Moore Christopher Ulice Bangkoku A5.pdf

(3077 KB) Pobierz
Christopher G. Moore
Ulice Bangkoku
Cykl: Vincent Calvino Tom 10
Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński
Tytuł oryginalny: Paying Back Jack
Rok pierwszego wydania: 2009
Rok pierwszego wydania polskiego: 2013
„Ulice Bangkoku” to porywający kryminał Christophera G.
Moore'a, kanadyjskiego pisarza od wielu lat mieszkającego na
Dalekim Wschodzie. Bohaterem powieści jest Vincent Calvino,
wyrzucony z palestry amerykański prawnik, który pracuje jako
prywatny detektyw w parnej stolicy Tajlandii. Jednym z klientów
Vincenta zostaje Rick Casey, na którego życiu kładzie się cieniem
niewyjaśniona sprawa zabójstwa jego syna. Calvino zgadza się
śledzić pewną mia noi, dodatkową żonę, czyli kochankę, tajskiego
polityka. Takie zlecenie nie wydaje się wyzwaniem dla
doświadczonego detektywa. Jednak - jak się wkrótce okaże -
Vincent zostanie wciągnięty w niebezpieczną sieć rozlicznych
powiązań politycznych i rodzinnych. Aby ratować własne życie,
będzie musiał sięgnąć po wszelkie znane sobie kontakty i
skorzystać z pomocy tajemniczych znajomych...
-2-
Dla Busakorn Suriyasarn
-3-
1.
Ostatnia sportowa marynarka Calvina uległa zniszczeniu, gdy
krople krwi Nicky’ego „Ropuchy” Marrasa nie tylko zaplamiły
klapę, lecz także ściekły aż do kieszonki na piersi. Ale dzięki
temu łatwiej było zapamiętać brutalną prawdę na temat
Nicky’ego, który pozostał przy życiu, ponieważ Calvino jedynie
rozkwasił mu nos, gdy „Ropucha” sięgnął po nóż schowany w
cholewce buta. Była to tandetna podróbka noża nepalskich
Gurkhów, pochodząca zapewne z ulicznego straganu. „Ropucha”
miał słabość do noży. Sięgał po nie, kiedy się wdał w pijacką
kłótnię albo gdy go wkurzały statystyki baseballowych rozgrywek
World Series. Tego roku nie mógł przeboleć, że Joe DiMaggio
spełnia wszelkie warunki, by wejść do panteonu sław, więc już
pół butelki whiskey przeważyło szalę. W takim stanie „Ropucha”
był zdolny zabić każdego oponenta.
Gosposia Calvina oddała marynarkę do pralni chemicznej, lecz
ta wróciła z dołączoną notatką. Wyglądało na to, że krew
Nicky’ego „Ropuchy” jest równie trudna do usunięcia, jak i on
sam. W żaden sposób nie dało się wywabić plam. Można było co
najwyżej naszyć jakieś łatki, ale wtedy marynarka straciłaby
wygląd oryginału z salonu Gucciego, a zaczęła przypominać
tandetną podróbkę rodem ze szwalni w Bangkoku. I ta różnica
między oryginałem a podrzędną kopią także nieźle
charakteryzowała Nicky’ego „Ropuchę”, który zdecydowanie za
dużo naoglądał się filmów gangsterskich.
Trochę się pozmieniało w życiu Calvina od tamtej nocy w
Bangkoku, tak samo jak w życiu Nicky’ego, który wrócił do
Nowego Jorku. Calvino podciągnął owo zdarzenie pod jedną ze
swoich życiowych maksym. Uznał, że po trzydziestu latach bez
żadnego kontaktu każdy byłby zaskoczony nieoczekiwaną wizytą
-4-
dawnego szkolnego kolegi w Bangkoku, gotowego nawalić się jak
nietoperz, zacząć wyciągać stare żale, wreszcie sięgnąć po broń,
by wyrównać rachunki. Trzeba go było zdzielić całkiem mocno, w
tym celu poświęcając nawet świetną sportową marynarkę. W
końcu życie to ciągła seria takich ciosów, lecz tylko krew na
zawsze plami zarówno ubrania, jak i pamięć.
Lekka mżawka rozpraszała popołudniowe słońce rozświetlające
wnętrze „Venice Tailors”, podrzędnej pracowni krawieckiej w
Sukhumvit mieszczącej się pod szeroką betonową estakadą
szybkiej kolei miejskiej. Wszyscy powtarzali, że nagłe załamanie
pogody to efekt globalnych zmian klimatu. Vincent Calvino,
jedyny klient pracowni, stanął przed wielkim lustrem na końcu
pomieszczenia. Zbliżały się wybory i ludzie coraz bardziej
oszczędzali na zakupach. Woleli zachować większe rezerwy
finansowe na wypadek konieczności nagłej ewakuacji. Nie
dotyczyło to Calvina, który nie miał się dokąd ewakuować.
Wyciągnął więc ręce na boki, zamknął oczy i pogrążył się w
rozmyślaniach medytacyjnych. Wokół niego uwijał się Tony,
tajski krawiec pochodzenia chińskiego, z centymetrem
przewieszonym przez szyję i kawałkiem niebieskiej kredy w ręku.
Ostrożnie zdjął marynarkę z drewnianego wieszaka, naciągnął
najpierw lewy rękaw na rękę klienta, potem wprawnie nakierował
prawą dłoń w wylot drugiego rękawa. Szczerząc zęby w uśmiechu
i bez przerwy kiwając głową, popatrzył na końcowy efekt swojej
pracy w odbiciu w lustrze. Jedynym nawiązaniem do Włoch poza
nazwą sklepu były porozwieszane na ścianach włoskie plakaty.
Niemniej klienci ochoczo wczuwali się w narzucone im role,
udawali, że Tony rzeczywiście ma tak na imię i wywodzi się ze
znanego rodu włoskich krawców, którego korzenie sięgają czasów
Leonarda da Vinci.
Pomocnik Tony’ego, starszy Taj zwany po prostu Wujkiem,
siedział przy dużym stole do krojenia i palił skręta. Szyję i dłonie
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin