Moore Christopher Ulice Bangkoku A5.doc

(2173 KB) Pobierz
Ulice Bangkoku




Christopher G. Moore

Ulice Bangkoku

Cykl: Vincent Calvino Tom 10

 

 

Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński

Tytuł oryginalny: Paying Back Jack

Rok pierwszego wydania: 2009

Rok pierwszego wydania polskiego: 2013

 

 

Ulice Bangkoku to porywający kryminał Christophera G. Moore'a, kanadyjskiego pisarza od wielu lat mieszkającego na Dalekim Wschodzie. Bohaterem powieści jest Vincent Calvino, wyrzucony z palestry amerykański prawnik, który pracuje jako prywatny detektyw w parnej stolicy Tajlandii. Jednym z klientów Vincenta zostaje Rick Casey, na którego życiu kładzie się cieniem niewyjaśniona sprawa zabójstwa jego syna. Calvino zgadza się śledzić pewną mia noi, dodatkową żonę, czyli kochankę, tajskiego polityka. Takie zlecenie nie wydaje się wyzwaniem dla doświadczonego detektywa. Jednak - jak się wkrótce okaże - Vincent zostanie wciągnięty w niebezpieczną sieć rozlicznych powiązań politycznych i rodzinnych. Aby ratować własne życie, będzie musiał sięgnąć po wszelkie znane sobie kontakty i skorzystać z pomocy tajemniczych znajomych...


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Busakorn Suriyasarn


1.

Ostatnia sportowa marynarka Calvina uległa zniszczeniu, gdy krople krwi Nicky’ego „Ropuchy” Marrasa nie tylko zaplamiły klapę, lecz także ściekły aż do kieszonki na piersi. Ale dzięki temu łatwiej było zapamiętać brutalną prawdę na temat Nicky’ego, który pozostał przy życiu, ponieważ Calvino jedynie rozkwasił mu nos, gdy „Ropucha” sięgnął po nóż schowany w cholewce buta. Była to tandetna podróbka noża nepalskich Gurkhów, pochodząca zapewne z ulicznego straganu. „Ropucha” miał słabość do noży. Sięgał po nie, kiedy się wdał w pijacką kłótnię albo gdy go wkurzały statystyki baseballowych rozgrywek World Series. Tego roku nie mógł przeboleć, że Joe DiMaggio spełnia wszelkie warunki, by wejść do panteonu sław, więc już pół butelki whiskey przeważyło szalę. W takim stanie „Ropucha” był zdolny zabić każdego oponenta.

Gosposia Calvina oddała marynarkę do pralni chemicznej, lecz ta wróciła z dołączoną notatką. Wyglądało na to, że krew Nicky’ego „Ropuchy” jest równie trudna do usunięcia, jak i on sam. W żaden sposób nie dało się wywabić plam. Można było co najwyżej naszyć jakieś łatki, ale wtedy marynarka straciłaby wygląd oryginału z salonu Gucciego, a zaczęła przypominać tandetną podróbkę rodem ze szwalni w Bangkoku. I ta różnica między oryginałem a podrzędną kopią także nieźle charakteryzowała Nicky’ego „Ropuchę”, który zdecydowanie za dużo naoglądał się filmów gangsterskich.

Trochę się pozmieniało w życiu Calvina od tamtej nocy w Bangkoku, tak samo jak w życiu Nicky’ego, który wrócił do Nowego Jorku. Calvino podciągnął owo zdarzenie pod jedną ze swoich życiowych maksym. Uznał, że po trzydziestu latach bez żadnego kontaktu każdy byłby zaskoczony nieoczekiwaną wizytą dawnego szkolnego kolegi w Bangkoku, gotowego nawalić się jak nietoperz, zacząć wyciągać stare żale, wreszcie sięgnąć po broń, by wyrównać rachunki. Trzeba go było zdzielić całkiem mocno, w tym celu poświęcając nawet świetną sportową marynarkę. W końcu życie to ciągła seria takich ciosów, lecz tylko krew na zawsze plami zarówno ubrania, jak i pamięć.

Lekka mżawka rozpraszała popołudniowe słońce rozświetlające wnętrze „Venice Tailors”, podrzędnej pracowni krawieckiej w Sukhumvit mieszczącej się pod szeroką betonową estakadą szybkiej kolei miejskiej. Wszyscy powtarzali, że nagłe załamanie pogody to efekt globalnych zmian klimatu. Vincent Calvino, jedyny klient pracowni, stanął przed wielkim lustrem na końcu pomieszczenia. Zbliżały się wybory i ludzie coraz bardziej oszczędzali na zakupach. Woleli zachować większe rezerwy finansowe na wypadek konieczności nagłej ewakuacji. Nie dotyczyło to Calvina, który nie miał się dokąd ewakuować. Wyciągnął więc ręce na boki, zamknął oczy i pogrążył się w rozmyślaniach medytacyjnych. Wokół niego uwijał się Tony, tajski krawiec pochodzenia chińskiego, z centymetrem przewieszonym przez szyję i kawałkiem niebieskiej kredy w ręku. Ostrożnie zdjął marynarkę z drewnianego wieszaka, naciągnął najpierw lewy rękaw na rękę klienta, potem wprawnie nakierował prawą dłoń w wylot drugiego rękawa. Szczerząc zęby w uśmiechu i bez przerwy kiwając głową, popatrzył na końcowy efekt swojej pracy w odbiciu w lustrze. Jedynym nawiązaniem do Włoch poza nazwą sklepu były porozwieszane na ścianach włoskie plakaty. Niemniej klienci ochoczo wczuwali się w narzucone im role, udawali, że Tony rzeczywiście ma tak na imię i wywodzi się ze znanego rodu włoskich krawców, którego korzenie sięgają czasów Leonarda da Vinci.

Pomocnik Tony’ego, starszy Taj zwany po prostu Wujkiem, siedział przy dużym stole do krojenia i palił skręta. Szyję i dłonie miał tak gęsto pokryte ciemnymi plamami wątrobowymi, jakby dostał śrutem z obu luf dubeltówki. Popijał dodającą energii zieloną herbatę, pokazując przy tym pożółkłe od nikotyny zęby. Przed nim leżały sterty podniszczonych magazynów męskiej mody, kupowanych zapewne z drugiej ręki od pracowników pięciogwiazdkowych hoteli. Na okładkach dominowały krzykliwe reklamy najbardziej znanych światowych marek, takich jak Zegna, Brioni czy Kiton. Tony spoglądał na nie wzrokiem fałszerza mającego przed sobą banknot studolarowy. Niestety, w tej branży podróbki były marnej jakości. Ale Tony w swojej był prawdziwym artystą.

Dał znać pomocnikowi, żeby zapalił światło. Świetlówki pod sufitem zamigotały, omywając coraz jaśniejszym blaskiem wyblakle plakaty przedstawiające Canale Grande w Wenecji, Koloseum i Palazzo Vecchio. Tony nigdy nie był we Włoszech, ale nie miało to większego znaczenia. Był fałszerzem doskonałym. Do perfekcji doprowadził kopiowanie nawet najdrobniejszych szczegółów z przedstawianych na zdjęciach części garderoby i używał podobnych tkanin, a to wystarczyło, żeby wyprowadzić w pole nawet najbardziej czułych na firmowe stroje nowojorczyków. Jego reputacja przysparzała mu wielu klientów.

- Niech pan jeszcze nie patrzy, szefie - ostrzegł, układając marynarkę na ramionach i zapinając ją na środkowy guzik.

Miał zaczesane do tyłu i nabłyszczone włosy, na palcu sygnet z różowawym diamentem. Na zapleczu pracowni jego żona zapewne siedziała w otoczeniu gromadki dzieci i razem z nimi oglądała telewizję.

Calvino jednak otworzył oczy i popatrzył w lustro. To pułkownik Pratt mu wmówił, że już najwyższa pora podjąć zarzucony styl bycia. Calvino był półkrwi Włochem, więc nie trzeba było specjalnego wysiłku, żeby go przekonać do kupna nowej stylowej sportowej marynarki. A Tony słynął z doskonałych podróbek luksusowych marynarek marki Brioni. Ta też wyglądała na wyrób pięciogwiazdkowy - popielatogranatowa, z kremową lamówką, z łączonej tkaniny kaszmirowo-jedwabnej, z podwójnym rozcięciem z tyłu i ręcznym obszyciem. Tony potrafił wyczarować wprost magiczne rzeczy.

- Podoba się? - zapytał.

Calvino podniósł rękę, patrząc, jak układa się rękaw pod pachą.

- Poprawiłem go - wyjaśnił szybko krawiec, jako że była to już trzecia przymiarka.

- Teraz jest w porządku.

Tony obciągnął marynarkę z tyłu, przez co zarysowało się jej przewężenie w talii.

Jego pomocnik zaśmiał się gardłowo i wyciągnął przed siebie pięść z kciukiem wyprostowanym ku górze.

- Bardzo ładnie, Khun Winee.

Chwilę później zza rogu wyjrzała żona krawca, oderwawszy się od ekranu telewizora z konieczności dorzucenia swoich trzech groszy:

- Wygląda pan na młodzieńca, bardzo przystojnie. Teraz jest pan człowiek z wyższych sfer. I kobiety bardzo, bardzo pana lubią.

Calvino rozpiął marynarkę i obrzucił ją krytycznym wzrokiem na odbiciu w lustrze. Ostatnią rzeczą, jaką chciałby usłyszeć, byłoby porównanie do odpicowanego chińskiego handlarza niepotrafiącego odróżnić wśród trunków merlota od shiraza. Ale marynarka mu się podobała. Aż nadto spełniała oczekiwania, chociaż jej koszt poważnie nadwerężał budżet. Nawet po rozpięciu doskonale maskowała kaburę z bronią.

- Naprawdę świetna robota, Tony.

Przez chwilę miał wrażenie, że krawiec rzuci mu się na szyję, uściska go serdecznie i ucałuje w oba policzki. Istniały jednak granice, których nawet tak wytrawny naśladowca włoskiego stylu bycia nie mógł przekroczyć. Zamiast tego złożył razem palce w znaku wai i skłonił się lekko klientowi. W końcu wszystko, co wiedział o Włochach, pochodziło ze zdjęć w żurnalach mody i z amerykańskich filmów gangsterskich. Doskonale rozumiał za to istotę sztuki krawieckiej, która zawierała się w zdaniu, że marynarka świadczy o mężczyźnie. Wymowa idealnej marynarki sportowej oscylowała gdzieś między „odwal się” a „daj spokój” i to właśnie Brioni wypracował formułę ubioru człowieka wkraczającego na ową ziemię niczyją.

Tony odznaczał się szczególnym darem świetnego doboru tkanin, miał palce zaprawione w bojach z igłą i nitką, a do tego z prawdziwą dumą odtwarzał najlepsze włoskie kroje. Stylowe wyroby w umiarkowanych cenach od lat były w Bangkoku elementem przyciągającym obcokrajowców. Wystarczyło choć trochę okłamać samego siebie, a reszta mogła już pochodzić z Tajlandii. W dodatku Tony zdawał sobie sprawę, że garnitury nie są najlepszym rozwiązaniem w klimacie Bangkoku. Skwar, niekiedy wypalający do cna, nasuwał wrażenie, że człowiek znalazł się w gęstym strumieniu pary powstałym w kosmicznym wybuchu. Calvino zwykł był mawiać: „Tu nie ma czym oddychać”. Tak więc chodzenie po mieście w marynarce przypominało ciężką pracę fizyczną wewnątrz przenośnej sauny. Stąd też Tony wynalazł marynarkę bez podszewki, a tę stosował tylko do uszycia kilku wewnętrznych kieszeni. Wyczytał gdzieś, że ludzie białej rasy, zwani tu farangami, lubią kreatywność, dlatego stał się kreatywny.

Calvino obrócił się i popatrzył na swoje odbicie z profilu. Półtwardziel, przemknęło mu przez myśl. Tony celowo tak dobrał krój marynarki, żeby nie było widać pod nią kabury ze specjalnym policyjnym rewolwerem kalibru 9,65 milimetra. Żaden prawdziwy twardziel nie musiał się afiszować z tym, co nosi pod marynarką. Popatrzył na duży ścienny zegar. Był umówiony na spotkanie z nowym klientem, generałem Yosapornem, który już przed laty przeszedł na emeryturę, a Vincent Calvino miał zostać pierwszym najętym przez niego prywatnym detektywem. Generał bez zastrzeżeń zgodził się na jego stawkę. A powszechnie szanowany w Królewskiej Tajskiej Policji pułkownik Pratt, który polecił Calvina generałowi, zasugerował mu, by wykorzystał część tego honorarium na zakup nowej marynarki. Miała robić wrażenie na wszystkich nowych klientach. Jednakże w tym zawodzie korzystanie z nazbyt szykownych strojów mogło tylko niepotrzebnie przyciągać uwagę.

- Muszę już iść, Tony.

Zapłacił za usługę i wyszedł na Sukhumvit Road. Otworzył parasol i ruszył do przejścia dla pieszych. Dobrze się czuł w nowej marynarce. Specjalnie wybrał jasnobłękitną koszulę z żółtym krawatem w szare prążki, które dobrze mu się komponowały z czarnymi skórzanymi włoskimi pantoflami. Idąc ulicą, pomyślał, że nawet nie przeszkadza mu deszcz, ten bowiem dodawał tylko smaczku, czynił scenerię nieco tajemniczą i wzmagał poczucie intrygi. Uznał, że mokre włosy jedynie zbliżą go do gatunku noir, jeśli przedtem nie zostanie wzięty za kogoś, kto przed chwilą wyszedł z siłowni.

W większości dużych miast solidny mosiężny kastet był wart dużo więcej niż dziesiątki złotych sygnetów. Powędrował myślami do specjalnej kieszonki na kastet, którą Tony przezornie umiejscowił po wewnętrznej stronie marynarki. Dotarł do przejścia w Europie nazywanego powszechnie zebrą, co nadzwyczaj trafnie pasowało do Bangkoku, gdzie chyba tylko dzikie zwierzę mogło bezpiecznie przejść przez ulicę w wyznaczonym miejscu. Kierowcy aut osobowych, motocykli, taksówek, ciężarówek i autobusów dodawali tylko gazu, zbliżając się do przejścia. Rozejrzał się uważnie. Pułkownik Pratt powtarzał mu, że w Bangkoku naprawdę liczy się jedynie złoto. Tylko za nie chudzi mądrale mogli sobie kupić ochronę osiłków. Tuż przed nim przejechał autobus, zostawiając za sobą gęsty obłok czarnych spalin. Calvino, który popadł w filozoficzny nastrój, wsadził ręce do kieszeni i zapytał siebie w duchu: Co było pierwsze, kura czy jajko? Więc co jest ważniejsze, kastet czy złote sygnety? Tego typu dylematy uwielbiała jego matka. Jednak do czego człowiekowi jest potrzebna wiedza, która uświadamia mu tylko, jak mało wie i jak mało będzie w stanie poznać? Czemu miałoby służyć jej zdobywanie?

Dostrzegł lukę w sznurze pojazdów. Ruszył śmiało przed siebie i był już w połowie szerokości Sukhumvit Road, gdy niespodzianie pojawił się przed nim szary mercedes benz - jeden z najnowszych modeli, z przyciemnianymi szybami, który kosztował tu tyle, co cała duża wioska na prowincji. Spojrzał na siedzącą za kierownicą kobietę, która nie dość, że rozmawiała przez telefon komórkowy, to jeszcze zajadała się porcją kurczaka satay w bułce (a może to była kanapka z szynką) i ewidentnie go nie widziała. Samochód niemal otarł się o niego, zaledwie musnął połę marynarki, ale on poczuł się jak toreador, którego szarżujący byk zahaczył rogiem o brzeg peleryny. Obrócony tym impetem, stracił równowagę i poleciał w bok, aż musiał się oprzeć ręką o asfalt. Grupka uczennic, które mogły go wziąć za podstarzałą gwiazdę rozgrywek NBA, parsknęła gromkim śmiechem. Przemknęło mu przez myśl, że na użytek kibiców lepiej się podnieść z ziemi zakrwawionym niż półprzytomnym. Wyprostował się powoli. Po mercedesie nie było już śladu. Otrzepał ręce o spodnie i schylił się po sprasowany kołami parasol, który nie nadawał się do niczego. Spoglądając na gołe druty, pokiwał głową i przymknąwszy oczy, oddał się na krótko medytacji, usiłując znaleźć w sobie tę wąską przestrzeń zależną wyłącznie od jego decyzji. Nie znalazł jej jednak, a gdy otworzył oczy, ujrzał przed sobą te same dziewczęta czekające na jego następne posunięcie.

Zatrzymał się naprzeciw 7-Eleven u wylotu Soi 33 i przeglądając się w witrynie, poprawił marynarkę i krawat. Ubranie właściwie nie ucierpiało, toteż poczytał to sobie za wygraną. Po raz kolejny przeszedł przez Sukhumvit Road, z szeroko otwartymi oczami i mocno bijącym sercem, odpychając od siebie podejrzenia, że mogą to być objawy stresu pourazowego. Pułkownikowi Prattowi powinna się spodobać ta historia. Wyprostował się więc, ściągnął łopatki i z dumnie uniesioną głową skręcił w Soi 33. Miał podwójny dług wdzięczności wobec generała, który nie tylko zapewnił mu pieniądze na marynarkę, ale wcześniej wprowadził w tajniki medytacji. Poddał się jej, będąc w Venice Tailors, kiedy Tony uwijał się wokół niego z ostatnimi poprawkami. Zdołał oczyścić umysł i otworzyć go na wszelkie możliwości, gdy krawiec zapytał, o czym tak myśli. A on nie myślał o niczym. Zatrzymał się przy stoisku ulicznego handlarza, który w dużym glinianym garnku gotował na palenisku długie i cienkie, poskręcane jak sprężyny kiełbaski o wątrobianym kolorze. Zamknął oczy i postanowił spojrzeć na soi wzrokiem nowo przybyłego turysty, który dopiero co wysiadł z samolotu. Pułkownik Pratt ostrzegał go, że po tylu latach spędzonych w tym kraju z pewnością zapomniał o wszystkim, co go na początku dziwiło.

Zastanowił się nad tym chwilę. Po upływie tysiąca dni rzeczywiście nie dziwił go już żaden aspekt życia ulicy. Pod tym względem pułkownik Pratt miał rację, a generał w pełni się z nim zgadzał. Obaj zaproponowali, żeby postarał się patrzeć na wszystko oczyma nowo przybyłego, człowieka wychowanego w innym miejscu i czasie.

Dopiero tu przyleciałem, nigdy wcześniej nie widziałem na własne oczy żadnej azjatyckiej ulicy. Po chwili na ustach Calvina pojawił się lekki uśmieszek, a on sam ruszył dalej. Z każdym krokiem zagłębiał się coraz bardziej w istny pokaz dziwolągów, poczynając od masywnego pnia baniana. Był gruby i poskręcany, pokryty dziesiątkami różnobarwnych nylonowych chust, a z rozłożystych konarów zwieszały się nad ulicą długie włókniste pędy, przypominające sękate macki wrastające w ziemię. Na nierównym, popękanym chodniku przed barem stał karzeł w białej koszuli, muszce i eleganckiej kamizelce. Trzymając nad głową tablicę reklamującą darmowe piwo podczas happy hour, dreptał po parę kroków w jedną i drugą stronę za każdym przechodzącym. Zmęczony przystawał na parę sekund przed powrotem pod drzwi baru.

- Zapraszamy do środka! - wykrzykiwał. - Dużo ładnych dziewczyn!

Nie kłamał. Przy barze kręciło się kilkanaście wyzywająco umalowanych nastolatek w nazbyt krótkich spódniczkach, które paliły papierosy, flirtowały z klientami i obrzucały taksującym spojrzeniem nowo przybyłych, nim zaszczyciły ich promiennym uśmiechem. Ale o tej wczesnej popołudniowej porze klientów było niewielu.

Przejeżdżający ulicą tuk-tuk z motorem wyjącym na najwyższych obrotach skłonił Calvina do cofnięcia się o krok od krawężnika. Para wyraźnie podchmielonych turystów farangów na tylnym siedzeniu pojazdu zanosiła się krzykliwym śmiechem, kiwając się w przód i w tył, jakby ujrzeli swoją przyszłość i bardzo im się spodobała. Calvino pomachał im ręką. Zatrzymał się przed kolejnym wózkiem ulicznej sprzedawczyni przysmaków, oferującej w oddzielnych pojemniczkach skąpanych w blasku silnych jarzeniówek sterty pieczonych koników polnych, skorpionów oraz dużych pluskwiaków wodnych. Kobieta ustawiła swój wózek przed wejściem do japońskiego baru karaoke z wielkim napisem nad wejściem, że lokal jest dostępny wyłącznie dla Japończyków. Oczywiście napis był po tajsku. Z daleka przywołała dwie ying ubrane na wzór japońskich gejszy. Najwyraźniej spodobała im się jego marynarka sugerująca duże pieniądze.

- Nie jestem Japończykiem! Nie mogę wejść! - zawołał po tajsku.

- Nie ma sprawy. Nie musi pan wchodzić. To my wyjdziemy do pana.

Gdyby faktycznie dopiero co tu przyleciał, pewnie by osłupiał na widok pokaźnej sterty pancerzyków wodnych pluskwiaków, zatrzymał się więc, by uważniej ocenić uliczny stragan.

Sprzedawczyni zachęcała:

- Spróbować. Jak dobre, kupić. Jak niedobre, nie ma o czym mówić.

Wyciągnęła w jego kierunku dużego owada i Calvino przyjął poczęstunek. Zrobiła z tego małe przedstawienie na użytek ying, które przyjęły to oklaskami. Dla nich farang chętny do skosztowania pieczonego pluskwiaka był prawie jak wrota raju w deszczowe wtorkowe popołudnie na soi pełnym barów poświęconych zmarłym artystom. Chociaż w mieście było mało muzeów, na jego soi nie brakowało barów nazwanych imieniem takich sław, jak Renoir, Degas, Monet czy Cézanne, przy czym odwiedzający je ludzie nie mieli zielonego pojęcia, kim byli owi artyści.

Niemniej mglista, przymglona aura, jaka łączyła sprzedawczynię przysmaków z ying, całkiem się Calvinowi podobała. Popatrzył na trzymanego pluskwiaka, jakby to była tabletka multiwitaminy, i bez namysłu włożył go do ust. Między zębami szybko wyczuł szczelinę między zewnętrznymi płytami pancerzyka, lecz zanim zdążył poczuć na języku smak wnętrzności owada, dostrzegł samochód generała podjeżdżający do wilgotnego krawężnika na wysokości Mony Lizy. Odstąpił na krok od ulicznego stoiska, by przyjrzeć się parkującej limuzynie. Generał należał do tej klasy starszych osób, które stanowiły idealną klientelę: nie dość, że płacił za jego usługi, to jeszcze gotów był wyłożyć pieniądze na zakup nowej marynarki. Doszło wówczas do niezręcznej sytuacji, kiedy starszy pan wyciągnął gotówkę. Calvino poprosił, by ją schował i potraktował jego usługi jako wyraz uprzejmości. Tak byłoby po tajsku, ale generał energicznie pokręcił głową i powiedział, że za wszystko zapłaci. Kiedy teraz zadzwonił do Calvina i poprosił go o spotkanie przy popołudniowej kawie, ten postanowił godnie się zaprezentować. Uznał, że nowa marynarka będzie stanowić wyraz szacunku dla generała. Wszelkie spotkania w porze lunchu dobiegły już końca, rozmowy biznesowe przeniosły się z powrotem do biur, gabinetów i mieszkań prywatnych, toteż na Soi 33 o tej porze panował wyjątkowy spokój.

Zaraz za czarną toyotą camry pojawił się motocykl, najwyraźniej podążający za samochodem. Zwolnił, gdy wóz generała zahamował, a po chwili jadący nim człowiek skierował czerwony promyk laserowej latarki na auto. Generał powinien się zatrzymać między Goyą a barem Papa’s. Calvino obejrzał się przez ramię i ujrzał drugi motocykl, srebrzysto-niebieską hondę, którą dwóch ludzi skręciło właśnie w soi z Sukhumvit Road. Obaj mieli ciemne gogle, czarne kombinezony, a pasażer dodatkowo kominiarkę zakrywającą mu całą twarz. W tej sytuacji nie można było dłużej udawać turysty świeżo przybyłego z lotniska i patrzącego na wszystko po raz pierwszy. Nadjeżdżający szybko motocyklista sięgnął pod połę kurtki i wyciągnął pistolet. Ten widok wraz z obecnością promienia laserowego namiernika nasunął Calvinowi wniosek, że motocykliści muszą działać razem. Czerwona plamka spoczęła na tyle głowy człowieka siedzącego w limuzynie.

Czas od chwili sięgnięcia po broń do jej wycelowania mierzy się w sekundach. Rzuciwszy okiem wzdłuż ulicy, Calvino zaczął w myślach błyskawiczne odliczanie, ale nim doszedł do dwóch, ramieniem odsunął na bok sprzedawczynię pieczonych owadów i pchnął jej wózek w kierunku zbliżającego się motocykla. Zarówno jego pasażer, jak i kierowca koncentrowali się na człowieku siedzącym w toyocie, toteż dopiero w ostatniej chwili spostrzegli zbliżający się wózek. Grzmotnął w środkową część motocykla z takim impetem, że trzymający kierownicę natychmiast stracił równowagę. Próba zahamowania w ostatniej chwili tylko przyspieszyła upadek. Obaj mężczyźni wraz z maszyną runęli na asfalt, sunąc jeszcze bezwładnie po mokrej i śliskiej nawierzchni. Motor, obracając się gwałtownie wokół osi i rozsiewając na boki snopy iskier, z pracującym nadal silnikiem pomknął w bok i z impetem trafił w inny zaparkowany motocykl z przytroczonymi do bagażnika czterema metalowymi butlami przypominającymi małe torpedy. Dwaj mężczyźni odczekali chwilę, jak gdyby sądząc, że mimo wypadku wciąż uda im się wypełnić zadanie, zabić generała i zniknąć niepostrzeżenie w głębi Soi 33. Gdyby popatrzyli na całe zdarzenie oczyma świeżo przybyłego turysty, z pewnością nie popełniliby tego błędu. Dostawca gazu w butlach zaopatrujący ulicznych sprzedawców znajdował się kilka metrów dalej, odtaczał na bok pustą butlę, żeby w wózku handlarza założyć pełną. Ścierał właśnie rękawem pot z czoła, gdy doleciał go huk zderzenia, i ledwie zdążył podnieść głowę, by dostrzec strzelający iskrami i wirujący jak bąk motocykl ślizgający się po jezdni w stronę jego motoru zaparkowanego przy pniu baniana.

Trzask zderzenia obu maszyn wydał się ogłuszający. Jedna z butli spadła z bagażnika, strzelił zawór, iskry wznieciły eksplozję, a jej ognisty podmuch błyskawicznie ogarnął trzy pozostałe butle, które także eksplodowały. Wzdłuż pnia baniana pomknęła w górę gigantyczna pomarańczowa kula płomieni. Sprzedawczyni pieczonych pluskwiaków rozszerzonymi oczami patrzyła na wrak swojego wózka i rozsypane na jezdni przysmaki, po czym przeniosła wzrok na płomienie błyskawicznie pochłaniające koronę drzewa, którego suche pędy zwieszające się ku ziemi zajmowały się z impetem i deszczem iskier, niczym noworoczne fajerwerki. Zniszczone motocykle i obaj mężczyźni zniknęli w gigantycznym palenisku pod drzewem. Na chwilę tylko wyłonił się z płomieni czarny kask, który pękł z hukiem, a odłamki plastiku i zakrwawionej szarej masy rozprysły się po jezdni, docierając aż do nóg dziewcząt zbitych w gromadkę po drugiej stronie ulicy.

Były to ying stojące przed wejściem do japońskiego baru karaoke. Odskoczyły, piszcząc ze strachu i przerażenia. Sprzedawczyni pluskwiaków z zaciśniętymi pięściami zapatrzyła się na wielką kulę płomieni, a w jej oczach zabłysły łzy. Najwyraźniej zniszczeniu uległo jedyne źródło utrzymania jej rodziny. Tymczasem Calvino sięgnął pod marynarkę, wyciągnął z kabury swój policyjny rewolwer kalibru 9,65 milimetra i pognał ulicą. Ominął łukiem rozszalały żywioł i dopadł limuzyny generała. Ten skinął na niego ręką. Ale detektyw ujrzał nad jego ramieniem zbliżającego się motocyklistę, który wciąż celował w emerytowanego oficera promieniem laserowego namiernika. Zdołał wyhamować i zatrzymać się kilka metrów za toyotą, żeby nie wjechać w szalejące płomienie. Trudno było ocenić, czy po wyeliminowaniu głównej grupy uderzeniowej zdecyduje się przejąć jej zadanie. W każdym razie Calvino wolał się nad tym nie zastanawiać. Nie wiedział, czy tamten również nie jest uzbrojony, chociaż do tej pory nie sięgnął po broń. Kiedy jednak spostrzegł, że biegnący Calvino zatrzymuje się, przyklęka na kolano i zaczyna mierzyć do niego z rewolweru, z impetem zawrócił motocykl i oddalił się tam, skąd przyjechał. Detektyw schował broń do kabury i dopiero wtedy otworzył drzwi auta generała.

- Widziałeś całe zajście? - zapytał oficer.

Ledwie mogąc złapać oddech, Calvino skinął głową i odparł:

- Tak. Straszna historia.

- Wygląda na to, że obaj zginęli na miejscu. Co za tragedia!

- Pozwoli pan, generale, że zaproszę pana na filiżankę herbaty?

Tamten niepewnie zrobił krok ku tyłowi auta, spoglądając na dopalające się szczątki.

- Powinniśmy zawiadomić policję.

Calvino sięgnął po telefon komórkowy i wybrał numer pułkownika Pratta.

- Generał napotkał pewne kłopoty - rzekł do aparatu. - Jego samochód stoi na Soi 33 naprzeciwko Goi.

- Szaleniec na motorze - mruknął generał. Detektyw pospiesznie zakończył rozmowę z Prattem. Zdawał sobie sprawę, że upłynie kilka minut, zanim pułkownik zdoła się zjawić na miejscu zdarzenia przed ciągiem barów poświęconych zmarłym artystom. Miał zatem chwilę, by u boku generała popatrzeć na dogasające pogorzelisko, jak gdyby obaj pragnęli nasycić oczy widokiem dopalających się wraków. Niebawem też rozległy się strzały eksplodującej amunicji. Calvino domyślił się, że to pociski, które jeden z mężczyzn musiał schować pod ubraniem z powodu siąpiącego deszczu.

- Szkolenie kierowców - ciągnął myśl generał. - Powinniśmy zwrócić na to baczniejszą uwagę.

Drużyna straży pożarnej nadjechała niemal równocześnie z policyjnym radiowozem. Błyskawicznie pokryła miejsce zdarzenia grubą warstwą piany gaśniczej, a ekipa chińskich ochotników zajmujących się uprzątaniem miejsc zbrodni i wypadków, która dotarła nieco później, równie szybko spakowała ludzkie szczątki do jednego kontenera, a resztki motocykli do drugiego.

Pułkownik Pratt wkrótce do nas dołączy - powiedział Calvino, spoglądając w stronę wejścia do restauracji znajdującej się między pozamykanymi barami i nocnymi klubami.

- Nie chciałem go niepokoić - odparł generał.

- Jest akurat w tej okolicy.

- Cóż, w takim razie muszę uznać, że mam szczęście. Można to nazwać i tak, pomyślał Calvino.

Generał wymierzył pilota w swój samochód, nacisnął guzik i zamki drzwi zatrzasnęły się ze stukiem. Najwyraźniej nie widział w ogóle drugiego czarnego motocykla ani facetów z zamaskowanymi twarzami, którzy z dużą prędkością jechali w jego kierunku.

Calvino podszedł do sprzedawczyni pieczonych rarytasów, wcisnął jej w dłoń banknot o nominale pięciu tysięcy bahtów i powiedział:

- Niech pani kupi sobie nowy wózek.

- Zły z pana człowiek, zabił pan tych chłopców - syknęła, biorąc od niego pieniądze.

A więc mam świadka tej rzezi, przemknęło mu przez myśl. Wolał jednak dłużej z nią nie rozmawiać przed kontaktem z policją, a w każdym razie przed przyjazdem pułkownika Pratta. Pomarańczowe płomienie dogasały już po przeciwnej stronie pnia baniana, wgryzając się jeszcze w dziesiątki nylonowych wstążek. To może rozzłościć ducha, pomyślał.

Zawrócił do generała stojącego z rozdziawionymi ustami przy aucie.

- Będziemy musieli złożyć zeznania - powiedział. Calvino spojrzał w dół i dostrzegł niewielkie rozdarcie przy kieszonce swojej nowej marynarki. Westchnął ciężko, z trudem pohamowując złość, gdyż oznaczało to jeszcze jedną wyprawę do Venice Tailors i spotkanie z Tonym, z dezaprobatą kręcącym głową na widok uszkodzenia swojego arcydzieła. Ruszył w kierunku płonącego motocykla, zaraz jednak przyklęknął i podniósł z jezdni dziewięciomilimetrowy pistolet. Wyciągnął go w stronę generała.

- Jazda na motocyklu i równoczesne strzelanie z broni palnej powinno być prawnie zabronione - rzekł, wkładając pistolet do kieszeni.

- Mam ochotę na filiżankę herbaty - powiedział generał.

Calvino zyskał przeświadczenie, że słyszy to z jego ust za każdym razem, kiedy w pobliżu coś eksploduje.

Tajowie w obecności przybyszów z zagranicy albo osób odznaczających się większym autorytetem zwykle zachowują ścisłe milczenie. Po prostu zamykają buzię na kłódkę. Jeśli już muszą wydusić z siebie kilka słów, są to z reguły ogólnikowe uwagi. Jedli już państwo? Dokąd państwo jadą? W zasadzie te dwa pytania wyczerpują zakres ciekawości Tajów. Obcemu należy zatem wybaczyć, jeśli dojdzie do przekonania, że po dłuższych okresach ciszy w oficjalnych rozmowach słowa wypowiadane są z podobnym ociąganiem, z jakim kobieta decyduje się oddać w zastaw złoty naszyjnik matki. Jednak w rzeczywistości tubylcy po prostu dochodzą do wniosku, że lepiej jest uśmiechnąć się w milczeniu niż powiedzieć coś bez znaczenia.

Kiedy na miejscu zdarzenia była już i policja, i gromada Chińczyków, i straż pożarna, Calvino sięgnął do kieszeni i wyciągnął swoją chromowaną odznakę. Zaraz też zjawił się pułkownik, który kazał kierowcy objechać szerokim łukiem miejsce zdarzenia, na co generał natychmiast cofnął się o krok w cień zabudowań. Szybko zapadła decyzja, oczywiście po konsultacjach oficera nadzorującego z pułkownikiem, że doszło tu do nieszczęśliwego wypadku i tylko cud sprawił, iż nie było więcej ofiar śmiertelnych. Oczywiście nikt też nie wspomniał ani słowem o możliwości zamachu na życie generała.

- To wszystko? A co z pistoletem? - zdziwił się Calvino, nie bacząc na to, że to pytanie stoi w jawnej sprzeczności z wydźwiękiem raportu pułkownika Pratta.

Ten się tylko uśmiechnął do swego amerykańskiego przyjaciela i pokiwał głową, jakby chciał dać do zrozumienia, że niekiedy farang potrafi go rozbawić nawet w najdziwniejszych okolicznościach.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin