Murdoch Iris Mędrcy i kochankowie A5.doc

(3173 KB) Pobierz
Mędrcy i kochankowie




Iris Murdoch

Mędrcy i kochankowie

 

Z angielskiego przełożył Łukasz Nicpan

Tytuł oryginalny: The Book and the Brotherhood

Rok pierwszego wydania: 1987

Rok pierwszego wydania polskiego: 2000

 

Na dorocznym balu absolwentów, w jednym z szacownych college’ów Oksfordu spotyka się grupka przyjaciół. Przed laty „zamówili” u najzdolniejszego spośród swego grona wielkie dzieło filozoficzno-polityczne, aby je potem, wbrew sobie i własnym odmienionym przekonaniom, lecz zgodnie ze złożoną kiedyś obietnicą, skrupulatnie rok za rokiem finansować, opłacając autora, który stał się tymczasem śmiertelnym nieomal wrogiem całej „starej paczki” jako uwodziciel cudzych żon i znienawidzony herold rewolucji. Wokół rodzącego się dzieła, niejako w jego cieniu, rozgrywają się ludzkie dramaty – zmarnowanego życia, nieodwzajemnionych uczuć, zdrady i przebaczenia, utraconej wiary i odzyskanej nadziei, miłości i śmierci, grzechu i odkupienia.

Ta bogata, frapująca powieść, pełna trafnych psychologicznych obserwacji, subtelnego humoru i ciepłej ironii, nie gubiąca istotnych treści i pytań na manowcach prozy awangardowej, porusza w pasjonujący, niebanalny sposób najistotniejsze zagadnienia moralne, społeczne i filozoficzne. Spod życiowego zgiełku i chaosu jakby rodem z opery mydlanej przebija idea metafizyczna, w tyglu ludzkich namiętności i słabości rodzi się wybitne dzieło myśli, zabobonna wiara spełnia się w wyrokach losu, a dno upadku staje się pierwszym szczeblem ocalenia.

 

Spis treści:

Część pierwsza - Lato.              4

Część druga - Zima.              157

Część trzecia - Wiosna.              622


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dianie Avebury


Część pierwsza - Lato.

- Widziałem przed chwilą Davida Crimonda. Paraduje w szkockiej spódniczce.

- Naprawdę? Gdzie?

- Tam, w tamtym namiocie, pawilonie, czy jak się te pałaty nazywają. Jest z nim Lily Boyne.

Pierwszym rozmówcą był Gulliver Ashe, zdolny, chwilowo bezrobotny, młody Anglik tuż po trzydziestce, wyraźnie zbity z tropu liczbą swoich lat, drugim - Conrad Lomas, student ze Stanów, wręcz tryskający młodością, wzrostem wyższy od Gullivera, choć już ten uchodził za wysokiego. Gulliver nie miał dotąd okazji go spotkać, lecz sporo o nim słyszał. Uwagę swoją, która wzbudziła tak żywą reakcję, skierował nie tylko do Amerykanina, ale i do jego towarzyszki, Tamar Hernshaw. Miejsce akcji: doroczny bal w Oksfordzie, wydarzenie od miesięcy z niecierpliwością oczekiwane. Czas akcji: prawie jedenasta w nocy, lecz że w środku lata, więc ciemność jeszcze nie zgęstniała, zresztą do reszty zgęstnieć w ogóle nie miała. Ponad rzęsiście oświetlonymi namiotami, z których dochodziły dźwięki muzyki różnych gatunków, wzdymała się granatowa, jakby przydymiona kopuła nieba z kilkoma żółtymi punkcikami gwiazd. Ogromny księżyc, podobny do pokruszonego sera, utknął nisko w gałęziach drzew, które rosły za odnogą rzeki Cherwell, opływającej tereny college’u. Tamar i Conrad dopiero przyjechali, nawet jeszcze nie zdążyli ze sobą zatańczyć. Gulliver zagadnął ich tak poufale, bo znał Tamar, wprawdzie niezbyt blisko, i znał jej towarzysza, choć tylko ze słyszenia. Na widok dziewczyny poczuł lekką irytację, ponieważ j e g o partnerką tej wyjątkowej nocy miała być Violet, matka Tamar, lecz w ostatniej chwili skrewiła. Gulliver za Violet nie przepadał, ale zgodził się jej towarzyszyć na prośbę Gerarda Hernshawa, którego życzenia traktował jak rozkazy. Gerard, znacznie od Gullivera starszy, był wujem Tamar, choć nie w literalnym tego słowa znaczeniu, jako że Violet nie była jego siostrą rodzoną, lecz stryjeczną. Siostra Gerarda Patricia, przewidziana jako partnerka dla Jenkina Riderhooda, również zawiodła, choć z istotnego powodu (w odróżnieniu od Violet, która najwyraźniej żadnego nie miała): stan zdrowia ojca Gerarda, od jakiegoś już czasu złożonego chorobą, niespodziewanie się bowiem pogorszył. Gulliver nie posiadał się oczywiście ze szczęścia, że w ogóle go zaproszono, lecz zarazem odczuwał złość, bo kojarząc go w parę z Violet, Gerard spychał go siłą rzeczy w szeregi wapniaków. Wolałby już mieć za towarzyszkę Tamar, choć i do tej panny nie pałał nadmierną sympatią. Drażniła go jej nieśmiałość, raził brak obycia. Blada, chuda i wiotka przypominała wyglądem uczennicę, nie dbała o siebie, brakowało jej stylu, a krótko ostrzyżone proste włosy czesała jak mała dziewczynka, z przedziałkiem z boku głowy. W białej sukni wyglądała, jego zdaniem, przesadnie już dziewiczo. Choć zdarzało mu się czasem wątpić we własną skłonność do płci odmiennej, wolał dziewczęta śmielsze, wiedzące, czego chcą. Zresztą Tamar jako partnerka dla niego w ogóle nie wchodziła w rachubę, wiedziano wszak nie od dzisiaj, że wybiera się na bal ze swoim nowym znajomym, inteligentnym młodym Amerykaninem, którego poznała przez kuzyna, Leonarda Fairfaxa. Gerard, najwyraźniej poczuwający się do winy z powodu absencji Violet, pocieszał co prawda Gullivera, że na pewno sobie kogoś poderwie, jednak na razie nie zanosiło się na żaden podbój, dziewczęta były bowiem co do jednej zajęte. Naturalnie później, gdy ich towarzysze się popiją, sytuacja winna się poprawić. Gulliver wałęsał się bez celu, owiewany ciepłym powietrzem niebieskawego mroku, z nadzieją na spotkanie kogoś znajomego, tymczasem pierwsza napotkana znajoma osoba, właśnie Tamar, wzbudziła w nim raczej rozdrażnienie niż radość. Dodatkowym źródłem irytacji było dlań i to, że, po długich zresztą namysłach, nie włożył błękitnej, marszczonej koszuli z żabotem, jakie miała na sobie większość męskich przedstawicieli młodszego pokolenia, lecz przywdział konwencjonalny, biało-czarny wieczorowy uniform, taki sam, w jakich mieli wystąpić, o czym z góry wiedział, Gerard, Jenkin i Duncan. Gulliver, który sam siebie uważał za przystojnego mężczyznę, był wysokim, szczupłym brunetem o prostych, lśniących włosach i wąskim, z lekka haczykowatym nosie, z którego kształtem w końcu się pogodził, kiedy ktoś nazwał go orlim. Jego oczy - prześliczne, jak go zapewniano - miały barwę czystego, bez żadnych cętek, złocistego, roztopionego brązu. Teraz wręcz palił się do tańca i byłby szczerze wściekły na Gerarda za pozbawienie go partnerki, gdyby nie fakt, że to właśnie Gerard zapłacił za jego kartę wstępu (diabelnie drogą), bez której w ogóle nie byłby się dostał na bal. Podczas gdy w głowie Gullivera kłębiły się te myśli, Conrad Lomas, rzuciwszy Tamar bąkliwe przeprosiny, pomknął w stronę pawilonu, w którym miał się podobno bawić David Crimond. Na długich jak tyki nogach puścił się biegiem przez trawnik, zostawiając Gullivera i Tamar samych. Tamar, zaskoczona tak nagłą rejteradą, nie pospieszyła za partnerem. Otwierało to pewne widoki przed Gulliverem, który też w istocie zastanawiał się przez chwilę, czyby nie skorzystać z okazji i nie poprosić dziewczyny do tańca. Zawahał się jednak, przewidując, że gdyby mu odmówiła, poczułby się boleśnie dotknięty. Poza tym nie chciał jej sobie brać na głowę. W gruncie rzeczy był rad, choć się w duszy nad sobą użalał, że może się tak wałęsać bez celu, samotny voyeur. Zresztą właśnie postanowił wrócić do pokoju, gdzie Gerard z resztą paczki poił się szampanem, i poprosić do tańca Rose. Co prawda przyszła z Gerardem, ale ten nie miałby zapewne nic przeciwko odstąpieniu partnerki, a perspektywa, o jakiej Gulliver nie mógł dotąd nawet marzyć: opasania ramieniem kibici Rose Curtland, była nieodparcie pociągająca. Tymczasem przepadła szansa, jaką mógł mieć u Tamar, i dziewczyna odwróciła się na pięcie.

- To był Conrad Lomas, prawda? - zapytał ją Gull. - Co go tak nagle ugryzło?

- Pisze rozprawę na temat marksizmu w Wielkiej Brytanii - wyjaśniła.

- Więc musiał się naczytać prac Crimonda.

- On go wręcz u b ó s t w i a - przyznała. - Przeczytał wszystko, co Crimond napisał, ale dotąd nie miał okazji poznać samego autora. Chciał, żebym znalazła kogoś, kto mógłby go Crimondowi przedstawić, ale uznałam, że to by nie było w porządku. Nie wiedziałam, że tu dzisiaj będzie.

- Ani ja - rzekł Gulliver, dodając po chwili: - Ani o n i .

Kiwnąwszy mu ręką, Tamar poszła w stronę namiotu, w którym zniknął Lomas. Gulliver postanowił nie wracać na razie do reszty towarzystwa. Miał ochotę jeszcze trochę się poszwendać. To nie był jego college ani nawet jego uniwerek. Studia kończył w Londynie, do Oksfordu i oksfordzkich obyczajów odnosił się z ironiczną pobłażliwością. Tej wyjątkowej nocy gotów był jednak poddać się urokowi otoczenia, oświetlonych reflektorami wiekowych budowli, prześlicznej białej wieży, nasyconej zieleni iluminowanych drzew, urokowi pasiastych namiotów, przypominających obóz orientalnej armii, i przechadzających się wśród nich barwnych gromad młodych ludzi, wobec których, po kilku wypitych drinkach, nie czuł już takiego - podszytego zazdrością - onieśmielenia. Najlepiej chyba będzie, jeśli wychyli szybko kilka następnych kieliszków. Z tym zamiarem ruszył w stronę krużganków, gdzie serwowano whisky. Miał już serdecznie dosyć szampana Gerarda.

Uwadze Tamar nie uszło niezdecydowanie Gullivera, wahającego się, czy ją poprosić do tańca. Odmówiłaby mu, co prawda, mimo to poczuły urazę, nie doczekawszy się zaproszenia. Otuliła się haftowanym kaszmirowym szalem, skrzyżowawszy na piersiach jego końca. Miniony dzień był bezchmurny i upalny, wieczór ciepły, lecz od jakiegoś czasu wiał lekki, chłodny wiatr i Tamar, która była zmarzluchą, drżała z zimna. Skraj jej białej wieczorowej sukni muskał trawę, zapewne pokrytą już rosą. Dziewczyna dotarła do wielkiego namiotu, w którym zapalono właśnie wszystkie światła, grupa pop zrobiła sobie bowiem przerwę, by się posilić w bufecie, a tancerze stali w grupkach na deskach parkietu i gawędzili. Tamar nie mogła nigdzie dojrzeć Conrada, wnet jednak dostrzegła w kącie zbitą gromadkę młodzieży, podobną do roju pszczół, nad którą dominował wysoki męski głos z nutką szkockiego akcentu. Nigdy nie lubiła Crimonda, wzbudzał w niej lęk, na szczęście rzadko się na niego natykała, od czasu zaś ochłodzenia stosunków między nim a paczką Gerarda prawie wcale. Nie przyszło jej więc nawet do głowy, by zbliżyć się do gromadki wielbicieli i dołączyć do Conrada. Przycupnęła na jednym z krzesełek, ustawionych wokół tanecznego parkietu, i czekała. Po chwili dojrzała Lily Boyne, która podobno przyjechała z Crimondem, a teraz siedziała samotnie po przeciwnej stronie namiotu. Zdjęła właśnie pantofelek z nogi, obejrzała go uważnie, a nawet dyskretnie powąchała. Tamar miała nadzieję, że Lily jej nie zauważy, nie pragnęła bowiem wdawać się z nią w pogaduszki. Oczywiście dobrze znała Lily Boyne, przyjaciółkę, w każdym razie niemal przyjaciółkę, Rose Curtland i Jean Cambus, lecz w jej towarzystwie czuła się zawsze nieswojo, reagowała na nią dreszczykiem niechęci. Prawdę mówiąc, nie była o Lily najlepszego zdania, toteż wolała o niej w ogóle nie myśleć. Kiedy na powrót przygasły światła, rozbłysły wirujące reflektory i zagrzmiała dudniąca muzyka, Tamar cofnęła się w zgęstniałą za kręgiem blasku ciemność. Rozwibrowany, basowy rytm napełnił ją smutkiem rozczarowania, bo aż się rwała do tańca.

Dojrzała już do miłości. Nie jest bowiem rzeczą niemożliwą zaplanowanie sobie pory na zakochanie się. Niewykluczone zresztą, że to, co na plan wygląda, jest w istocie ekscytującym oczekiwaniem chwili - celowo odwlekanej, by nabrała tym doskonalszej pełni - w której obie strony wykonają ten jedyny, wymowny gest, kiedy spotkają się oczy, splotą dłonie i niepotrzebne staną się słowa. Takie właśnie nadzieje łączyła Tamar z tym balem, w takim stanie ducha go oczekiwała. Z Conradem, który studiował w Cambridge i wkrótce miał wrócić do Stanów, spotkała się, prawdę mówiąc, tylko kilka razy, a i to w większym zwykle gronie. Lecz gdy ostatnim razem odprowadził ją do domu, pożegnali się namiętnym pocałunkiem. Poznał ich ze sobą listownie kuzyn Tamar Leonard Fairfax, który studiował historię sztuki na Comell University. Tamar ośmieliła się polubić, a potem obdarzyć gorętszym nawet uczuciem wysokiego, młodego Amerykanina, lecz na razie nie dała mu tego odczuć. Zaczęła natomiast o nim marzyć. Miała dwadzieścia lat, skończyła drugi rok historii w Oksfordzie. Naturalnie, była już dorosła, lecz jej nieśmiałość i dziewczęcy wygląd sprawiały, że ludzie - a i ona sama, prawdę powiedziawszy - uważali ją za młodszą, niż naprawdę była, za młodą gąskę, osóbkę nie całkiem jeszcze dojrzałą. Tamar miała za sobą dwie przygody miłosne; w pierwszą wdała się ze strachu, w drugą ze współczucia, obydwie surowo sobie wyrzucała. Od dziecka niewolnica purytańskich zasad - jeszcze nigdy nie była zakochana.

Rose Curtland tańczyła z Gerardem Hernshawem. Wybrali pawilon, gdzie grano nastrojową staromodną muzykę, walce, tanga, powolne fokstroty, przeplatane wirowymi tańcami szkockimi i swobodnymi gigami, które można tańczyć, jak się komu podoba. Z oddali dolatywał hałaśliwy jazgot, wytwarzany przez słynną grupę pop. W innym namiocie grano tradycyjny jazz, w jeszcze innym muzykę country. Rose i Gerard, obydwoje wyśmienici tancerze, odnaleźliby się w każdym z tych muzycznych gatunków, uznali jednak, że wieczór nostalgicznych wspomnień winien nastrajać klasycznie. Orkiestra college’u grała Straussa. Rose skłoniła głowę na okryte czarną tkaniną ramię partnera. Była wysoka, on jeszcze wyższy. Tworzyli piękną parę. Twarz Gerarda, określaną mianem surowej, najtrafniej scharakteryzował jego szwagier, handlarz dziełami sztuki, nazywając ją kubistyczną. Składało się na nią kilka mocno zarysowanych, dominujących płaszczyzn, opiętych na wyrazistej strukturze kostnej, gładkie, prostokątne czoło oraz nos, raczej tępo ścięty niż spiczasty. Całość mogłaby sprawiać wrażenie surowej kompozycji geometrycznych figur, ożywiała ją jednak i harmonijnie spajała przebijająca spod tych rysów siła ducha, która czasem nadawała im wyrazu ironicznego rozbawienia, a uśmiech zmieniała często w drwiący, szelmowski grymas. Oczy miały barwę metalicznie niebieską, kręcony czupryna - brązową, a choć nie mieniła się już, jak niegdyś, czystym, kasztanowatym połyskiem, zachowała dawną bujność i Ufie została jeszcze dotknięta siwizną, mimo że jej posiadacz przekroczył już pięćdziesiątkę. Rose miała włosy proste, gęste i straszące się zwykle w puszyste blond aureole. Przeglądając się ostatnio w lustrze, przestraszyła się, czy ta masa puszystych, płowych wicherków nie przybiera aby, en bloc, barwy kawy z pieprzem. Panna Curtland miała ponadto ciemnoniebieskie oczy i bezsprzecznie ładny nosek, odrobinę retroussé. Figurę zachowała dziewczęcą, co tego wièezoru uwydatniała prosta, ciemnozielona balowa suknia. Rose uchodziła za uosobienie spokoju, co niektórych drażniło, za to na innych działało kojąco. Nader często uśmiechała się blado, jak w tej właśnie chwili, choć jej rozkołysanym uczuciom daleko było do stanu zupełnej błogości. Taniec z Gerardem napełniał ją szczęściem. Gdybyż jeszcze umiała, co on jej czasem zalecał, odkrywać i przeżywać wieczność w ulotnej chwili bieżącej! Powinna być przecież szczęśliwa już z tego po prostu powodu, że jego silne ramię opasywało jej kibić, a delikatne, lecz stanowcze ruchy ciała prowadziły ją płynnie w tańcu. Od dnia, kiedy Gerard odkrył przyjaciołom swe zamiary, nie mogła się wprost doczekać tego balu. To on postarał się o zaproszenie dla Tamar i Conrada. Tymczasem teraz, gdy pragnienia Rose się spełniały, ona błądziła myślami daleko. Uśmiechnęła się z lekką goryczą i cicho westchnęła.

- Zgaduję, o czym myślisz - szepnął.

- Wiem.

- O Sinclairze.

- Tak.

Co prawda Rose na razie wcale o Sinclairze nie myślała, ale pamięć o nim zrosła się tak ściśle z osobą Gerarda, że mogła bez skrupułów udzielić twierdzącej odpowiedzi. Sinclair, brat Rose, „piękny, złoty efeb”, już od dawna nie żył. Naturalnie, wspomniała go tego wieczoru, kiedy wchodziła na teren kolegium, bo stanął jej przed oczami tamten dawno miniony letni dzień, kiedy przyjechała w odwiedziny do brata-studenta pod koniec jego pierwszego roku na uniwersytecie i Sinclair szepnął jej do ucha: „Spójrz, tamten drągal to właśnie Gerard Hernshaw”. Rose, młodsza od brata, chodziła jeszcze do gimnazjum. Ostatnie listy Sinclaira do domu były wręcz pełne Gerarda. Rose wywnioskowała z ich treści, że jej brat jest w starszym (o dwa lata) koledze bez pamięci zakochany. Dopiero jednak podczas odwiedzin w Oksfordzie uświadomiła sobie, że Gerard odwzajemnia uczucia Sinclaira. Nie widziała w tym nic gorszącego. Nie całkiem już stosowne było jednak to, że i ona od pierwszego spojrzenia straciła dla Gerarda głowę, i pozostała w nim od tamtej pory - taki szmat czasu! - beznadziejnie, na zabój zakochana. Dziwny romans, jaki przeżyła z Gerardem w niecałe dwa lata po tragicznej śmierci Sinclaira, okazał się epizodem, o którym nigdy później ze sobą nie rozmawiali, do którego nawet w myślach - tak surową narzucili sobie dyscyplinę - nigdy nie wracali, jak wraca się do wspomnień, by je na nowo przeżywać, odświeżać, przewietrzać i upiększać. Tamten miłosny epizod złożyli w skrytce przeszłości niczym zapieczętowaną paczkę, której czasem mimochodem ostrożnie dotykali, ale której nigdy, czy to razem, czy osobno, nie próbowali otwierać. Rose miewała innych kochanków, przemknęli przez jej życie jak ulotne cienie, dostawała nawet propozycje małżeńskie, lecz każdą odrzucała. Poczuła, jak dłoń Gerarda uścisnęła leciutko jej palce, i zaciekawiło ją, czy i on nie pomyślał teraz o t a m t y m . Podnosząc głowę z jego ramienia, gdzie ją na chwilę złożyła, nie podniosła wzroku na swego partnera. Po skończeniu studiów Sinclair zamieszkał z Gerardem. Hernshaw pracował jako dziennikarz, Sinclair kontynuował studia biologiczne i pomagał przyjacielowi zakładać lewicowe pismo. Kiedy szybowiec Sinclaira roztrzaskał się o stok wzgórza w Sussex, Gerard, po krótkim, na poły nierzeczywistym romansie z Rose, porzucił działalność lewicową i podjął pracę w administracji rządowej. W tamtym okresie pomieszkiwał z różnymi mężczyznami, w tym również z kolegami z Oksfordu, Duncanem Cambusem, który wtedy pracował w Londynie, i Robinem Topglassem, genetykiem, synem znanego ornitologa. Robin poślubił później francuskojęzyczną Kanadyjkę i przeniósł się do Kanady, a Duncan - szkolną przyjaciółkę Rose, Jean Kowitz, i wszedł do dyplomacji. Marcus Field, który chyba nie należał do kochanków Gerarda, wstąpił do zakonu benedyktynów. Gerard miał zawsze wielu przyjaciół wśród mężczyzn, takich jak Jenkin Riderhood, z którym jednak nie utrzymywał kontaktów seksualnych, w ostatnich wszak latach, wedle wszelkich oznak wiódł życie samotne. Oczywiście Rose nigdy go o te sprawy nie pytała. O mężczyzn, prawdę mówiąc, przestała już być zazdrosna. Teraz bała się rywalek-kobiet.

Walc ucichł i oboje stali przez chwilę przytuleni, znieruchomiali w odrętwiałej, rozmarzonej pozie ludzi, którzy nagle przestali tańczyć.

- Tak się cieszę, że Tamar spotkała wreszcie na swej drodze sympatycznego chłopca - powiedziała Rose.

- Mam nadzieję, że go ucapi i już nie wypuści.

- Nie sądzę, by była zdolna do takiej inicjatywy. On będzie się nią musiał wykazać.

- Jest taka delikatna, niewinna, taka, w, najlepszym zresztą tego słowa znaczeniu, naiwna. Mam nadzieję, że gagatek zdaje sobie sprawę, jaki mu się trafia skarb.

- Myślisz, że może ją uznać za nieciekawą? Biedulka nie grzeszy błyskotliwością.

- Nieciekawą? Ależ skąd! - żachnął się niemal z oburzeniem. - Biedne dziecko, nadal szuka ojca.

- Sądzisz, że mogą ją pociągać starsi mężczyźni?

- Nie myślałem o czymś tak trywialnym!

- My oboje znamy przeszłość Tamar, więc nic dziwnego, że jesteśmy pod wrażeniem jej osobowości - powiedziała Rose. - Naturalnie, wrażeniem jak najlepszym.

- Istotnie. Wyszła z tego grzęzawiska zaskakująco czysta, nie zbrukana.

- Nieślubne dziecko nieślubnego dziecka!

- Nie znoszę tej terminologii!

- Mój drogi, obawiam się, że ludzie nadal myślą w takich kategoriach.

Violet, matka Tamar, dotychczas panna, była córką młodszego brata ojca Gerarda, Benjamina Hernshawa. Ów wyrodny syn rodziny, który również nigdy się nie ustatkował, porzucił matkę Violet. Z kolei Tamar, która, jak szeptano, przyszła na świat tylko dzięki temu, że Violet nie miała pieniędzy na skrobankę, była owocem krótkiej znajomości jej matki z pewnym turystą ze Skandynawii, znajomości tak przelotnej, że Violet nie tylko nie dowiedziała się nigdy, czy był Szwedem, Duńczykiem czy Norwegiem, ale nawet, jak utrzymywała, nie poznała jego imienia. Sierocy urok Tamar, jej włosy mysiego koloru i wielkie, szare, posmutniałe oczy nie dawały zaś dostatecznych podstaw do snucia wiarygodnych hipotez na temat narodowości rodziciela. Sama Violet roztropnie przyjęła nazwisko Hernshaw, które następnie przekazała córce. Burzliwe życie osobiste Violet, oceniane nader krytycznie nie tylko przez Patricię, ale i przez Gerarda, trwało przez całe dzieciństwo Tamar, choć już bez równie przykrych potknięć, jakim było jej poczęcie.

- Violet szalenie pociągała mężczyzn - rzekła Rose. - Nadal jest niezwykle atrakcyjna.

Gerard puścił tę uwagę mimo uszu. Zerknął na zegarek. Oczywiście miał na sobie czarno-biały wieczorowy strój, tak niechętnie oceniony przez Giillivera Ashe’a, w którym zresztą było mu wielce do twarzy.

Jestem zazdrosna o każdą kobietę, jaka się pojawia w jego otoczeniu, stwierdziła w duchu Rose, nawet o tę biedną małą, którą skądinąd tak lubię! Bywało, że dopuszczała do siebie okrutną prawdę: zmarnowałam życie dla tego mężczyzny, czekałam na niego i czekałam, choć wiedziałam, że czekam na darmo, tyle mu dałam, a tak mało otrzymałam w zamian. A zaraz potem ganiła się surowo: ależ ze mnie wstrętna niewdzięcznica, przecież ofiarował mi swoją bezcenną miłość, kocha mnie, potrzebuje, czy to mało? Nawet jeśli kocha jak kogoś w rodzaju idealnej siostry. Ale teraz, po odejściu z posady państwowej, przebąkuje, że ma zamiar coś napisać, zapowiada, że wkracza w nowy etap życia, że będzie się wewnętrznie doskonalił, zachodzi więc obawa, że może mu strzelić do głowy jakiś nowy szalony pomysł, na przykład pociąg do kobiet... Co będzie, jeśli zgłosi się do mnie po radę? Nonsens, przesądziła szybko, a zresztą... czyż mało dotąd w życiu zakosztowałam szczęścia?

- Jak się czuje ojciec? - zapytała.

- Nie najlepiej... choć jeszcze się trzyma. Oczywiście, nie ma już żadnej nadziei, to tylko kwestia czasu.

- Jakże mi przykro! Więc Patricia nie uważa, że to tylko przejściowy kryzys?

- Niestety nie, stan jego zdrowia gwałtownie się pogorszył. Szukaliśmy już dziś nawet pielęgniarki, lecz bez powodzenia. Pat jest dla ojca bardzo dobra. Ma do niego anielską cierpliwość.

Rose rzadko w ostatnich latach widywała ojca Gerarda, ponieważ mieszkał w Bristolu, w rodzinnym domu w Clifton, gdzie Gerard przyszedł na świat. Dopiero niedawno, kiedy zachorował, Geràrd zabrał go do Londynu. Między starym panem Hernshaw a Rose istniała więź silnej sympatii, która sprawiała wszelako, paradoksalnie, że czuli się nieswojo w swoim towarzystwie. Ojciec Gerarda pragnął gorąco, żeby jego syn ją poślubił. Podobnie jak jej własny ojciec pragnął kiedyś, by Sinclair poślubił Jean Kowitz. Gdyby brat Rose nie zginął, on odziedziczyłby tytuł. Ponieważ zmarł, tytuł przypadł Curtlandom z Yorkshire (kuzynom drugiego stopnia; dziadkowie obu gałęzi rodu byli braćmi), którzy mieli po śmierci Rose wziąć w spadku również jej dom. Odchodzimy z tego świata bezpotomnie, westchnęła w duchu. Wszystkie piękne rodzinne plany wzięły w łeb, znikniemy bez śladu!

- Patricia i Gideon nie zamierzają chyba pozostać na dobre w tym mieszkaniu na górze, które urządziłeś dla ojca?

- Nie, po prostu wygasła ich umowa dzierżawna. Posiedzą u mnie, póki nie znajdą czegoś odpowiedniego.

- Mam nadzieję, że się nie zasiedzą! Kiedy Gideon wraca z Nowego Jorku?

Mąż Patricii, Gideon Fairfax, marszand i finansowy czarodziej, spędzał ostatnio w tej amerykańskiej metropolii sporo czasu.

- W przyszłym tygodniu.

- Mówiłeś, że próbowali cię wysiudać i zająć cały dom.

- Istotnie, Pat powtarza jak katarynka, że jedna osoba nie potrzebuje aż takich przestrzeni!

Nowo urządzone mieszkanie „na górce” natchnęło niedawno Rose śmiałymi pomysłami. Właściwie dlaczego miałby je zająć ktoś inny, dlaczego nie ona sama? Przez wszystkie te lata żyła nadzieją, hołubiła ją chyba nadal w jakimś zakurzonym, zapomnianym, lecz wciąż otwartym zakamarku duszy, że „kiedyś”, „wbrew wszystkiemu”, wyjdzie za Gerarda. Nadzieja ta przybrała ostatnio skromniejszą postać i panna Curtland była skłonna kontentować się przywilejem „dzielenia z nim domu”, bycia „z nim” w takim sensie, w jakim, mimo całej łączącej ich, a powszechnie znanej zażyłości, obecnie z pewnością nie była.

Przecisnęli się na skraj zatłoczonego parkietu i Rose przeczuła, że Gerard zaproponuje za chwilę, żeby wrócili do „bazy”, czyli do mieszkania dawnego wykładowcy filologii klasycznej Gerarda, profesora Levquista, który udostępnił je byłemu studentowi i gronu jego przyjaciół na kwaterę na balową noc. (Rodzice Levquista, nadbałtyccy Żydzi, których prawdziwe nazwisko brzmiało Levin, przybrali ów skandynawski przyrostek w charakterze ubarwienia ochronnego). Pragnąc opóźnić przewidywaną propozycję przyjaciela, zapytała:

- Czy podjąłeś już jakąś decyzję w sprawie książki?

Nie miała na myśli dzieła samego Gerarda, bo nad żadnym jak dotąd nie pracował, lecz zgoła inny utwór.

Zmarszczył się gniewnie na to niewczesne pytanie.

- Nie.

Orkiestra zagrała następnego walca. Usłyszawszy porywającą, znajomą melodię, uśmiechnęli się radośnie i drgnęli jak na komendę. Po chwili Gerard przygarnął Rose, lewą ręką ujął jej dłoń, prawą objął talię i okręcił partnerkę wokół siebie, aż pofrunęła stopami nad parkietem.

Wkrótce potem Rose i Gerard skierowali kroki do mieszkania Levquista, do którego wchodziło się z krużganka. Rose czuła się trochę zmęczona, lecz oczywiście nie myślała się z tym zdradzać. Na miejscu stwierdzili, że profesorskie pielesze objął w posiadanie Jenkin Riderhood. Od jakiegoś już czasu musiał raczyć się sowicie szampanem, lecz na widok wchodzących spiesznie odstawił butelkę. Jenkin, nieco młodszy od Gerarda, należał do starej, „pierwotnej” paczki ze studenckich jeszcze czasów, do której, oprócz nich dwóch, należeli ponadto Sinclair, Duncan, Marcus i Robin. Nie licząc zmarłych, Jenkin odniósł chyba w życiu najmniejszy spośród nich sukces, w każdym razie pozował na nieudacznika. Duncan Cambus zrobił wybitną karierę najpierw w dyplomacji, potem w administracji rządowej. Największych zaszczytów dostąpił Gerard. Typowany na najwyższe stanowisko w ministerstwie, wycofał się wszelako niedawno, ku zaskoczeniu wszystkich i z nie wyjaśnionych powodów, na wcześniejszą emeryturę. Robin, którego zaniosło aż do Kanady, skąd rzadko dawał znak życia, był znanym genetykiem. Sinclair zamierzał zostać biologiem morza. Szykował się właśnie do wyjazdu do Instytutu Oceanograficznego Scrippsa w Kalifornii, kiedy zdarzyła się ta szybowcowa katastrofa. Rose wybierała się z nim razem. Gerard miał po jakimś czasie do nich dołączyć i planowali we trójkę „odkrywać Amerykę”. W Oksfordzie wszyscy trzej, Gerard, Duncan i Jenkin, zrobili dyplom z greki, łaciny, historii starożytnej oraz filozofii i uzyskali tytuły magisterskie. Rose, której rodzina pochodziła z Yorkshire i miała, po kądzieli, parantele angielsko-irlandzkie, studiowała filologię angielską i francuską w Edynburgu. Po studiach imała się różnych zajęć, lecz nigdy nie zrobiła tak zwanej kariery. Uczyła francuskiego w żeńskich gimnazjach, pracowała w stowarzyszeniu broniącym praw zwierząt, była dziennikarką w pismach kobiecych, próbowała napisać powieść, potem wróciła do etatowej pracy dziennikarskiej i działalności ekologicznej. Pracowała dorywczo jako wolontariuszka w instytucjach opieki społecznej. Od czasu do czasu, raczej rzadko, bywała w kościele (anglikańskim). Pobierała skromną roczną dywidendę z należącej do rodziny firmy, bez której, jak mawiała, radziłaby sobie zapewne lepiej, gdyż bardziej by się starała. Jej przyjaciółka z prowadzonej przez kwakrów szkoły z internatem, Jean Kowitz, studiowała w Oksfordzie, gdzie poznała, przez Rose właśnie, Gerarda i resztę paczki, między innymi Duncana Cambusa, za którego się później wydała. Była wybitną studentką, przeznaczoną, zdaniem Rose, do ambitniejszych zadań niż rola kury domowej. Cambusowie byli bezdzietni. Jenkin Riderhood wsiąkł ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin