem w sierpniu - dwa kajaki, dwa namioty, całkowity ekwipunek, pierwszorzędny w gatunku, sztuka po sztuce gromadzony przez ojca od kilku lat (ileż to godzin spędzonych nad kreślarską deską?), cztery osoby i... pycha na sto dwa - jak mówił Tomek.

Wiele razy mama i Tomek, i Tosia, siedząc na tej gorszej niż dla psa kozetce w kuchni, zamkniętej, aby nie przeszkadzać hałasem pracującemu u siebie ojcu - świetnie się bawili, przewidując przygody tej wspaniałej podróży.

I znowu! Przez Tomka! Ta cenzura z poprawką!

Na próżno Tomek tłumaczył jak zwykle, że to nie jego wina. Po co go przenoszono na końcu roku do innej szkoły - to raz. Tego, że podciągnął się ze wszystkich innych przedmiotów do warszawskiego poziomu, nikt nie widzi - to dwa. A i z historią nie stoi tak źle, tylko nauczyciel młody, na żartach się nie zna, nie rozumie, że Tomek chciał rozweselić klasę, zaraz posądził go o kpiny z profesorskiej osoby i wlepił dwóję - to trzy. Tłumaczeń tych mama słuchała, owszem. Ojciec nawet pierwszego zdania nie dał dokończyć.

Co się działo, lepiej nie opisywać. Papier mógłby się podrzeć od tej awantury.

Plany wakacyjne uległy zmianie w części dotyczącej osoby Tomka. Ciocia Isia ma dosyć własnych kłopotów, nie można jej dodawać jeszcze jednego w postaci Tomka z poprawką. Ciocia zresztą jest za dobra, nie dopilnowałaby, a męskiej ręki tam brak. Wobec powyższego Tomek pojedzie do wujka Stefana, leśniczego w lubelskich lasach.

Cóż to za kara? - myśli Tomek. - Wolę do wujka Stefana, u cioci Isi same dziewczyny, jedyny chłopak ma sześć lat - taki gówniarz! Towarzystwo!

Ojciec jakby czytał w jego myślach.

- Wujek swoich chłopaków trzyma żelazną ręką, po wojskowemu. Zobaczysz tam, co to dyscyplina. Będziesz chodzić jak w zegarku!...

Największe grzmoty minęły. Burza już cichnie. Tomek wyraża na wszystko zgodę. Podda się życzeniom ojca jak najchętniej. Przecież tyle strachu się najadł, że w chwili największej pasji ojciec wyłączy go z sierpniowej włóczęgi. Łatwo mogło się tak skończyć. Co za szczęście, że ojcu nie przyszło to do głowy! Co za szczęście! Może go wuj Stefan trzymać tą żelazną ręką. Okay. Da się radę...

Teraz już wiemy, dlaczego trzy walizki jadą w trzy strony świata, i wracamy do pokoju, w którym one królują.

Widok walizek prawie zawsze przypomina dworzec kolejowy, zegar, według którego punktualnie ruszają sapiące lokomotywy, podróżnych, którzy w ostatniej chwili wpadają na peron i widzą tylko uciekający ostatni wagon swojego pociągu. Świadomie czy podświadomie, wcale nawet o tym nie myśląc, boimy się ich losu i dlatego rzadko kiedy pakowaniu walizek nie towarzyszy zdenerwowanie.

Ale mama Tosi i Tomka jest osobą opanowaną i bardzo cierpliwą. Całe szczęście, gdyż dwie denerwujące się stale osoby w jednej rodzinie byłyby nie do wytrzymania. Świetnie umie zapakować walizki, nie zapominając o niczym, i na dworzec kolejowy wybiera się zawsze w porę. A jednak tym razem Tosia wyczuwa w ruchach mamy, w wyrazie twarzy - niepokój. Mama tego wcale nie kryje.

- Jestem niespokojna o to, że wyjeżdżam pierwsza. Naprawdę wolałabym wyprawić najpierw Tomka, potem ciebie i dopiero pojechać sama.

- Przecież to niecałe trzy dni mamusiu. I wszystko obmyślone, przygotowane. Pojutrze wuj Stefan przyjedzie po Tomka, zaraz po nim ja zabieram się do cioci Isi, a tatuś nareszcie będzie miał całkowity spokój i wykończy te piekielne projekty.

- Oj, że piekielne, to prawda. Zdrowie sobie przez nie rujnuje. Ale nic nie można poradzić, wiesz, jaki jest ojciec.

Tosia wiedziała.

- Odetchnę z ulgą dopiero wtedy, kiedy się dowiem, że jesteście na miejscu. Patrz, tu na kartce w walizce napisałam każdemu z was swój adres. Nie zgubicie, bo przyklejony, widzisz?

- Widzę, mamusiu, i Tomkowi, jak przyjdzie, jeszcze przypomnę.

- Gdzie on znów poleciał?

- Pewnie na basen. Szału dostał z tym pływaniem.

- A niech pływa. Jest ciepło, nic mu nie będzie. I w domu spokojniej.

- Ja też tak lubię pływać, a nie puszczacie mnie.

- Nie, nie. Tak wychudłaś w chorobie, ledwo cię trochę odpasłam, mój szczupaczku. U cioci Isi żadnej wody blisko, o ile wiem, nie ma. To dobrze. Poczekasz do sierpnia. Napływasz się wtedy do woli...

- Oj, żeby to już prędzej! - Tosia i mama patrzą na siebie uśmiechnięte.

Rozumieją się doskonale. Obie tak się cieszą na tę wyprawę.

Żelazko sprawnie biega w rękach Tosi, a mama znowu chodzi od walizki do walizki i ciągle coś dokłada.

- Tosiulko, u cioci, wiesz, trzeba trochę pomóc. Ale źle ci tam nie będzie, nie... Może to i lepiej, że Tomek jedzie do wuja Stefana?... Wuj go weźmie krótko.

- Pewnie, że krócej niż ciocia Isia, ale szkoda.

- Już postanowione. Teraz tylko się boję, żeby Tomek nie wyskoczył z czymś przy ojcu. Tosiu czuwaj. Ojciec ma nerwy w okropnym stanie...

- Niech się mamusia nie martwi. Już ja Tomka przypilnuję. Ale po wakacjach to się weźmiemy i za tatusia. Musi przestać z tymi dodatkowymi pracami. Prawda?

- Dobrze - wzdycha mama - Ale czy ty ojca nie znasz?

Mama powiedziała to trochę głośniej i zaraz obie ze strachem obejrzały się na drzwi do pokoju ojca. Może usłyszał? Może go to zdenerwuje?

Teraz wzdycha Tosia. Ojciec jest najlepszym, najukochańszym na świecie, ale jakby to było dobrze, gdyby nie trzeba ciągle drżeć przed jego gniewem...


Rozdział 2.

Mama wyjechała. Nie obyło się, oczywiście, bez przypomnień w ostatniej chwili, żeby Tosia szczotkowała włosy, żeby ojciec tyle nie palił, żeby wietrzył pokój przed spaniem i tak dalej. Jeszcze z uciekającego coraz dalej okna mama wołała:

- Tomku, Tosieńko! Pamiętajcie o ojcu! Pilnujcie!...

Parę osób, słysząc ten okrzyk, obejrzało się za ojcem, a z ich miny wyraźnie było widać chęć znalezienia odpowiedzi na pytanie, jakim nałogom ulega ten ojciec: pijaństwo, hulanki czy może jeszcze coś gorszego? No, w każdym razie musi to być gagatek, jeżeli dzieci mają go pilnować.

Ojciec wpadł w doskonały humor i w drodze powrotnej z dworca, chociaż się spieszył, wziął Tosię i Tomka na lody. W najlepszej harmonii powrócono do domu, gdzie ojciec zaraz zamknął się w swoim pokoju, a Tosia doprowadzała do porządku mieszkanie. Tomek, o dziwo (widocznie lody tak zbawiennie podziałały na niego), zaofiarował swą pomoc. Wytrzepał dywanik i wytarł szmatami podłogę w pokoju. Nie oponował również, kiedy mu Tosia poleciła przejrzeć walizkę, żeby wiedział, co gdzie leży i czy nie przydałoby się coś jeszcze. Owszem, Tomek dorzucił gruby notes, zawinął w chustkę od nosa wspaniały męski scyzoryk do wszystkiego, a na samo dno wsunął nieszczęsny podręcznik do historii.

- Włóż go w ostatniej chwili - zalecała Tosia - mamusia mówiła, że może jeszcze teraz do niego zajrzysz.

Tomek tylko brwi uniósł, wyrażając zdziwienie, jak można go było o coś takiego posądzić. Wsunął walizkę pod kozetkę i tyle go widzieli.

Pognał, oczywiście, na basen. Spędza tam teraz prawie cały wolny czas. Myśliwiecka pod bokiem - grzechem byłoby nie wykorzystać tego w pełni. Zresztą mama słusznie zaobserwowała, że wyżywał się, znajdując tam zadośćuczynienie za wszelkie inne niepowodzenia, natury raczej umysłowej.

 

 

Wiemy o Tomku, że kilkakrotnie przyczynił się do zburzenia spokoju domowego, ale cokolwiek dałoby się powiedzieć o jego niedociągnięciach, jedno musimy wziąć pod uwagę: Tomek był chłopakiem bardzo ambitnym, urodzonym prowodyrem, chętnie narzucającym swą wolę innym i wymagającym posłuchu. Czyż nie był synem swego ojca? Czy nie mówi się, że jabłko pada niedaleko od jabłoni?

W białostockiej szkole autorytet Tomka wśród kolegów był ustalony od lat. Chyba od trzeciej czy czwartej klasy wiadomo było, że jest najsilniejszy i lepiej z nim nie zaczynać. Świetnie jeździł na łyżwach, najlepiej podawał piłkę i bronił bramki, najszybciej biegał. W piątej i szóstej razem z kolegami przeżywał okres indiański - przeczytał wtedy najwięcej książek, w jego pióropuszu znajdowały się najwspanialsze pióra, a jego indiański sposób wypowiadania się nie miał sobie równego.

Dowcipny, o pogodnym usposobieniu, był lubiany przez kolegów i sam czuł się w szkole jak ryba w wodzie. Uczył się też bardzo dobrze.

Nieszczęsne wagary, które pociągnęły za sobą wszystkie przykre następstwa i które, jak się później okaże, były tylko grudką, ale grudką powodującą lawinę, wynikły wcale nie z lenistwa, tylko właśnie z tej przesadnej ambicji. Jakiś zazdrośnik (zawsze się znajdzie w gromadzie) zarzucił mu, że nie stać go na taki dowód odwagi jak wagary.

- Bałbyś się iść!

- Ja bym się bał? - podjął rękawicę Tomek. - Ja?!

Dał się nabrać. I poniósł przykre konsekwencje własnej głupoty.

W szkole warszawskiej ten ambitny chłopiec otrzymał mocne cięgi. Najlepsze będzie tu określenie: spadł z pieca na łeb.

Poziom szkoły był wyższy. Nawet w Warszawie uchodziła ona za jedną z najlepszych. Cóż dopiero - w porównaniu z prowincjonalną.

Z piątek i czwórek Tomek spadł na trójki, wśród wyszczekanych, obrotnych warszawiaków znalazł się gdzieś na szarym końcu.

Komu i czym chciał imponować? Klasa miała swoje od dawna ugruntowane autorytety. Prym i koronę trzymał w posiadaniu Janusz Żuryński, którego przewaga polegała nie tyle na wyczynach sportowych, ile moralnych. Ale w potrzebie rękę też miał ciężką i lepiej się było pod nią nie nawijać.

Wychowawca klasy, chcąc prawdopodobnie ułatwić chłopcu wyrównanie poziomu, posadził Tomka z Januszem i oddał mu go w opiekę.

Janusz bez entuzjazmu podporządkował się prośbie nauczyciela, ale odniósł się do niej ze zrozumieniem. Bez tego okres wrośnięcia w klasową gromadę byłby dla Tomka jeszcze cięższy.

Ale i tak był ciężki. Nowy uczeń, przybywający w ostatnim kwartale, kiedy klasa zżyta już jest wszystkimi dolami i niedolami - to intruz. Nie rozumie przezwisk, nie zna ani historii różnych powiedzonek, ani metod omijania raf i sideł zastawianych przez nauczycieli na biedne ofiary, które ratują się, jak mogą, wiedzione jedynie instynktem samozachowawczym.

A do tego sam nowy jest wielką niewiadomą, przed którą miej się na baczności, bo a nuż - podlizywacz i zdrajca?

Tomek czuł, że warszawscy koledzy traktują go jak kogoś nieproszonego. A i w domu nie było lepiej.

Zagęścił i tak ciasne mieszkanko, przybywając do Warszawy przed zamierzonym czasem, i to z powodów, które wcale rodziców łaskawie do niego nie usposabiały.

Do tego zaraz prawie przyszła choroba Tosi i pochłonęła całą troskliwość ojca i matki, całą ich uwagę. O Tomku pamiętano tylko, aby miał co jeść i w co się ubrać. Był przecież zdrowy, nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo!.

W wieku chłopca dobiegającego trzynastki jest się bardzo wrażliwym, takie sprawy mogą spowodować uraz, mogą pozostawić ślad na całe życie.

Tomek wyszedł z tego obronną ręką, jeżeli nie zwycięsko. Po pierwsze - czuł się wobec ojca specjalnie winien, po drugie - siostrę, jakkolwiek uważał się wobec niej za istotę wyższą, bardzo kochał i gotów był na wszelkie ofiary, aby tylko wróciła do zdrowia. Zresztą uwaga jego była skoncentrowana przede wszystkim na zdobyciu sobie pozycji w klasie, której obojętność, a czasami nawet niechęć wyczuwał początkowo na każdym kroku.

Wysoki, szczupły, zgrabny i zręczny, budził zaufanie prostym, otwartym spojrzeniem, świeżą cerą, dziewczyńskim, ku własnej rozpaczy, rumieńcem. Nie miał filmowej urody, a jednak był w jakiś sposób ładny, z najbanalniejszą ciemnoblond czupryną i równie banalnymi, szarymi oczami. Ani tam brwi na tej twarzy nie były śmiało zarysowane, ot, zaledwie znaczyły się ciemniejszą kreską nad okiem, ani nos nie posiadał orle-go kształtu, a coś w tej twarzy biło czystością, pogodą, humorem. Do tego był zdrowy niby młody, dobrze odchowany źrebak.

To były mocne atuty w jego sytuacji.

W połowie maja klasy szóste i siódme corocznym zwyczajem zorganizowały majówkę. Szkoła była męska, więc na majówkę zaproszono siostry i kuzynki. Przed południem rozegrano zgodnie z tradycją mecz piłki nożnej. Po południu były tańce. Tomek w obydwu konkurencjach pokazał, co potrafi. Wbił dwie bramki siódmakom. Dzięki niemu wynik był 5:3 dla szóstej klasy. W tańcach zaimponował dziewczętom, kiedy zaprosiwszy siostrę Janusza, o rok starszą Jolę, odtańczył tak wściekłego rocka, że otrzymali ogólne brawa.

- No, no! - wyraził swoje uznanie nauczyciel. - Jastrzębski pokazał dziś, co umie.

- Ojcaszku, to w Białymstoku tak tańcują? - zapytał złośliwie Czesiek Ulanowski, wściekły, że Tomek zwrócił na siebie uwagę Joli, która od dawna wpadła mu w oko.

Zmordowany Tomek nie zdołał znaleźć niczego na odpowiedź - rywal chciał go pogrążyć głębiej:

- Panie profesorze, gdyby tak Jastrzębski częściej tańczył z historią, byłoby jeszcze lepiej, nie?

- A, Ulanowski - oburzył się profesor - to nie po dżentelmeńsku. Na majówce nie mówi się o takich sprawach. Ja nigdy nie pozwoliłbym sobie tu wspomnieć o twoich niedociągnięciach, gdybyś je miał - złagodził, widząc, że Czesiek mieni się na twarzy.

Tomek nie chciał sobie psuć humoru, wolał myśleć, że Jola nie dosłyszała albo nie zrozumiała, o co chodzi. Cześka zapisał sobie jako wroga numer jeden, ale wracał do domu szczęśliwy. Pierwsze lody zostały przełamane! Pomógł wygrać mecz, pokazał, że szósta klasa umie tańczyć, był kimś reprezentującym swoją gromadę. Wkupił się i został przyjęty.

Wydarzenia szczęśliwe, tak jak i biedy, podobno nie chodzą w pojedynkę. W domu Tomek zastał wiadomość, że z Tosią jest już dobrze, że niedługo wyjdzie ze szpitala. Tego wieczoru zasnął zupełnie zadowolony z życia. W ostatnim błysku świadomości przepłynęła mu przed oczami uśmiechnięta twarz Joli.

Od tej pory zaczęto się z nim liczyć jako z wartościowym członkiem społeczności. Niestety, sukcesy odnosił tylko w dziedzinie sportu. Siatkówka, lekkoatletyka, ostatnio pływanie, w którym Tomek osiągnął lepszy czas niż dobrze wysportowany Janusz i bił na głowę Cześka, który ten sport uważał do tej pory za pole swoich tryumfów. W innych przedmiotach stał raczej bliżej szarego końca.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin