Flint Eric 1632 A5.doc

(3462 KB) Pobierz
1632




Eric Flint

1632

 

 

Tłumaczenie: Barbara Giecold i Michał Bochenek

Tytuł oryginału: 1632

Wydanie oryginalne 2000

Wydanie polskie 2006.

 

 

Klasyczna powieść z fantastyki alternatywnej, w której współcześni bohaterowie przenoszą się w czasy okrutnej wojny trzydziestoletniej Rok 1632. Sytuacja w północnych Niemczech jest tragiczna. Głód. Zaraza. Wojna religijna pustosząca miasta. Jedynie arystokracji udało się wyjść z tego niemal bez szwanku; dla chłopów śmierć jest niczym dar od Boga. Rok 2000. Sytuacja w miasteczku Grantville w Wirginii Zachodniej jest świetna. Na ślub siostry Mike'a Stearnsa przybyło mnóstwo ludzi, w tym członkowie miejscowej sekcji Amerykańskiego Stowarzyszenia Górników. Zabawa trwa w najlepsze...

I NAGLE WSZYSTKO SIĘ ZMIENIA...

Gdy opada kurz, Mike rusza na czele grupy uzbrojonych górników, żeby sprawdzić, co się stało. Okazuje się, że drogę prowadzącą do miasteczka przecięto niczym mieczem. Po drugiej stronie rozgrywa się iście piekielna scena: mężczyzna wisi przybity do drzwi chaty, a banda ludzi w stalowych pancerzach napastuje jego żonę. Mike i jego ludzie wiedzą, co muszą zrobić. Wolność i sprawiedliwość w amerykańskim stylu wkracza w sam środek wojny trzydziestoletniej...


Spis treści:

Prolog.              5

Część pierwsza.              9

Część druga.              182

Część trzecia.              359

Część czwarta.              395

Część piąta.              496

Część szósta.              545

Część siódma.              656

Posłowie autora.              678

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej matce,

Mary Jeanne McCormick Flint,

oraz Wirginii Zachodniej,

z której pochodzi.

 

- 3 -




 


Prolog.

Tej tajemnicy nigdy nie udało się wyjaśnić. Podobnie jak meteor tunguski[1] czy krater Walhalla na Callisto[2], dołączy ona do katalogu zjawisk niewytłumaczalnych. Gdy po paru miesiącach stało się już jasne, że nie uda się znaleźć żadnej szybkiej odpowiedzi, oczy całego świata zaczęły stopniowo kierować się w inną stronę. Przez kilka lat ludzie opłakujący swych bliskich naciskali na władze, aby kontynuowały śledztwo, ale niestety, do tego potrzebni byli prawnicy, a tych właśnie zabrakło. Sąd prędko ustalił, że katastrofa w Grantville była wolą bożą, więc z tego tytułu nie należy się żadne odszkodowanie. W ciągu dziesięciu lat katastrofa, wzorem zabójstwa Kennedy'ego, stalą się pożywką dla fanatyków i zapaleńców, dzięki czemu nie było jej dane odejść w zapomnienie. Prawdopodobnie jednak żaden szanujący się naukowiec nie żywił nadziei, że zagadkę uda się ostatecznie rozwikłać.

Teorii, rzecz jasna, nie brakowało, choć z przyrządów pomiarowych nie dało się niczego konkretnego odczytać. Niewielka czarna dziura przeszła przez atmosferę Ziemi - to była jedna z teorii. Inna (popularna do czasu, gdy w świetle późniejszych odkryć odrzucono obliczenia, na których się opierała) głosiła, że to oderwana superstruna[3] wymierzyła planecie lekko chybiony cios.

Jedyną osobą, która była bliska zrozumienia, że oto powstał nowy świat, był pewien biolog, Hank Tapper - student trzeciego roku biologii - dołączony praktycznie w ostatniej chwili do jednej z ekip geologów, wysłanych w celu zgłębienia przyczyn katastrofy. Spędzili oni kilka miesięcy na badaniu obszaru, który zastąpił część Wirginii Zachodniej. Jedynym wnioskiem, do jakiego doszli, było to, że ów nowy obszar nie był naturalną częścią rejonu. Był on jednak bez wątpienia pochodzenia ziemskiego, co całkowicie ostudziło zapał UFO-maniaków.

Obcy teren został zmierzony, i to dość dokładnie. Tworzył idealną półkulę o promieniu pięciu kilometrów. Kiedy ekipa geologów odjechała, Tapper pozostał tam jeszcze przez kilka miesięcy. W końcu doszedł do wniosku, że identyczna flora i fauna występuje w pewnych częściach Europy Środkowej. Ogarnęło go podniecenie. Jego odkrycie pokrywało się z raportem archeologicznym, który - bardzo, ale to bardzo nieśmiało - sugerował, że zrujnowane domostwa odnalezione na nowym obszarze przywodzą na myśl przełom późnego średniowiecza i wczesnego okresu nowożytnego na ziemiach niemieckich. Podobnie było z siedmioma ciałami - dwóch mężczyzn, dwóch kobiet oraz trojga dzieci - znalezionymi w jednym z domów. Ogień w znacznym stopniu uszkodził zwłoki, jednak ślady na kościach wskazywały, że przynajmniej dwie spośród siedmiu osób zamordowano przy użyciu broni siecznej dużych rozmiarów.

Badania zębów wskazywały na to, że ci ludzie albo nie należeli do epoki współczesnej, albo też - z niejasnych względów - ich uzębienie nigdy nie było leczone. Z drugiej jednak strony ekspertyza jednoznacznie stwierdzała, że morderstwa popełniono niedawno. Ponadto w momencie odnalezienia domostw z ich zgliszczy wciąż jeszcze unosił się dym.

Przez kolejne miesiące Tapper sprawdzał, czy gdzieś w Europie Środkowej nie zniknął jakiś fragment terenu, ale niestety niczego nie znalazł.

Jedynym możliwym wyjaśnieniem było przeniesienie zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Tapper miał przed sobą dobrze zapowiadającą się karierę, która ległaby w gruzach, gdyby ujawnił swe przypuszczenia bez okazania jakichkolwiek dowodów. A jeśli miał rację, to nie mogło być mowy o dowodach. Jeżeli cokolwiek pozostało z zaginionego terenu, przepadło gdzieś w otchłani czasu.

Tak więc Tapper musiał się pogodzić z tym, że jego całoroczny wysiłek poszedł na marne. Opublikował, rzecz jasna, wyniki swoich badań, lecz jedynie w postaci suchych i rzeczowych sprawozdań, i to w mało znaczących periodykach. Niczego nie sugerował, nie starał się nawet wyciągać wniosków - zależało mu na braku jakiegokolwiek zainteresowania ze strony opinii publicznej.

I dobrze się stało. Zrujnowałby sobie bowiem karierę, i to na próżno - nikt by mu nie uwierzył. A gdyby nawet ktoś taki się znalazł, to najbardziej skrupulatne przetrząśnięcie Europy Środkowej nie wykazałoby istnienia tam pasującej półkuli. Ona oczywiście tam była - w rejonie Niemiec zwanym Turyngią - ale prawie czterysta lat wcześniej i jedynie przez ułamek sekundy. Gdy tylko dokonało się przemieszczenie obydwu półkul, nowy świat oddzielił się od starego.

Poza tym prawda była dużo dziwniejsza niż to, co przychodziło Tapperowi do głowy, choć nawet on przypuszczał, że przyczyną mógł być jakiś galaktyczny kataklizm.

 

* * *

 

W rzeczywistości katastrofa w Grantville była skutkiem tego, co ówcześni ludzie zwykli nazywać przestępczą nieumyślnością. Spowodował ją odłamek kosmicznego śmiecia, oderwany fragment czegoś, co (z braku lepszego określenia) mogłoby zostać nazwane dziełem sztuki. Można by rzec: odłamek rzeźby. Assiti dawali upust swym solipsystycznym[4] zapędom przy użyciu materii czasoprzestrzennej, nie zdając sobie sprawy z wpływu, jaki ich sztuka wywiera na resztę wszechświata.

Osiemdziesiąt pięć milionów lat później Assiti zostali unicestwieni przez Fta Tei. Jak na ironię, Fta Tei byli bocznym odgałęzieniem jednego z wielu gatunków wywodzących się z rasy ludzkiej. Nie powodowała nimi jednak chęć zemsty. Fta Tei nie mieli pojęcia o swych korzeniach sięgających odległej planety zwanej Ziemią, a tym bardziej nie wiedzieli o katastrofie, która miała tam miejsce. Przyczyną eksterminacji było to, że - pomimo wielu wyraźnych ostrzeżeń - Assiti nie przestali oddawać się swej szkodliwej i nieodpowiedzialnej sztuce.


Część pierwsza.

 

Tygrysie, błysku w gąszczach mroku[5].


Rozdział 1.

- Przepraszam za moich rodziców, Mike. - Tom spojrzał na wspomnianą parę wzrokiem pełnym żalu. - Miałem nadzieję, że... - Urwał, lekko wzdychając. - Naprawdę mi przykro. Władowałeś w to kupę kasy.

Mike Stearns skierował wzrok tam, gdzie jego kolega. Matka i ojciec Toma Simpsona stali pod ścianą stołówki, jakieś piętnaście metrów dalej, sztywno i ze skwaszonymi minami. Swoje bardzo kosztowne ubrania nosili tak, jak gdyby przywdziali pełną zbroję płytową. Filiżanki z ponczem trzymali kciukiem i palcem wskazującym, jakby chcieli w ten sposób odciąć się od odbywającej się uroczystości.

Mike powstrzymał się od uśmiechu. No tak. Wysłannicy cywilizacji przestrzegający savoir-vivre'u w krainie ludożerców.

- Nie przejmuj się tym, stary - powiedział łagodnie. Przestał obserwować nadętą dwójkę spod ściany i zajął się lustrowaniem tłumu. Oczy błyszczały mu z zadowolenia.

Stołówka była bardzo dużym pomieszczeniem. Ściany w praktycznym kremowo-szarym kolorze pokryto nieprzebraną ilością dekoracji, które brak dobrego smaku nadrabiały pogodą ducha i radosną żywiołowością. Puste krzesła przesunięto pod ściany, długie stoły ustawione nieopodal kuchni zastawiono jedzeniem i piciem.

Nie było kawioru ani szampana. Wiele zgromadzonych w sali osób nie ucieszyłoby się na widok pierwszego dania (rybie jaja, co za paskudztwo!), drugie zaś było zabronione przez regulamin liceum. Ale Mike się nie przejmował. Znał tych ludzi i wiedział, że docenią skromny poczęstunek i podziękują, nawet jeśli dla bogatych i wyrafinowanych miastowych jest on poniżej wszelkiej krytyki. Dotyczyło to głównie dorosłych, w znacznie mniejszym zaś stopniu tabunu dzieci biegających po całym pomieszczeniu.

Mike poklepał młodszego kolegę po ramieniu. Przypominało to nieco poklepywanie zwalistego wołu. Tom był najlepszym blokującym wśród futboli-stów reprezentujących barwy Uniwersytetu Wirginii Zachodniej i z całą pewnością wyglądał na kogoś takiego.

- Moja siostra poślubiła ciebie, a nie twoich rodziców.

Tom skrzywił się.

- Co z tego? Mogliby chociaż... Jeśli mieli zamiar tak się zachowywać, to po cholerę w ogóle przyszli?

Mike zerknął na niego. Pomimo ogromnych gabarytów kolegi nie musiał zadzierać głowy. Choć wagowo nie mógł się z nim równać - Tom był cięższy o dobre 45 kilogramów - obydwaj byli mniej więcej tego samego wzrostu; mieli nieco powyżej metra osiemdziesięciu.

Tom powrócił do niechętnego wpatrywania się w rodziców. Podobnie jak w ich przypadku, także jego twarz przybrała postać kamiennej maski. Mike niepostrzeżenie mierzył wzrokiem swego świeżo upieczonego szwagra.

I to bardzo świeżo. Ślub odbył się niespełna dwie godziny wcześniej w małym kościele, odległym od budynku liceum o nieco ponad półtora kilometra. Rodzice Toma już podczas ceremonii kościelnej byli wyniośli i aroganccy. Ich syn powinien był wziąć kameralny ślub w porządnej episkopalnej katedrze, a nie... nie...

Nie dość, że duchowny to wieśniak, to jeszcze ta wsiowa szopa!

Mike wraz z siostrą całe lata temu porzucili rygorystyczną wiarę swych przodków na korzyść spokojnego agnostycyzmu, jednak żadne z dwójki rodzeństwa nawet nie pomyślało o tym, że ślub Rity miałby się odbyć w jakimś innym miejscu. Pastor był przyjacielem rodziny, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. I choć ceremonia utrzymana była w duchu kalwinistycznego fundamentalizmu, w niczym im to nie przeszkadzało. Mike stłumił śmiech. Choćby dla samego widoku rodziców Toma, gotujących się z wściekłości na wzmiankę o siarce i ogniu piekielnym, warto było przyjść na mszę.

Dobry humor szybko go jednak opuścił. Dostrzegł czający się w oczach Toma ból. Zadawniony ból, jak przypuszczał. Tępy, stały ból mężczyzny nie akceptowanego przez własnego ojca już od chłopięcych lat.

Tom urodził się w jednej z najbogatszych rodzin w Pittsburghu. Jego matka wywodziła się z zamożnej rodziny ze wschodu Stanów. Jego ojciec - John Chandler Simpson - był dyrektorem naczelnym sporej korporacji naftowej. Lubił chełpić się opowieściami o tym, jak piął się po szczeblach kariery. Owszem, rzeczywiście spędził pół roku na hali produkcyjnej jako brygadzista, tuż po tym, jak opuścił szeregi korpusu oficerskiego marynarki wojennej, jednak na późniejszy rozwój jego kariery największy wpływ miał fakt, iż jego ojciec był właścicielem korporacji. John Chandler Simpson nie dopuszczał do siebie myśli, że jego własny potomek nie będzie chciał podążać tym dobrze przetartym szlakiem.

Jednak Tom nie spełniał pokładanych w nim nadziei - ani jako dziecko, ani po osiągnięciu pełnoletności. Mike słyszał, że John Chandler wpadł w szał, gdy dowiedział się, że zamiast Uniwersytetu Carnegie-Mellon jego syn wybrał Uniwersytet Wirginii Zachodniej. Gdy poznał przyczynę tej decyzji, jeszcze bardziej go to rozjuszyło. Futbol? Przecież ty nawet nie jesteś rozgrywającym!. Gdy zaś rodzice ujrzeli wybrankę serca ich syna, obydwoje byli bliscy ataku apopleksji.

Mike przebiegał wzrokiem pomieszczenie, aż w końcu jego spojrzenie padło na dziewczynę w sukni ślubnej, śmiejącą się z czegoś, co właśnie powiedziała młoda kobieta stojąca u jej boku. To jego siostra Rita, dowcipkująca sobie wraz z jedną z druhen.

Różnica pomiędzy tymi dwiema dziewczynami była uderzająca. Druhna, Sharon, była dosyć pulchna, co absolutnie nie przeszkadzało jej być atrakcyjną, i miała niezwykle ciemną cerę, nawet jak na Murzynkę. Siostra Toma również była ładna, lecz tak szczupła, że sprawiała wrażenie wychudzonej. Jej wygląd zdradzał pochodzenie - niezwykle blada skóra, piegi, błękitne oczy i włosy niemal tak czarne jak u brata. Typowy appalachijski[6] mieszaniec. Córka górnika i siostra górnika.

Biała biedota. No cóż, tym właśnie jesteśmy.

Myśląc tak, Mike nie czuł złości. Odczuwał raczej litość dla Toma i pogardę dla jego rodziców. Ojciec Mike'a, Jack Stearns, skończył liceum i pracował w kopalni, odkąd ukończył 18 lat. Nigdy nie było go stać na nic więcej niż skromny dom. Liczył na to, że pomoże swym dzieciom, gdy te pójdą do college'u. Nie przewidział jednak, że w kopalni zawali się strop i zniweczy wszelkie jego plany. Jack został kaleką i wkrótce potem umarł.

W dniu jego śmierci Mike był jak otępiały. Lata mijały, a w tym miejscu w jego sercu, które niegdyś zajmował ojciec, była teraz bolesna pustka.

- Olej to, stary - powiedział cicho do Toma. - Po prostu to olej. Jeśli to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, pragnę ci powiedzieć, że twój szwagier cię ceni.

Tom wciągnął głęboko powietrze, po czym powoli je wypuścił.

- Jasne, że ma, i to spore.

Nagle potrząsnął głową, jakby chciał oczyścić umysł i zająć go czymś zupełnie innym. Spojrzał Mike'owi prosto w twarz.

- Potrzebuję twojej szczerej opinii. Za kilka miesięcy skończę szkołę i będę musiał podjąć decyzję, co dalej. Czy myślisz, że jestem wystarczająco dobry, żeby przejść na zawodowstwo?

Odpowiedź była natychmiastowa.

- Nie. - Mike pokręcił ze smutkiem głową. - Dobrze ci życzę, stary. Znalazłbyś się dokładnie w tym samym miejscu, w którym ja niegdyś byłem: najgorszym z możliwych. Niemal wystarczająco dobry. Wystarczająco dobry, by się łudzić, ale...

Tom zmarszczył brwi; wciąż miał nadzieję.

- Tobie się na swój sposób udało. Cholera, wycofałeś się niepokonany.

Mike zaśmiał się pod nosem.

- Właśnie. Po ośmiu zawodowych walkach w wadze średniej. - Podniósł dłoń i potarł niewielką bliznę na lewej brwi. - Na zakończenie kariery miałem nawet drugą walkę wieczoru w Grand Olympic Auditorium. To było niesamowite.

Ponownie się zaśmiał, tym razem już otwarcie.

- Zbyt niesamowite! Wygrałem - ledwie - na punkty. Dzieciak zażądał rewanżu. I właśnie wtedy wykazałem na tyle zdrowego rozsądku, żeby się wycofać. Trzeba znać własne możliwości.

Tom w dalszym ciągu był zachmurzony; wciąż się łudził. Mike położył dłoń na jego masywnym ramieniu.

- Tom, spójrz prawdzie w oczy. Nie zajdziesz dalej ode mnie. Zdałem sobie sprawę z tego, że załatwiłem dzieciaka, bo miałem nieco więcej doświadczenia, nieco więcej pomyślunku, nieco więcej szczęścia niż on. - Skrzywił się na wspomnienie młodego meksykańskiego boksera, którego szybkość i siła ciosu były naprawdę przerażające. - Ale wiedziałem, że dzieciak zrobi postępy, i to wkrótce. I wiedziałem też, że nigdy w życiu nie będę tak dobry, jak on już wtedy był. Dlatego się wycofałem, zanim rozwalił mi łeb. Radzę ci zrobić to samo, póki jeszcze masz zdrowe kolana.

Tom znowu wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale jego uwagę przykuła świeżo poślubiona małżonka, która zbliżała się, ciągnąc za sobą jakichś ludzi.

Tom w mgnieniu oka rozpromienił się niczym mały chłopiec. Widząc ten uśmiech, Mike poczuł, że coś go chwyta za serce. Taki fajny dzieciak, a tacy koszmarni starzy.

Rita pojawiła się z właściwą sobie energią, która byłaby w stanie zasilić reaktor termojądrowy. Rozpoczęła od objęcia swego męża w sposób, który w takim miejscu jak szkolna stołówka był wielce nieodpowiedni - wskoczyła na niego, obejmując go nogami (a co tam suknia). Dodatkiem do tego niemal lubieżnego uścisku był dziki i bez wątpienia mało skromny pocałunek. Gdy już zeskoczyła z Toma, podeszła, aby przytulić się do brata; w ten uścisk (choć oczywiście pozbawiony podtekstów seksualnych) włożyła tyle samo energii, co w poprzedni.

Gdy wstępna faza powitań dobiegła już końca, Rita odwróciła się i zaprosiła gestem dwie wlokące się za nią osoby. Pomijając szeroki uśmiech, wyglądało to tak, jakby cesarzowa przywoływała swe sługi.

Sharon również była uśmiechnięta od ucha do ucha. Stojąca obok niej postać miała na twarzy nieco bardziej stonowany uśmiech. Był to czarnoskóry mężczyzna około pięćdziesiątki, ubrany w bardzo kosztowny garnitur. Tradycyjne, szyte na miarę ubranie leżało na nim jak ulał, lecz jakoś dziwnie nie współgrało z uśmiechem mężczyzny. Mike dostrzegał w nim coś zawadiackiego. A z postawy wnosił, że ciało ukryte pod garniturem jest znacznie bardziej atletycznie zbudowane niż wskazywałby na to oszczędny krój.

- Mike, chciałabym ci przedstawić ojca Sharon. - Rita odwróciła się i właściwie wypchnęła wspomnianego rodzica przed siebie, a potem zaczęła energicznie wymachiwać ręką. - Mój brat, Mike Stearns. Doktor James Nichols. Zachowuj się kulturalnie, braciszku. To jest chirurg i pewnie gdzieś tu chowa jakiś zestaw skalpeli.

Chwilę później już jej nie było; popędziła w kierunku grupki ludzi rozmawiających w dalekim rogu stołówki, ciągnąc za sobą Toma i Sharon. Mike i doktor Nichols zostali sami.

Mike spojrzał na nieznajomego, nie bardzo wiedząc, jak nawiązać rozmowę. Zdecydował się więc na mało wyszukany żart.

- O ile znam swoją siostrę - rzekł sucho - to mój nowy szwagier ma przed sobą długą noc.

Doktor uśmiechnął się nieco szerzej, potęgując tym samym wrażenie zawadiactwa.

- Na to wygląda - powiedział przeciągle. - Zawsze ma tyle energii?

- Odkąd nauczyła się chodzić.

Po przełamaniu lodów Mike spróbował nieco uważniej przyjrzeć się swemu rozmówcy. Po kilku sekundach doszedł do wniosku, że początkowe wrażenie było słuszne. Ojciec Sharon był typowym przykładem sprzeczności. Skórę miał czarną jak smoła, włosy siwe, mocno kręcone, bardzo krótko przycięte. Rysy toporne, jakby grubo ciosane - takiej twarzy można się spodziewać raczej po robotniku portowym niż po lekarzu. A jednak nosił się z klasą, którą dopełniały dwa proste, lecz gustowne pierścienie. Pierwszy z nich był najzwyklejszą w świecie obrączką ślubną, drugi zaś - dyskretnym sygnetem. Wypowiadał się jak człowiek wykształcony, jednak w jego akcencie dźwięczały nutki języka ulicy.

James Nichols nie był człowiekiem pokaźnych rozmiarów - miał nie więcej niż 175 centymetrów wzrostu i nie był specjalnie masywny - a mimo to zdawał się emanować siłą. Rzut oka na olbrzymie dłonie doktora pozwolił Mike'owi potwierdzić swe przypuszczenia. Te drobne blizny z całą pewnością nie powstały podczas pracy w szpitalu.

Nichols zrewanżował się Mike'owi podobną inspekcją. Wydawać by się mogło, że w jego oku zamigotała jakaś iskierka. Mike doszedł do wniosku, że mógłby polubić tego faceta, i zdecydował się podjąć taką próbę.

- Tak więc, panie doktorze, czy panu sędzia dał wybór? Znaczy się między lądówką a piechotą morską.

Nichols parsknął. W jego oku rzeczywiście coś zaiskrzyło.

- Bynajmniej! Idziecie do piechoty, Nichols.

Mike pokręcił głową.

- No to miał pan pecha. Mnie dał wybór. Na szczęście mi nie odbiło i wybrałem lądówkę. Jakoś nie miałem ochoty na Parris Island[7].

Nichols wyszczerzył zęby.

- Cóż, pewnie wylądował pan tam tylko za napaść i pobicie. O jedną bójkę za dużo, co? - Przyjął uśmiech Mike'a za odpowiedź. - Nie mieli żadnych dowodów, bo zachowałem się jak ostatni frajer. No, ale władze miały swoje mroczne przypuszczenia, tak więc sędzia był nieubłagany. Powiedziałem: piechota, Nichols. Mam was już dosyć. Albo to, albo sześć lat na prowincji.

Doktor wzruszył ramionami.

- Muszę jednak przyznać, że pewnie ocalił mi życie. - Na jego twarzy pojawiło się udawane oburzenie. Teraz dało się mocniej odczuć jego akcent. - Ale wciąż uważam, że gdy głupi dzieciak upuszcza spluwę po drodze do monopolowego, po czym daje się złapać pięć przecznic dalej, to nie jest to napad z bronią w ręku. A może, do cholery, właśnie szukał prawowitego właściciela? Biedny aniołek pewnie nie zdawał sobie sprawy, że broń jest kradziona.

Mike wybuchnął śmiechem. Gdy spojrzenia rozmówców się spotkały, obaj poczuli wzajemną sympatię i aprobatę. Był to przykład na to, że czasem dwoje ludzi jest w stanie niemal natychmiast się polubić.

Mike znowu zerknął na świeżo upieczonych członków swojej rodziny. Nie był specjalnie zdziwiony faktem, że jego wybuch radości przyciągnął ich karcące spojrzenia. Na ich surowy wzrok odpowiedział kulturalnym, ledwie skrywającym szyderstwo uśmiechem.

Właśnie, bogate, stare pierdziele, patrzycie na dwóch bandziorów. Najprawdziwsi byli skazańcy, bardziej prawdziwi już nie mogą być!.

Głos Nicholsa przerwał Mike'owi tę psychologiczną wojnę z państwem Simpson.

- A więc to pan jest tym słynnym bratem - mruknął doktor. Mike przestał gapić się na Simpsonów.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin