Anita Nair
Przedział dla pań
powieść w częściach
Przełożyła: Hanna Pustuła
Tytuł oryginalny: Ladies coupe
Rok pierwszego wydania: 2001
Rok pierwszego wydania polskiego: 2004
Akhila, samotna urzędniczka pochodząca z tradycyjnej bramińskiej rodziny, śni o ucieczce i przestrzeni. Nigdy nie miała własnego życia - zawsze pełniła rolę czyjejś córki, siostry, ciotki i żywicielki rodziny. Pierwsza długa podróż pociągiem staje się dla niej wydarzeniem przełomowym i wyzwalającym. W przedziale dla pań poznaje pięć kobiet w różnym wieku i wysłuchuje intymnych, poruszających opowieści o ich losach.
Punktem wyjścia jest pytanie jednej z nich stojącej przed decyzją zmiany swego życia. 45-letnia niezamężna Akhila zastanawia się: czy kobieta może żyć sama? Nie spełniając oczekiwań rodziny? Poza rolą siostry, córki? Dzieląc ze sobą przedział przeznaczony tylko dla kobiet, bohaterki książki opowiadają sobie historie swego życia.
Podróż Akhili okazuje się symboliczną wyprawą w poszukiwaniu własnej tożsamości, wolności i miłosnego spełnienia.
Gdybyśmy miały czekać, aż same wejdziemy do pokoju, serca tylko niewielu z nas rozkwitłyby jak kwiat na dźwięk przekręcanej klamki. Ale walczymy o nasze prawa, nie pozwolimy, by ktokolwiek odebrał nam oddech, i przeciwstawiamy się wszelkim próbom przeszkodzenia nam w posługiwaniu się własną wolą.
Rebecca West
Tak było zawsze: zapach peronu kolejowego w nocy budził w Akhili myśl o ucieczce.
Długi betonowy korytarz wychodzący w noc, podzielony na sektory tablicami informacyjnymi, światłem i cieniem dworcowych lamp. Przesuwające się wskazówki zegara, nadające natarczywy rytm jazgotowi umieszczonych wysoko telewizyjnych ekranów i skrzypieniu wyładowanych koszami i workami wózków. Trzask megafonów, ożywających z sykiem, by zapowiedzieć przyjazd lub odjazd pociągu. Jaśmin we włosach, pot i olejek do włosów, talk i zjełczałe jedzenie, wilgotne worki jutowe i przenikliwy zielonkawy smród bambusowych koszy. Akhila oddychała tym wszystkim i znowu myślała o ucieczce. Falowanie ludzkiego tłumu, a wszyscy ci ludzie uciekają do wspaniałości, jakich nie potrafiła sobie nawet wyobrazić.
Akhila często o tym śniła. O byciu częścią takiej fali, wlewającej się w przedziały, sadowiącej na siedzeniach, układającej bagaż i ściskającej w dłoniach bilety. O tym, żeby usiąść plecami do świata, z oczyma patrzącymi naprzód. Żeby wyjechać. Żeby oddalić się. Żeby wyruszyć. Żeby uciec.
Ale prawda jest taka, że Akhila nigdy dotąd nie kupiła biletu na ekspres. Nigdy nie wsiadła do nocnego pociągu, jadącego do miejsca, w którym jeszcze nie była.
Akhila jest tego rodzaju kobietą. Robi, czego od niej oczekują; śni o całej reszcie. Dlatego właśnie zbiera określenia nadziei, jak dzieci zbierają odcinki biletów. Dla niej nadzieja jest nierozerwalnie związana z nieodwzajemnionymi pragnieniami.
Jasne niebo, promyk słońca, wyrwa w chmurach. Akhila wie, że to tylko złudzenia, spowodowane włożeniem różowych okularów. Dawno już rozdeptała swoje różowe okulary i przerzuciła się na szkła w metalowych oprawkach, które są jasne w domu, ale ciemnieją po wyjściu na dwór. Nawet słońce przestaje świecić, kiedy okulary Akhili przybierają przydymioną brązową barwę.
Więc to jest właśnie Akhila. Czterdziestopięcioletnia. Bez różowych okularów. Bez męża, dzieci, domu i rodziny. Śniąca o ucieczce i przestrzeni. Spragniona życia i przeżywania. Marząca o tym, by się w nie włączyć.
* * *
Akhila śni: pociąg wtacza się, wjeżdża, wpada na stację. Akhila siedzi przy oknie. Wszystko oprócz pociągu jest nieruchome. Księżyc zawisł nad jej ramieniem i jedzie wraz z nią. Podróżuje poprzez galerię nocnych pejzaży, oprawionych w ramy okna. Światło w domu. Rodzina skupiona przy palenisku. Wyjący pies. Dalekie miasto. Czarne oleiste wody rzeki. Groźne wzgórze. Wijąca się droga. Przejazd kolejowy z latarnią, której światło odbija się w okularach mężczyzny na nieruchomym skuterze, z rękami zwieszonymi wzdłuż boków, obcasem wbitym w ziemię, przechyloną głową, patrzącego, czekającego, aż pociąg pogna w noc.
Na stacji portrety ustępują miejsca impresjom. Powitania. Pożegnania. Uśmiech. Łzy. Gniew. Irytacja. Niepokój. Nuda. Bezruch. Akhila widzi je wszystkie. Pociąg powoli rusza.
Akhila śni o byciu tam. I nie tam. O dodawaniu wspomnień, chwila po chwili.
Akhila nie była istotą impulsywną. Nie śpieszyła się z podejmowaniem decyzji. Zastanawiała się, radziła, przesypiała z tym, i dopiero po rozważeniu wszystkich niuansów i punktów widzenia postanawiała, co zrobi.
Mówiły o tym nawet jej sari. Krochmalone bawełniane sari, wymagające dużo planowania i myślenia naprzód. Nie tak jak zwiewne szyfony i sztuczne jedwabie ze sklepu z gotową konfekcją. Te były dla osób, które codziennie rano co najmniej sześć razy zmieniały zdanie, zanim zdecydowały się, co na siebie włożą. Dla kapryśnych i nieodpowiedzialnych. Krochmalone sari wymagały systematycznego umysłu, a Akhila szczyciła się tym, że jest osobą zorganizowaną.
Ale kiedy obudziła się tamtego ranka, wytrącona ze snu przez maleńką muchę o zwiewnych skrzydełkach i jędrnym czarnym ciałku, beznadziejnie zagubioną, bezdomną i zdenerwowaną, krążącą z bzyczeniem nad jej twarzą, Akhilę ogarnęło dziwne podróżne uczucie. Następstwo snu z poprzedniej nocy, pomyślała.
Na mgnienie oka mucha przysiadła na jej czole i zaczęła dziarsko pocierać łapki. Muchy robiły to cały czas; zbierając i zrzucając choroby i rozpacz. Ale ta, dopiero co dorosła, nie miała do zrzucenia nic oprócz zarodków niepokoju. Akhila strzepnęła muchę, lecz owad zdążył już wykonać swoje zadanie. Plątanina podobnych do czerwi pojęć popłynęła przez czerwień krwi i myśli, aż Akhila zapragnęła wsiąść do pociągu. Wyjechać. Pojechać w jakieś miejsce. Może na koniec świata. Do Kanyakumari.
W Kanyakumari spotykają się trzy wody. Zatoka Bengalska, Ocean Indyjski i Morze Arabskie. Cichy męski ocean otoczony przez dwa niespokojne kobiece morza. Akhila słyszała, co się wydarzyło w Kanyakumari, tylko że wtedy nazywało się to Przylądek Komoryn, że Wiwekanada rzucił się w spienione wody i sole trzech mórz i popłynął do skały, na której siedział cierpliwie, czekając, aż spłyną na niego odpowiedzi, które umykały mu przez całe życie. Czytała, że w Kanyakumari Bogini, tak jak ona, odłożyła swoje życie na później. I że tamtejsza plaża jest z wielobarwnego piasku; skamieniałych resztek weselnej uczty, której nigdy nie podano ani nie spożyto.
Akhila leżała na swoim łóżku, wpatrując się w okno, i nagle postanowiła, że wyjedzie. Dzisiaj wieczorem.
Padmie to się nie spodoba, wiedziała o tym. Ostatnio jej siostra odnosiła się podejrzliwie do wszystkiego, co Akhila zrobiła czy powiedziała. Akhila poczuła, że jej usta zaciskają się w wąską kreskę. Padma nazywała to ustami starej panny, ustami Akki: zaciętymi, stanowczymi, nietolerującymi, żeby ktokolwiek się wtrącał.
Wstała z łóżka i podeszła do kalendarza wiszącego na ścianie. Przesunęła wzrokiem po datach. 19 grudnia 1997. Wkrótce koniec roku, pomyślała Akhila, a potem, nie wiedząc czemu, zaczęła szukać igły, którą trzymała wbitą w papier. Przewleczona białą nitką, zawsze w pogotowiu na wypadek nagłej potrzeby - obluzowanego haczyka, prującego się rąbka... Igła zniknęła. Pewnie wzięła ją któraś z dziewczynek, a potem zapomniała wbić na miejsce. Ciągle to robiły, nieważne ile razy prosiła je, żeby odkładały igłę na miejsce. To, i lustro przy umywalce upstrzone rdzawoczerwonymi krążkami filcu - samoprzylepnymi bindi, które zdrapywały ze swoich umorusanych czół i przylepiały do lustra, gdzie czekały na ponowne użycie - zadecydowało. Wyjedzie. Musi, bo inaczej zwariuje zamknięta w ścianach domu i życia, jakiego od niej oczekiwano
Akhila otworzyła szafę i wyjęła czarno-czerwone madurajskie sari ćungdi. Bawełniane i krochmalone, ale kolory i złote zari zaskoczą Padmę. Akhila dawno już przestała nosić żywe barwy, by ukryć się za burościami ćmy. Tak, tego ranka Akhila jest motylem. Z magicznymi barwami i radosnym zapamiętaniem. Gdzie się podziała ćma? Dlaczego twoje skrzydełka nie są złożone? Dlaczego nie próbujesz wtopić się w tło? Dlaczego nie chowasz się między zasłonami, pytały oczy Padmy.
Padma pojęła, że ten dzień będzie inny od wszystkich dotychczasowych, pomyślała Akhila, dostrzegłszy wyraz zdumienia, który przemknął przez twarz siostry. Nikt nie powie, że jej nie ostrzegłam.
- Ale przecież nigdy dotąd nie musiałaś wyjeżdżać służbowo - powiedziała Padma, kiedy przy śniadaniu Akhila powiadomiła ją o wyjeździe. Akhila zaczekała, aż skończy jeść - trzy idli, mała miseczka sambaru i kubek parującej kawy - i dopiero wtedy wspomniała o podróży. Wiadomo, że Padma będzie protestować; zrobi z tego aferę, a może nawet urządzi awanturę, a to wszystko odbierze Akhili apetyt. Akhila wiedziała to równie dobrze, jak to, że oczy Padmy zwężą się podejrzliwie.
Kiedy Akhila nie odpowiedziała, Padma zaczęła naciskać:
- Nie uważasz, że to dość nagle?
Na krótką chwilę na ustach Akhili zadrgało kłamstwo:
- To urzędowa praca. Dowiedziałam się dopiero wczoraj.
Ale dlaczego?, spytała sama siebie. Nie jestem jej winna żadnych wyjaśnień.
- Tak, to dosyć nagle - przyznała.
- Jak długo cię nie będzie? - Padma przyglądała się błyszczącymi od wątpliwości oczami, jak Akhila się pakuje. Akhila wiedziała o czym Padma myśli. Jedzie sama czy w czyimś towarzystwie? Może mężczyzny? Nozdrza Padmy zadrgały, jakby wyczuwały zapach niedozwolonego romansu.
- Kilka dni - powiedziała. Jest coś przyjemnego w udzielaniu niejasnych odpowiedzi, stwierdziła Akhila, kiedy zobaczyła wyraz twarzy Padmy.
Wszystkie dworce pachną tak samo. Akhila zacisnęła nos. Za chwilę wolno wciągnie powietrze. Po dwudziestu latach podróżowania do pracy i z powrotem podmiejskimi pociągami była przyzwyczajona do tego, co innym kazało krzywić się z obrzydzenie. Jednak granicę stanowiła ryba. Poczekała, aż tragarze przeciągną kosz z rybami na drugi koniec stacji. Kiedy zniknęli, podeszła na skraj peronu i popatrzyła w dół, na tory. Długie linie metalu biegnące aż po horyzont. Nie potrzebowała przychodzić na dworzec, ale czuła, że musi obejrzeć w dziennym świetle miejsce, z którego miała zacząć się jej ucieczka. Na peronie nie było żywej duszy. A mimo to czuła ssanie w dołku, jakby lada minuta pociąg, do którego wsiądzie, miał wjechać na stację, i nadejdzie chwila odjazdu. Akhila uśmiechnęła się ze swojej własnej głupoty. Udała się do okienka rezerwacji, gdzie czekała na nią Nilufer.
Przed okienkiem stała długa kolejka. Długa kolejka, złożona przeważnie z kobiet. Mężowie, bracia, czasami ojcowie trzymali straż, kręcąc się w pobliżu, kiedy ich kobiety stały, skręcając w dłoniach pallu sari, przestępując z nogi na nogę, czekając na swoją kolej.
Akhila przeczytała tablicę nad kolejką. „Panie, osoby starsze i niepełnosprawne”. Nie wiedziała, czy ma się czuć wściekła, czy uhonorowana. W geście Dyrekcji Kolei, która uznała, że kobieta nie powinna być narażona na szum i zamieszanie, lubieżne spojrzenia i obmacujące dłonie, spocone pachy i przekleństwa, stanowiące część doświadczenia stania w kolejce ogólnej, był pewien staroświecki urok, niecodzienna galanteria. Ale po co psuć to przydzielaniem kobiet do tego samego klubu, co osoby starsze i niepełnosprawne? Akhila stłumiła westchnienie i rozejrzała się za Nilufer.
W którymś z poprzednich wcieleń Nilufer musiała być pszczołą. Ciągle angażowała się w jakieś przedsięwzięcia. Przez pewien czas była to chińska kuchnia; później pikowanie; a ostatnio zaś szycie. Oznaczało to, że nigdy nie brakło jej tematów do rozmowy. Wystarczyło tylko słuchać, mówienie brała na siebie Nilufer. Jednak mimo swojej gadatliwości Nilufer była jedną z niewielu osób, które Akhila lubiła i poważała. Nie wtrącała się w cudze sprawy. Nie plotkowała, była bardzo pracowita i kompetentna. Nie była Katherine. Ale Akhila nie szukała drugiej Katherine.
- Nilufer - powiedziała Akhila, wchodząc do biura podatkowego - czy możesz załatwić mi bilet na nocny pociąg do Kanyakumari, na dzisiaj?
- Dlaczego? Co tam się dzieje? - Podkreślone kohlem oczy Nilufer rozszerzyły się pytająco. Nilufer lubiła się ubierać. Nosiła mnóstwo biżuterii, malowała się i wybierała sari pasujące do ozdób.
- Czy musi coś się dziać, żebym chciała gdzieś pojechać? - zripostowała Akhila.
- To będzie trudne. Jest szczyt sezonu i wszyscy chcą jechać do Nerali na święta, no i jeszcze tłumy wiernych podróżujących do Sabarimala - powiedziała Nilufer, kartkując plik papierów. - Ale moja przyjaciółka w okienku rezerwacji coś znajdzie. Zwłaszcza kiedy powiem jej, że to dla ciebie. Już do niej dzwonię.
Kilka minut później uśmiechnięta Nilufer podeszła do jej biurka.
- Załatwione. Pojadę tam pół godziny przed przerwą obiadową. Ty możesz dojechać trochę później.
Akhila dostrzegła Nilufer. Stała obok urzędniczki w okienku rezerwacji, pogrążona w rozmowie. Gawędziły, nie zważając na wściekłe spojrzenia czekających w kolejce interesantów. Akhila podniosła ukradkiem dłoń. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi, pomyślała, dając znak ręką. Oczy Nilufer spotkały jej spojrzenie przez szybę. Jej twarz rozjaśnił promienny uśmiech; pomachała trzymanym w dłoni biletem.
- Naprawdę się starałam, ale pociąg jest pełny. Nie ma miejsc ani w sleepingu, ani w drugiej i pierwszej klasie. Znalazłam ci kuszetkę w drugiej klasie, ale za to w przedziale dla pań. Może być? Będziesz skazana na pięć kobiet, które będą chciały poznać historię twojego życia. - Złote dzwoneczki w jej uszach zabrzęczały cichutko.
Akhila uśmiechnęła się.
- Właśnie tego mi trzeba - mruknęła, wyciągając książeczkę czekową.
Akhila przyjechała na dworzec Cantonment Madras pół do dziewiątej wieczorem. To było tylko kilka minut drogi od jej mieszkania. Ale chciała jak najszybciej wyjść z domu. Jakby podjąwszy wreszcie decyzję, chciała czym prędzej strząsnąć ze swoich stóp domowy pył.
- Jak sama dostaniesz się na dworzec? - zapytała Padma, kiedy Akhila wróciła wieczorem z pracy.
- Przecież jadę sama.
- Ale będzie już późno, kiedy wyjdziesz z domu.
Akhila odpowiedziała, powściągając irytację:
- Nie przejmuj się. Jest całe mnóstwo autorykszy, a one są zupełnie bezpieczne. Poza tym do dworca jest bardzo blisko.
Padma nie dała jednak za wygraną i ostatnie słowa, jakie Akhila usłyszała, wychodząc z domu, były podszyte rozdrażnieniem.
- Nie wiem, co powiedzą Narayan Anna i Narsi Anna, kiedy dowiedzą się, że wyjeżdżasz tak nagle i do tego zupełnie sama...
Ale Akhila już jej nie słuchała.
- Dworzec kolejowy Cantonment - powiedziała kierowcy autorykszy z zaśpiewem w głosie.
Dziesięć minut później stała przed wejściem na dworzec, przesuwając wzrokiem po twarzach w tłumie.
Jestem tutaj, jej serce tłukło się w piersi. Ogarnęła ją leciutka, pieniąca się fala czystej emocji. Poczuła, jak jej usta rozciągają się w uśmiechu. Jestem częścią ludzkiej fali, która dziś w nocy ucieknie z tego miasta. Wsiądę do pociągu, który powiezie mnie ku zupełnie nowemu horyzontowi.
Akhila podeszła do biura zawiadowcy. Obejrzała listę pasażerów na tablicy, na ścianie na zewnątrz kantorku. Widok własnego nazwiska dodał jej otuchy. Pod nim widniało pięć innych. Sheela Wasudewan, Prabha Dewi, Dźanaki Prabhakar, Margaret Paulraj i Marikkolundu. Pozostałe pasażerki z jej przedziału. Kim są te kobiety, przez chwilę zastanawiała się Akhila. Dokąd jadą? Jak żyją?
Akhila odeszła od listy rezerwacji, żeby zlokalizować swój wagon na wykresie rozkładu wagonów. Jedenasty, licząc od lokomotywy. Przełożyła walizkę do drugiej ręki i ruszyła w kierunku tablicy z numerem jedenaście. Wszystkie ławki były zajęte, stanęła więc obok kapiącego kranu. Niepewnie zagryzła wargę. Czy to właściwe miejsce? Odwróciła się do pary starszych ludzi, którzy stali kawałek dalej, i zapytała:
- Czy to tutaj zatrzymuje się wagon S7 ekspresu do Kanyakumari?
Mężczyzna skinął głową.
- Chyba tak. Jesteśmy w tym samym wagonie.
Było w nich coś, co kazało jej powracać do nich wzrokiem, znowu i znowu. Starsi państwo promieniowali szczególnym spokojem; wyspa niespiesznego oczekiwania pośród morza podekscytowanych ludzi. Jakby wiedzieli, że prędzej czy później przyjedzie pociąg, a wtedy nadejdzie ich kolej, by wspiąć się po trzech stopniach do wagonu, który zabierze ich do celu podróży. Tymczasem nie ma sensu wykręcać szyi, przestępować z nogi na nogę ani manifestować innych oznak niezadowolenia.
Smród moczu przybrał na sile, lecz zaraz przegnał go lekki wiaterek. Bagażowi w czerwonych koszulach ze srebrnymi opaskami na rękawach stali obok stosu walizek. Żebrak-kaleka potrząsał blaszanym kubkiem. Jakiś łobuziak i jego pies biegali zawzięcie z jednego końca peronu na drugi. Znudzony policjant gapił się w ekran umocowanego wysoko telewizora.
Ekspres do Udayan spóźniał się. Ludzie tłoczyli się na peronie. Obok Akhili stała cała rodzina, złożona z wujków, ciotek, kuzynów i dziadków, odprowadzająca samotnego mężczyznę. Jechał do Bombaju, skąd miał samolot do jednego z krajów na Bliskim Wschodzie.
Zastanawiała się, jak to jest być żoną mężczyzny, którego nie było przez wiele lat, a kiedy przyjechał do domu, zawłaszczyli go rodzice, rodzeństwo, kuzyni, krewni, przyjaciele... Akhila patrzyła na człowieka, dźwigającego na ramionach brzemię cudzych marzeń. To akurat dobrze znała. To potrafiła zrozumieć.
Odwróciła się od mężczyzny, żeby popatrzeć na starszych państwa. Kobieta miała na sobie bladoróżowe sari z wąskim złotym brzeżkiem, cienki złoty łańcuszek na szyi i okulary w metalowej oprawce. Włosy zebrała w malutki kok u nasady karku. Na przegubie ręki lśniła złota bransoletka zegarka. W jednej dłoni trzymała butelkę z wodą, drugą ściskała wąską skórzaną torebkę. Za kilka lat będę wyglądała tak jak ona, powiedziała sobie Akhila. Tyle tylko, że u mojego boku nie będzie takiego mężczyzny.
Sprawiał wrażenie całkiem miłego. Dobrze skrojone ubranie, okulary w rogowej oprawce, wciąż jeszcze muskularne ciało, przyjemne rysy, sposób, w jaki jego włosy cofały się z czoła, to, jak stał obok swojej żony, wszystko to zdawało się sugerować pozbawioną agresji pewność siebie. Pasowali do siebie.
Cóż takiego jest w małżeństwie, co pozwala kobiecie i mężczyźnie tak ściśle spleść swoje życie, marzenia, a nawet myśli? Jej rodzice też tacy byli. Podobni nawet z wyglądu, z szerokimi i wysokimi czołami, lekko haczykowatymi nosami i dołkami w podbródkach. Oboje lubili kawę z dwoma łyżeczkami cukru i ledwie ścięty twaróg. Musiał smakować prawie jak świeże mleko.
Często wystarczyło, żeby matka o czymś pomyślała, by w chwilę później ojciec wyraził na głos to samo odczucie, a wtedy matka mówiła: „Właśnie miałam to powiedzieć”.
A on uśmiechał się do niej szeroko i rechotał z zadowolenia: „To dlatego, że tak dobrze do siebie pasujemy. Jesteśmy jedną duszą w dwóch ciałach”. A matka odwzajemniała uśmiech z wyrazem fałszywej skromności na twarzy.
Akhila pamięta, że mając kilkanaście lat, czytała powieść o dwojgu ludzi, którzy kochali się namiętnie jeszcze wiele lat po ślubie. Nie potrafiła już teraz przypomnieć sobie tytułu książki, ani jej fabuły. Pamiętała tylko jedno zdanie: Dzieci kochanków mają nie lepiej od sierot.
Gdy była dzieckiem, nierozłączność rodziców jej nie drażniła. Ona też należała do zaklętego kręgu. Ale kiedy podrosła, ich żarty, czułości, widoczna przyjemność, jaką czerpali ze swojej obecności, sprawiały, że czuła się wykluczona. Później zaczęło ją to wprawiać w zakłopotanie. Ale oni zupełnie nie zważali na jej zażenowanie. Może nawet je wyczuwali, ale i tak nic nie zdołałoby powściągnąć ani ostudzić tego trwającego praktycznie całe życie romansu.
Kiedy ojciec umarł, rodzice byli małżeństwem od prawie dwudziestu dwu lat. Odtąd co roku w dniu rocznicy ślubu matka wybuchała płaczem. „Na dwudziestą piątą rocznicę ślubu wasz ojciec obiecał kupić mi brylantowy kolczyk do nosa. Brylant dla pani mego serca, powiedział. Tak bardzo mnie kochał”, zawodziła. Jej rozpacz zdawała się rosnąć z każdym rokiem.
Straciła więcej niż męża. Stanowił część jej życia, od kiedy się urodziła. Jako jej wujek, nosił ją na rękach, pokazując motyle i wrony, księżyc i tęczę, cuda natury. W pewnym sensie to całkiem naturalne, że właśnie on pokazał jej cud bycia kobietą.
Matka Akhili poślubiła ojca, mając piętnaście lat. On miał dwadzieścia cztery. Akhila przyszła na świat dwa lata i osiem miesięcy później.
- Ale Ammo, jak mogłaś zgodzić się wyjść za własnego wujka? - spytała kiedyś matkę Akhila. - To nienormalne.
- Co w tym nienormalnego? - zapytała gniewnie. - To norma, powszechnie przyjęta w naszej społeczności. Kim ci się wydaje, że jesteś, żeby ją kwestionować?
Akhila miała dopiero czternaście lat. Mimo to westchnęła z ulgą, że nie ma żadnego wujka czekającego za kulisami, aż dorośnie.
Matka spojrzała na nią gniewnie i poradziła, żeby wyszła na dwór przynieść pranie.
- Z nieróbstwa rodzą się głupie myśli. Niebezpieczne myśli - powiedziała ponuro Amma. - Kiedy skończysz składać i sortować pranie, weź się za prasowanie. Tylko zostaw koszule Appy. Jest zadowolony tylko wtedy, kiedy ja je uprasuję - dodała.
Akhila skrzywiła się, ponieważ wiedziała, że to nieprawda. Ojca nie obchodziło, kto prasuje jego koszule, byle tylko były wyprasowane. Ale Amma lubiła utwierdzać ten mit o mężu-tyranie, łatwo wpadającym w gniew, który tylko jej całkowite oddanie mogło uśmierzyć. Nie tak jak inni mężowie z sąsiedztwa, którzy pozwalali, żeby rządziły nimi żony. Jak matka Karpagam.
Matka Karpagam uczyła tańca. Codziennie, pomiędzy czwartą i szóstą po południu, dawała lekcje dzieciom z sąsiedztwa. Pod koniec roku jej uczennice potrafiły dostatecznie dużo, by wziąć udział w szkolnych konkursach tańca i zdobyć kilka nagród. Na jej lekcje przychodziło więc zawsze wiele dziewcząt. Poza tym liczyła sobie tylko trzydzieści pięć rupii za miesiąc od osoby. Zarabiała dosyć pieniędzy na świecidełka dla siebie i Karpagam. Może właśnie dlatego Amma trzymała się na dystans od matki Karpagam. Amma nie lubiła, kiedy ktoś był inny niż ona.
Pewnego ranka, kiedy Akhila miała jakieś dziewięć lat, Karpagam przyniosła do szkoły długi na stopę ołówek zakończony zmyślną małą dłonią z różowego plastiku. Akhila natychmiast zapragnęła mieć taki sam.
- Skąd go masz? - zapytała szeptem, kiedy Karpagam pokazała jej, jak można drapać się nim po plecach.
- Mama mi kupiła - odpowiedziała dziewczynka, fundując swoim plecom jeszcze jedno przeciągłe drapnięcie.
- Ile kosztuje?
- Sześć rupii. Ale mama kupiła go na Moore Market. Targowała się ze sprzedawcami i w końcu dostała go za trzy rupie. Ale naprawdę jest wart sześć - powiedziała Karpagam, wręczając ołówek Akhili, żeby mogła go sobie potrzymać i podrapać się nim w plecy.
- Czy to nie cudowne uczucie? - spytała, widząc przyjemność na twarzy Akhili.
- Jest piękny. Mogę wziąć go na jeden dzień do domu? Pokażę go mamie i poproszę, żeby kupiła mi taki sam - powiedziała Akhila, pieszcząc kontur plastikowej rączki, jakby to była prawdziwa dłoń. Do posiadania i do trzymania.
Karpagam zawahała się.
- Muszę zapytać mamy... - zaczęła.
- Przysięgam, że jutro ci go oddam. Słuchaj, jeśli będę miała taki sam, będziemy mogły razem drapać się po plecach - powiedziała z przejęciem Akhila.
- Ale jesteś niemądra - Karpagam zachichotała, rozśmieszona tą wizją. Pewnie właśnie dlatego pozwoliła Akhili zabrać ołówek do domu.
Amma była niezadowolona, a potem ...
entlik