Nizurski Edmund Księga urwisów A5.doc

(2489 KB) Pobierz
Księga urwisów




Edmund Niziurski

Księga urwisów

 

 

Rok pierwszego wydania: 1954

 

 

Chłopcy z Wilczkowa nudzą się i pragną przeżywać przygody jak z filmów. Marzą o tym, by w ich miasteczku miały miejsce jakieś tajemnicze wydarzenia... Marzenia się spełniają i siedmiu urwisów ma okazję zostania bohaterami. Ale wtedy okazuje się, że szpiega nie łapie się tak łatwo i przyjemnie jak w filmach, a śledzenie go może być śmiertelnie niebezpieczne! Przy okazji wychodzi na jaw także zaskakująca prawda o szkolnym woźnym, a szóstoklasiści stają się mistrzami matematyki... Tajemnice, niespodzianki i niebezpieczeństwa mnożą się na potęgę!

 

 

Spis treści:

Część I. Redaktorzy i piłkarze.              3

Część II. Wyprawa Rudnioka i Stopy.              114

Część III. Serce klasy.              219

Część IV - Akcja „S”.              341

Epilog.              498


Część I. Redaktorzy i piłkarze.

Rozdział I.

Dlaczego w wilczkowskiej szkole jest najciekawiej?  Olimpiada trwa  Pan Gondera

 

Pozwolicie, że zanim przystąpię do rzeczy, oprowadzę was trochę po szkole w Wilczkowie i wtajemniczę w niektóre jej sprawy.

Szkołę w Wilczkowie widać z daleka. Jej czerwone mury sterczą wysoko ponad strzechami chałup. Dzieci z okolicznych wsi: Miedzianego Pola, Przytulisk, Sosnówki, a nawet Piekutowa, zazdroszczą takiej szkoły wilczkowiakom - że duża, murowana, piętrowa... ale prawdę mówiąc, to nie mają czego. Nad wejściem do szkoły obok tabliczki: „Szkoła Podstawowa w Wilczkowie” wisi bowiem druga, z napisem: „Prezydium Gminnej Rady Narodowej”, a pod nią jeszcze jedna: „Agencja Pocztowo-Telegraficzna w Wilczkowie”. To znaczy, że szkoła ma sublokatorów.

Dopiero niedawno zaczęto zwozić cegłę na budowę siedziby Gminnej Rady Narodowej i poczty, która ma stanąć po drugiej stronie szosy. Na razie jednak, jak powiedziałem, szkoła ma sublokatorów i w całym dużym budynku zajmuje tylko trzy izby - dwie na górze, jedną na dole - no i lekcje muszą się odbywać na dwie zmiany: przed południem klasy starsze, po południu - młodsze.

Z tego powodu trwają wieczne zatargi między klasą czwartą a pierwszą, piątą a drugą, szóstą a trzecią. Jedni zwalają na drugich, że zaśmiecili salę, poprzestawiali ławki, porysowali pulpity, wypisali całą kredę. I nigdy nie można dojść, po czyjej stronie jest wina.

Tylko siódmacy nie mają tych zmartwień. Ich klasa znajduje się o sto metrów od właściwego budynku szkolnego, w starej chałupie dzierżawionej od Osucha, który po wojnie przeniósł się do nowej. Trochę tu ciemno i ciasno, ale za to nikt nie przeszkadza.

W specjalnej sytuacji są szóstacy. Ich klasa mieści się na dole, naprzeciw drzwi do urzędu gminnego, i muszą ją odstępować chłopom, ilekroć przyjdzie im ochota urządzić sobie zebranie. A ci dorośli to już największe chyba papruchy! Takie przynajmniej przekonanie panuje wśród dyżurnych klasowych. Naniosą zawsze błota, piachu, słomy, pozostawią po sobie kupy popiołu, wypalone zapałki, pudełka od papierosów. Czasem męczysz się nad zadaniem, maczasz pióro w kałamarzu - a tu wyciągasz ogryzek papierosa i gotowy kleks na całą stronę. Kiedyś dyżurna Jadzia Pocieszkówna znalazła między ławkami powrósło i starą podeszwę, a Franek Miksa wyłowił nawet flaszkę od wódki i przy akompaniamencie śmiechu chłopaków ze swojej paczki wysączył z niej jeszcze parę kropel, mlaskając przy tym naumyślnie głośno i gładząc się z lubością po brzuchu. Co prawda Batura podejrzewał, że Miksa wcale tej flaszki nie znalazł, tylko przyniósł sam z domu. Po takim łajdaku jak Miksa wszystkiego można się spodziewać. On i jego paczka nawet bardzo są zadowoleni z tych zebrań. Po każdym zebraniu myszkują po klasie szukając niedopałków papierosów. Wypalają je później razem ze Stefkiem Golą, pasąc krowy na Wilczej Górze.

Czasem trafi się im nawet drewniana lub szklana lufka. Raz znaleźli prawie całe pudełko „mocnych”, zostawione przez jakiegoś roztargnionego chłopa. A wszystko dlatego, że sprzątanie klasy kuleje. Niby należy do woźnego, który sprząta urząd gminny, to znaczy do pana Kropy, ale ten czuje się wyłącznie funkcjonariuszem gminnym, a szkołę traktuje z góry. Kiedy kierownik szkoły beszta go, że nie sprząta klasy po zebraniach gromadzkich, Kropa fuka groźnie:

- Panie Zajączkowski, pan do mnie nic nie ma, ja jestem pod panem Kupściem.

Niby uznaje, że jest obowiązany sprzątać i klasy, ale uważa, że wystarczy, jak raz na tydzień szczotką po podłodze przejedzie.

Kierownik Zajączkowski stale się o to kłóci z sekretarzem Prezydium GRN, Kupściem. Również komitet redakcyjny pisze o tych nieporządkach w gazetce szkolnej, która wisi na korytarzu. Raz nawet ukazały się tam karykatury sekretarza Kupścia i woźnego Kropy wyrysowane przez Jońca z szóstej, który jest najlepszym rysownikiem, a obok wierszyk:

 

Brudno w klasach, brudno w sieni,

Za to butelka w kieszeni.

Pan Kropa wódkę żłopie,

Dziwimy się panu Kropie.

 

Kropa ciężko odchorował tę zniewagę, bo gdzie się obrócił, tam zaraz czyjś głos piszczał mu nad uchem złośliwie: „Dziwimy się panu Kropie”. Ale co z tego, że mu trochę krwi napsuli, kiedy nic nie pomogło!

Za to stosunki z władzą uległy dalszemu naprężeniu i wolność prasy w Wilczkowie zawisła od tego dnia na włosku. Gdyby nie to, że był właśnie okres dyskusji konstytucyjnej i nie wypadało sekretarzowi Kupściowi jawnie gwałcić swobód obywatelskich, na pewno rozprawiłby się wtedy z gazetką i jej redaktorami.

Sekretarz Kupść jest człowiekiem nerwowym. Co jakiś czas wybiega na przykład na korytarz z krzykiem: „Matko Boska Piekutowska, zwariować można z tymi ludźmi!” Za nim pęta się nieszczęśliwy interesant z czapką w ręce. Sekretarz Kupść udaje, że go nie widzi, ociera sobie łysinę chusteczką i każe któremuś chłopcu biec po zimne piwo do sklepu. Jeśli interesant jest starym wygą, to bez słowa pozwala wykrzyczeć się Kupściowi i czeka spokojnie. Wykrzyczawszy się bowiem i wyjęczawszy pan Kupść wraca po pewnym czasie za biurko i popijając wielkimi łykami piwo załatwia, co trzeba.

Wszystko to można doskonale zaobserwować z klasy szóstej, bo drzwi do tej klasy i do Prezydium znajdują się naprzeciwko siebie.

Na drugim zaś końcu korytarza jest poczta. Też ciekawa instytucja.

Normalnie pan kierownik Wcisło załatwia interesantów przez małe okienko z półką, mieszczące się w drzwiach. Przez to okienko niewiele widać. Ale są sposoby, by dostać się do środka. Wszystko zależy od tego, w jakim humorze jest pan Wcisło. Jeśli okna są zamknięte, a zza drzwi dochodzi tylko skrzypienie krzesła i ponure stękanie, lepiej do wewnątrz nie zaglądać. Pan Wcisło jest zły. Kiedy natomiast pan Wcisło otworzy okno, drobi wróblom chleb na parapecie i gwiżdże, to znak, że można próbować. Raz Stachurka trafił na taki dobry humor u pana Wcisły, że pozwolił mu zatelefonować. Stachurka chwalił się później cały tydzień przed chłopcami, że telefonował, budząc powszechną zazdrość i podziw. Dopiero Gola z siódmej go zgasił.

- Ty telefonowałeś? - uśmiechnął się szyderczo. - A można wiedzieć do kogo?

Stachurka zaczerwienił się.

- Ja... tak sobie w świat.

Gola zaczął się śmiać. A potem już nikt nie zazdrościł Stachurce, tylko wszyscy się z niego śmiali. I nikt nie chciał Stachurce wierzyć. A on przecież naprawdę telefonował. Zdjął słuchawkę, zakręcił korbą i powiedział trochę nie swoim głosem „halo”. Po chwili usłyszał w słuchawce chrobot i cieniutki głos jak pisk myszy. Spłoszył się wtedy i ze strachu czy przejęcia położył słuchawkę. Pan Wcisło zaśmiał się i powiedział, że to odezwała się panienka z centrali i że należało jej powiedzieć numer. Ba, ale jaki? Potem Stachurka nie mógł sobie darować, że nie wytrzymał nerwowo i stchórzył. Trzeba było tej panience z telefonów powiedzieć przynajmniej „dzień dobry” albo „przepraszam”.

Najlepsza okazja przeniknięcia do wnętrza poczty nadarza się, kiedy panu Wciśle zabraknie papierosów. Otwiera wtedy okienko i kiwa, żeby ktoś skoczył do sklepu po „paliwo” dla niego. Amatorów zawsze jest aż nadto. Pan Wcisło śmieje się i rzuca pieniądze. Kto złapie, ten biegnie. Raz udało się Wiktorowi Stopie. Za przyniesienie pudełka „lotników” pan Wcisło pozwolił mu ostemplować sześć listów i pokazał, jak się zmienia datę na stemplu. Na końcu Wiktor ostemplował sobie różnymi historycznymi datami rękę i chodził tak przez tydzień, budząc zrozumiałą sensację wśród pędraków z młodszych klas, którym kazał zgadywać, co jaka data oznacza.

Pan Wcisło pozwala również na inne rzeczy. Zależy, na co się trafi. Można sprzedawać znaczki, które odrywa się z wielkich jak stół, dziurkowanych w kratkę plastrów, ważyć listy na maleńkiej, delikatnej wadze albo paczki na dużej wadze dziesiętnej. Na paczkę nalepia się numer, a czasem jeszcze inne nalepki z czerwonymi napisami: „Expres”, „Uwaga, nie rzucać!”, „Ostrożnie!” Jak poprosić pana Wcisłę, to czasem da parę takich nalepek. Miksa zdobył raz trzy nalepki z napisem „Ostrożnie - szkło!” i przylepił z tyłu Zośce Filusównie, która jest strasznie dumna i niedotykalskie ziółko. Zośka paradowała z tą nalepką przez dwie godziny i nie mogła się domyślić, dlaczego chodzą za nią i śmieją się. Od tego czasu wszyscy przezywają Zośkę „Szkło”.

Dawniej można było także wejść w porozumienie z listonoszem, panem Pędzikiem. Trzeba było tylko pozyskać dla niego paru prenumeratorów gazet, bo pan Pędzik to straszny chytrus na tych prenumeratorów, i jak się namówiło ciotkę czy sąsiadkę na „Gromadę” albo „Przyjaciółkę”, to serce pana Pędzika topniało jak lód w słońcu.

Wtedy, gdy się go poprosiło, dawał do roznoszenia dwa, trzy listy. Pukało się do drzwi adresata.

- Kto tam? - pyta gospodyni.

- Listonosz! - chrypi gruby głos.

Gospodyni wygląda i wpada w złość.

- Idź... idź, gałganie - grozi. - Zabawę sobie znalazłeś? - i ścierką w ciebie celuje.

A ty wtedy wyciągasz zza pazuchy list i podajesz z triumfalnym uśmiechem.

- Proszę bardzo!

Zdumiona gospodyni ogląda list, a zobaczywszy, że jest najprawdziwszy pod słońcem, ma bardzo niemądrą minę i mruczy coś, zmieszana, pod nosem; niektóre nawet przepraszają.

Ale od maja pan Pędzik obraził się na chłopców i nikomu listu nie daje. A wszystko przez Stefka Golę. Dał mu raz pan Pędzik do zaniesienia list do sklepowej, Zosi Kwapisz, a on odkleił kopertę, przeczytał list i wszystko, co tam było, rozpowiedział. A w tym liście pisał do Kwapiszówny jej narzeczony z Nowej Huty, więc później poszły po wsi śmiechy i plotki, i miejscowi kawalerzy strasznie jej dokuczali. Pan Pędzik miał z tego powodu dużo nieprzyjemności i powiedział chłopcom:

- Jesteście smarkacze i nie dorośliście jeszcze do tego, żeby być listonoszami. A poza tym, widać, jesteście ostatnimi analfabetami i konstytucji ludowej nie znacie.

Najgorzej dotknął chłopców tymi analfabetami. Jak to, oni konstytucji nie znają? Co ma konstytucja do listu Zosi Kwapisz? Dopiero Batura, który wszystko musi najlepiej wiedzieć, powiedział:

- Czego się dziwicie, czytaliście przecież, co mówi artykuł siedemdziesiąty czwarty.

Zajrzeli i wszyscy zrozumieli. No, no! Patrzcie, jaki ten listonosz Pędzik mądry! Odtąd i tak już wielki szacunek chłopców dla pana Pędzika wzrósł w dwójnasób.

Jednak stosunki były zerwane. Chyba już nie do naprawienia. Szkoda!

Ale i tak pozostało jeszcze dla chłopców dużo atrakcji w wilczkowskiej szkole. Tu zatrzymują się samochody z Kielc, tutaj o trzy kroki znajduje się gminna spółdzielnia i punkt skupu, tutaj zajeżdżają artyści „Artosu”, tutaj schodzą się chłopi i górnicy z całej gminy, tutaj zawsze najwięcej ruchu, hałasu, nowych twarzy... Tu jest serce gminy. Jeśli ma się trochę sprytu i fantazji, można się urządzić nie najgorzej, a chłopcom z Wilczkowa fantazji ani sprytu nie brak.

Sami więc widzicie, że mimo wszystkich niedogodności wynikających z ciasnoty i zbyt bliskiego sąsiedztwa z władzami gminnymi, włączając w to pana Kropę, w szkole w Wilczkowie jest najciekawiej. I bardzo wątpię, czy chłopcy i dziewczynki z Wilczkowa zamieniliby się z kimś na szkołę. W każdym razie za chłopców z szóstej mogę ręczyć, że nie. Zresztą jeżeli o nich chodzi, to na razie mają szczególnie lekkie życie. I to jakie!

Teraz na przykład żyją pod znakiem niedawnej olimpiady.

Na przerwach odchodzą tu zapasy w różnych konkurencjach - biegi i skoki, rzuty kulą i dyskiem; jednym słowem - lekkoatletyka. Niekiedy, co gorsza, zapaśnictwo lub boks, który w miejscowych warunkach przeradza się nagminnie w tak zwane „puszczanie farby”. Póki była pogoda i zawody odbywały się na podwórzu, to jeszcze pół biedy. Obrywał tylko ten, kto chciał oberwać, zresztą zbyt wybujałym wybrykom kładł szybki kres woźny Kropa. Ale teraz rozdeszczyło się i życie sportowe przeniosło się do hali, to znaczy do klasy, i zawładnęło nią bezapelacyjnie.

Trzeba się mocno pilnować, bo można „zafasować” sierpowego albo dostać w głowę papierową kulą, albo na plecach wyląduje ci zawodnik, który w tej chwili przesadza ławkę w skoku wzwyż. Niebezpieczne są nawet konferencje zespołu redakcyjnego, które zbyt często przeradzają się w rękoczyny.

Tylko w ostatniej ławce pod oknem i w ostatniej ławce pod piecem są rezerwaty. Tam nie wolno ćwiczyć i bić. W pierwszym rezerwacie siedzi wiecznie zaspany Jasio Skórka. Jasio okupuje swój rezerwat kiełbasą, której dostarcza codziennie zawodnikom. Jest zresztą mało wymagający. Byle nie bito go w głowę, może spać nawet przy największym hałasie. Drugim rezerwatem jest ławka, gdzie przechowuje się i czyta gazety sportowe. Z trudem zdobywane - cieszą się wielką popularnością i są otoczone ogólną opieką. Niestety z powodu trudności finansowych korzystanie ze świeżej prasy jest niemożliwe. „Przegląd Sportowy” dociera do Wilczkowa po trzech dniach od ukazania się w druku, a do rąk sportowców z szóstej dostaje się dopiero po tygodniu, zwykle w dość sfatygowanym stanie. Otrzymują go gratisowo od pana Wcisły, czasem jeszcze od kogoś, kto przyjeżdża z Kielc.

Ale poza tymi rezerwatami, jak powiedzieliśmy, jest olimpiada. Sterroryzowane dziewczynki siedzą cicho w kącie. Niestety nie wprowadzono jeszcze konkurencji kobiecych i pozostaje im tylko kibicowanie, przeciwko czemu się buntują, ale nic nie mogą poradzić.

Samorząd klasowy? Pusty śmiech! Ten nawet palcem nie kiwnął od czasu wyborów. Zresztą, co to były za wybory! Pana Gonderę wywołano zaraz na wieś, a potem to już każdy robił, co chciał - od razu bałagan, wrzaski, śmiechy... teraz nawet już nie wiadomo, to znaczy nie wszyscy pamiętają, kto jest przewodniczącym rady klasowej, kto sekretarzem, kto skarbnikiem i kogo właściwie wybrano do sekcji. A protokół z zebrania zginął.

Tylko, o ironio losu, sekcja porządkowa jakoś tam funkcjonuje dzięki dziewczynkom, urządzono nawet kącik czystości w rogu klasy - z miednicą, wodą i czystymi ręcznikami. No i komitet redakcyjny gazetki. Ten ma jeszcze z zeszłego roku niezłe tradycje, ale nie wiadomo, co dalej będzie, bo redakcja została opanowana przez łobuzów i jeśli znany sportowiec, Gola z siódmej, dostanie obiecaną piłkę, praca komitetu może ulec poważnym zaburzeniom.

Cóż na to ciało nauczycielskie? Owszem, pan kierownik Zajączkowski od czasu do czasu wpada do klasy, grzmi, rozstawia bractwo po kątach i grozi: „Czekajcie, niech tylko będę miał trochę więcej czasu, już ja się za was wezmę!” Ale na razie jest początek roku szkolnego i nikt nie ma czasu. Szósta o tym wie i używa sobie, ile wlezie.

Wychowawca? W tym właśnie rzecz, że szósta nie ma jeszcze wychowawcy, chociaż mija już drugi tydzień, jak się wakacje skończyły.

No, cóż... w ubiegłym roku, kiedy jeszcze była piątą, nie wyrobiła sobie zbyt dobrej opinii. Poprzedni jej wychowawca, pan Stelmach, nie miał lekkiego życia. Pod koniec roku szkolnego zaczął uskarżać się na wątrobę, a całe wakacje leczył podobno nerwy w Ustroniu Morskim. Wprawdzie pan Stelmach ma opinię przesadnie uczulonego na punkcie zdrowia i higieny, faktem jest jednak, że w tym roku wolał objąć dwa trudne wychowawstwa w klasach piątej i siódmej, byle tylko nie mieć do czynienia z szóstą. Z pozostałych nauczycieli też żaden się jakoś nie kwapił. Zresztą każdy z nich ma już swoją klasę.

Kierownik Zajączkowski liczył jeszcze na to, że uda mu się powierzyć wychowawstwo nowej sile, którą mu obiecano w Wydziale Oświaty w Kielcach, ale upływały dni, a nowy nauczyciel nie zjawiał się. W tej sytuacji pozostawało tylko jedno wyjście: pan Gondera.

Pan Gondera jest najaktywniejszą postacią Wilczkowa - człowiekiem do wszystkiego.

Strach pomyśleć, co by się stało z Wilczkowem, gdyby nie pan Gondera. No, a co by bez niego robił pan kierownik Zajączkowski, tego już zupełnie nie można sobie wyobrazić.

Szczupły ów młodzieniec jest duszą wszystkich akcji, komitetów i organizacji, podporą uroczystości, obchodów i akademii na terenie gminy. To on fabrykuje dekoracje, okolicznościowe referaty i przemówienia, to on zagaja, dyskutuje i reasumuje. To on wreszcie jeździ do Wydziału Oświaty, organizuje podręczniki i pomoce naukowe, wykłóca się w gminie o naftę, o stłuczone szyby, o węgiel, o sprzątanie. To on wywalczył niedawno pięć słojów na preparaty. W jednym z nich zoolodzy z szóstej umieścili już w spirytusie zdybanego na wycieczce zaskrońca. Ale plany pana Gondery są o wiele szersze: obiecuje jeszcze aparaty do doświadczeń chemicznych, nowe mapy i globus. I na pewno je zdobędzie.

Bo pan Gondera jest typem człowieka energicznego, specem od wszelkich załatwiań i od łamania biurokratycznych oporów. Jak się do czegoś weźmie, to nie ustąpi, póki nie wydusi. Tak, bo pan Gondera nigdy nie prosi - on wydusza. Nigdy nie uzyskuje - on zdobywa. Nie załatwia - lecz wyciska i wykłóca. Taki już jest energiczny.

Gdy się go widzi później, zasapanego i umęczonego, jak odgarnia wiecznie opadające mu na czoło włosy i uśmiecha się, człowiek gotów uwierzyć, że świat składa się z tępych biurokratów, między którymi uwija się żwawy pan Gondera.

Przy tym wszystkim odznacza się on naprawdę wszechstronnymi uzdolnieniami: gra na trąbce i harmonii, kieruje chórem, śpiewa, tańczy, prowadzi LZS w Sosnówce, gra w siatkę, boksuje się i skacze o tyczce, potrafi w razie potrzeby zreperować zarówno dach szkolny, jak i zegarek pana Stelmacha. Oprócz tego, w wolnych chwilach, jest jeszcze oczywiście nauczycielem.

Zważywszy tak wszechstronną aktywność pana Gondery, nietrudno zrozumieć, jak cennym nabytkiem jest on w gronie nauczycielskim Wilczkowa. Dlatego pan kierownik znosi z anielską cierpliwością wszystkie złe humory pana Gondery, jego okresowe bunty i nieprzystojne okrzyki w rodzaju: „Nie jestem wielbłądem jucznym!” - z ojcowską mądrością pozwala mu się wykrzyczeć do woli, a potem spokojnie dokłada mu nowy ciężarek.

Oczywiście pan Gondera z początku nie chciał nawet słyszeć o wychowawstwie klasy szóstej. Krzyczał, że potrząśnie jukami i rzuci wszystko do diabła, groził nawet panu Zajączkowskiemu, że ucieknie.

I tym razem pan Zajączkowski z ojcowską cierpliwością pozwolił mu się namachać rękami, wykrzyczeć i wybiegać po klasie, a kiedy młody człowiek zmęczywszy się umilkł nareszcie, położył mu rękę na ramieniu i powiedział spokojnie:

- Kolego, zapominacie, że jesteście zetempowcem.

I nazajutrz Gondera przyszedł do szóstej klasy jako zastępca wychowawcy.

Banda Miksy przyjęła go z dość ponurymi minami. Ale rychło okazało się, że niepotrzebnie się martwili. Pora im sprzyjała. Szły uroczystości dożynek, kampania wyborcza, akcja skupu... Gondera nie miał czasu. Wpadał zziajany na lekcje, potem znów gdzieś przepadał. I wszystko pozostało jak dawniej, tylko do dziennika w odpowiednim miejscu wpisano: „p.o. wychowawcy Zenon Gondera”.

Również jako nauczyciel zoologii, gimnastyki, rysunków i śpiewu cieszy się Gondera ogromną popularnością wśród urwisów z szóstej. Paczka Miksy jest mu niewymownie wdzięczna, że spóźnia się na lekcje i że już dwa razy darował im nawet okrągłą godzinę, umożliwiając niezakłócony niczym trening olimpijski. Nie, nawet najwięksi hultaje nie mogą narzekać na Gonderę.

Istnieje jednak jakaś milcząca umowa, że przy Gonderze nie wolno brykać. Kiedy wchodzi Gondera, nawet największe gałgany, z Miksą na czele, uciszają się. Wstydzą się przy nim? Boją się? Czy może nie chcą psuć wzajemnych stosunków i zbudzić jego czujności?

A może po prostu...

W każdym razie w nielicznych chwilach, kiedy stawał się wychowawcą, Gondera był zdziwiony potulnością tej „trudnej” klasy.

- No, jakże tam panu idzie? - zapytał go raz w niedzielę Stelmach, gdy się spotkali przy bufecie w sklepie. - Stają na głowach?

- Wie pan, to dziwne, ale oni mi się wydają dość spokojni - odpowiedział Gondera.

- Co? - Stelmach odstawił szklankę. - No tak, kolega widuje ich, że tak powiem, z okna pociągu pośpiesznego, w przelocie - uśmiechnął się słono. - Ale kiedyś kolega ich pozna. Radzę się mieć na baczności! Zresztą to spryciarze... spryciarze - mruczał krzywiąc się przy wodzie mineralnej, którą dla niego specjalnie sklep trzymał (dzięki interwencji Gondery).

Zresztą i w te dni, kiedy pan Gondera miał lekcje, nikt się nie skarżył. Żadne lekcje nie są tak przyjemne, jak z panem Gonderą. Lekcje? W szkole od dawna nie mówi się na to lekcje... to jest zupełnie co innego.

Siódmacy uświadomili już szóstą, jak to wygląda. Pierwsze godziny z Gonderą, jakie mieli w tym roku szkolnym, potwierdziły to całkowicie.

Gondera, zamiast jak inni nauczyciele wejść dostojnie z dziennikiem do klasy, wpada zadyszany nie dalej niż na próg i woła:

- No, jazda tam! Wychodzić!... Wychodzić... na podwórze! Zbiórka!

Klasie nie trzeba nigdy dwa razy powtarzać. Po minucie maszerują już parami drogą, wrzeszcząc na całe gardło:

 

Zaśpiewaj piosnkę nam, wesoły, dzielny wichrze,

wesoły wichrze, wesoły wichrze...

 

I cała szkoła od razu wie, że to Gondera zabrał którąś klasę na wycieczkę. Tak to się nazywa. Nigdy nie wiadomo, czy to są „ćwiczenia fizyczne”, zoologia, śpiew czy rysunki. Pan Gondera łączy to wszystko w jakiś jemu tylko właściwy, cudowny sposób.

Idą albo na łąkę, albo pod las, albo pod Górę. Tutaj dopiero zaczyna się. Więc na przykład Gondera dzieli klasę na małe grupki po troje dzieci w każdej.

- Wy poszukacie stawonoga, wy mięczaka, wy stawonoga, wy mięczaka!... Zobaczymy, kto wróci pierwszy i kto przyniesie najładniejszy okaz!

Klasa rozbiega się dokoła.

Szukając po zaroślach, łapią przeróżne pająki i milknące z oszołomienia świerszcze. Drapią się na Wilczą Górę, gdzie pod mokrymi głazami trafiają się ślimaki, brodzą po mokradłach i rowach...

Zadyszani znoszą z różnych stron zdobyte okazy. Potem porównują, czyj większy i ładniejszy. Czasami trafi się jakaś osobliwość i nie wiadomo, co to za dziwo. Gondera objaśnia, pokazuje przez szkło powiększające, opowiada o życiu i zwyczajach upolowanych zwierząt, a potem każe je rysować, A kiedy przyjdą do domu i zajrzą do książki, okazuje się, że to są akurat te zwierzęta, o których mają się uczyć.

I tak czas upływa nie wiadomo kiedy. Nagle Gondera wyjmuje z przerażeniem zegarek, patrzy, która godzina, i pośpiesznie zarządza powrót. Wszyscy żałują, że już trzeba wracać. Zziajani, umęczeni, zabłoceni, ale zadowoleni, wracają ze śpiewem do szkoły.

W każdym razie jak dotąd, na przestrzeni dwu lat, odkąd Gondera jest w Wilczkowie, wszyscy są zachwyceni tą zoologią. Gondera mniej. Dręczą go jakieś skrupuły. Zdaje się, że niezupełnie wierzy w te wycieczki. Faktem jest, że co jakiś czas na gwałt zaczyna pytać na wyrywki z książki, zadaje do domu całe rozdziały i wpada w rozpacz, bo zdaje mu się, że nic nie umieją.

Klasa markotnieje i przycisza się wtedy, stula uszy i... wybacza to panu Gonderze. Trudno, ostatecznie jest przecież także i nauczycielem. Nie można zaprzeczyć.


Rozdział II.

Redaktorskie kłopoty  Tajemnica Wiktora Stopy  Gola

 

Pewnego ranka wrześniowego na podwórzu szkolnym pod płotem, gdzie stały stare ławki, które w zimie miano porąbać na opał, obradował komitet redakcyjny klasy szóstej. Chodziło o nowy numer „Głosu Wilczkowa” - gazetki szkolnej, która wisi w korytarzu. „Głos Wilczkowa” to nie byle jaka gazetka. Przestała być właściwie szkolną, a stała się gminną. Redagują ją co prawda komitety klasowe, ale czytają wszyscy chłopi, którzy zachodzą do gminy albo na pocztę. Pomyślcie, co za odpowiedzialność!

Pierwszy numer „Głosu Wilczkowa” po wakacjach zrobiła klasa siódma, teraz kolej na szóstaków. Tym z siódmej było łatwo - mieli całe dwa miesiące czasu. Ale spróbujcie zrobić numer w ciągu tygodnia, kiedy się nie ma nawet głupiej maszyny do pisania i wszystko trzeba wykaligrafować wyraźnym, dużym pismem, bo przecież bazgrołów nie można puścić! Powiecie, że redaktorzy prawdziwego dziennika muszą codziennie majstrować całą gazetę i nie narzekają. Tak, ale oni nic innego nie mają na głowie, nie muszą odrabiać lekcji ani paść krów. Zresztą Karlik Rudniok, którego stryjek jest redaktorem w Katowicach, mówił, że oni korzystają ze ściągawek, które dla nich specjalnie przygotowują agencje prasowe. No, a redaktorzy z Wilczkowa wszystko, od A do Z, sami muszą napisać. Dlatego miny redaktorów komitetu redakcyjnego klasy szóstej są takie poważne. Numer wydany przez siódmaków był bardzo staranny, uroczysty i uczony, chociaż - jak go ocenił Batura - oderwany od życia.

- My im pokażemy numer bojowy! - powiedział.

Ale jak dotąd wcale się na to nie zanosiło. A przecież gorszego od siódmaków w żaden sposób nie można było wydać. Honor nie pozwalał. Tymczasem w teczce redaktora znajdowała się tylko karykatura pijaka Jasia Liczydło, który zeszłej niedzieli upił się, przewrócił i leżał pod figurą.

Nie było ani zamówionego artykułu o współzawodnictwie w nauce, ani artykułu o wyborach do sejmu, ani artykułu o dzieciach koreańskich, ani artykułu Wiktora o dostawach zboża, mięsa i mleka.

Miksa, który miał pisać artykuł o współzawodnictwie, stawił się z twarzą obwiązaną chustką matczyną i coś tam zaczął bulgotać, że go ząb bolał i nie mógł. Stachurka, autor od „wyborów”, młócił całe popołudnie i wieczór. Zosia Szkło, zamiast pisać artykuł o dzieciach koreańskich, pojechała z matką odwiedzić brata w szkole mechanicznej w Starachowicach. Może więc chociaż Wiktor?

- Wiktor nie zrobi świństwa i napisze - uspokajał podenerwowanych redaktorów Batura wypluwając łuskę słonecznika.

- Tak, ale dlaczego jeszcze go nie ma? - pytają.

Właśnie, dlaczego? Ano, zobaczymy.

 

* * *

 

Cała kuchnia pełna była pierza. Białe tumany piórek podnosiły się z kąta za szafą, jakby rozpruto tam pierzynę lub skubano sto gęsi naraz. Puch fruwał aż pod sufit, osiadał na pelargoniach w oknie, na zapasce matki na wieszaku, na czarnym kapeluszu Osucha. Nawet drzemiący pod piecem Kusy, czarne kocisko z uciętym ogonem, zakrztusił się tym pierzem i zł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin