Rand i Robyn Miller & David Wingrove
Księga Atrusa
Cykl: Myst Tom 1
Przełożył Paweł Lipszyc
Tytuł oryginału: Myst: The Book of Atrus
Wydanie oryginalne 1995
Wydanie polskie 1996
D'ni to lud, który przez sześćdziesiąt tysięcy lat tworzył niezwykłą kulturę. Atrus jest ostatnim potomkiem D'ni. Odkrywa niesamowity świat swoich przodków. Państwo D'ni zginęło wiele lat przed jego urodzeniem, jednak stworzone przez nich dzieła żyją nadal.
Kontynuacją „Księgi Atrusa” jest „Księga Ti'any”.
Rodzicom
BUTY GEHNA ODCISKAŁY ŚLADY WOKÓŁ MAŁEGO stawu, w soczystej, zadbanej zieleni. Wcześniej wykopał płytki grób pod wąskim nawisem skalnym w głębi ogrodu. Kiedy świt powoli rozpełzł się po piaskach i dotknął siedmiometrowej ściany rozpadliny, Gehn pochylił się nad ciałem młodej dziewczyny. Na jej jasnokremowym pustynnym ubraniu widniały plamy krwi i ciemnej ziemi z rozpadliny.
Anna, wyczerpana po długiej nocy, patrzyła ze szczytu schodów. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, ale dziewczyna najwyraźniej chorowała już od kilku miesięcy, a poród pozbawił ją resztek sił. Umarła z westchnieniem ulgi.
Jeszcze teraz, w ciszy świtu, słyszała krzyk Gehna, jego pełne bólu i gniewu pomstowanie; słyszała, jak obarcza ją winą, chociaż wtedy jego słowa nie robiły na Annie żadnego wrażenia. To była jej wina. Ponosiła winę za wszystko.
Istotnie. Tak było zawsze.
Gdy skończył, odwrócił się i spojrzał na nią bez krztyny miłości. Miał tylko dziewiętnaście lat.
- Zostaniesz? - Jej głos zdradzał zmęczenie.
Odpowiedział krótkim, przeczącym ruchem głowy. Przeszedł przez ogród niemal wojowniczym krokiem, niszcząc jej cenną, życiodajną przestrzeń, najwyraźniej nieświadom tego, co robi. Patrzyła, jak przykucnął nad stawem. Bez względu na to, co robił i mówił, nie potrafiła się na niego gniewać. Wiedziała, co musiał czuć. Dobrze znała to uczucie: utraty sensu życia...
Spojrzała na swe brudne dłonie i powoli pokręciła głową. Po co przyszedł, skoro w żaden sposób nie mogła mu pomóc?
Znała odpowiedź. Nie chciał przychodzić, ale przygnała go rozpacz. Wiedząc, że jego żona jest chora, przypomniał sobie o uzdrowicielskich zdolnościach matki. Przybył jednak za późno.
W każdym razie za późno dla żony.
Słysząc płacz dziecka, Anna uniosła głowę. Wstała przeciągając się i zeszła po wąskich schodach, schylając głowę pod kamiennym nadprożem. Niemowlę leżało w wewnętrznej komnacie. Kiedy weszła do środka, kwilenie nasiliło się.
Stała nad malcem przez chwilę, patrząc w jego niebieskie oczy. Wreszcie wzięła go na ręce i przytuliła.
- Moje biedactwo - szepnęła, a potem pocałowała dziecko. Poczuła, jak się rozluźnia. - Moje małe biedactwo.
Wyszła, oparła się o balustradę, patrząc, jak Gehn myje się nad stawem. Cenna woda w stawie zmętniała. Znów ogarnął ją gniew z powodu jego niedbalstwa. Był bezmyślny. Gehn zawsze był bezmyślny. Ugryzła się jednak w język, wiedząc, że nie jest to odpowiedni moment na wspominanie o tym.
- Czy chcesz, żebym ubrała dziecko na drogę?
Gehn nie odpowiedział i przez chwilę sądziła, że nie usłyszał. Kiedy jednak ponownie otworzyła usta, odwrócił się i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Zatrzymaj je. Jeśli chcesz, pochowaj je obok matki, ale nie zawracaj mi nim głowy. Ty je ocaliłaś, więc się nim zajmij. Anna obruszyła się.
- To twój syn, Gehnie. Twój syn! Ty dałeś mu życie. Jesteś za niego odpowiedzialny. Tak funkcjonuje ten świat.
Gehn odwrócił się.
Anna przytuliła dziecko, które znowu zaniosło się płaczem. Gehn przeszedł po zrytej ziemi, szybko wspiął się na schody, odepchnął ją gwałtownie i wszedł do domu. Po chwili wyszedł. Był w okularach. Przyglądając mu się, spostrzegła, że zdjął płaszcz.
- Twój płaszcz... Tam będzie ci potrzebny płaszcz.
Odwrócił się od niej, wpatrując się w krater wulkanu, ledwo widoczny z miejsca, w którym stał.
- Zatrzymaj go - powiedział, pobieżnie omiatając wzrokiem jej twarz. - Nie będzie mi już potrzebny!
Jego słowa przestraszyły Annę, która zaczęła się obawiać o zdrowie Gehna po tym wszystkim. Wpatrywała się w dziecko, nie wiedząc, jakie rozwiązanie byłoby teraz najlepsze. Była jednak przekonana, że przed odejściem powinien jeszcze raz wziąć dziecko na ręce.
Podała mu je, ale wyminął ją i wszedł na most sznurowy. Po chwili zniknął.
- Przecież nie dałeś mu imienia - powiedziała cicho i mocno przytuliła dziecko. - Nie dałeś mu nawet imienia...
* * *
W cieniu wielkiego wulkanu rozpościerała się popękana pustynia. W szczelinie o wymiarach około osiemdziesięciu stóp na piętnaście panowała głęboka ciemność. Przypadkowy obserwator uznałby widok szczeliny za całkiem naturalny, gdyby nie dziwna obręcz - kamienna ściana wysokości około półtora metra - która ją otaczała.
Przez moment nic się nie poruszało, a potem wysoki człowiek bez płaszcza wspiął się na obmurowanie i ukazał się w świetle świtu.
Panowała całkowita cisza, taka jaką można spotkać tylko na pustyni. W chłodzie poranka z krateru wulkanu wydobyła się mgiełka, spowijając go w tajemniczy, ulotny welon. Anna patrzyła, jak wysoki człowiek bez płaszcza wspina się po zboczu wulkanu, a mgiełka kłębi się wokół niego, to skrywając go, to znów odsłaniając. Ciężkie soczewki, które nosił, nadawały jego głowie dziwny, ale wyraźny kształt. Przez chwilę stał z odwróconą głową, spoglądając w ciemną otchłań głębokiej na milę rozpadliny. Jego wysoką, władczą sylwetkę podświetlało słońce, które czerwieniało przez przesuwające się warstwy mgły. Potem, powoli jak w sennym widziadle, niczym zjawa rozpływająca się w nicość, odwrócił się i zniknął.
BURZA PIASKOWA WYCHŁOSTAŁA WĄSKI STOPIEŃ skalny, a teraz, na rzeźbionym, koronkowym grzbiecie, cienie zastygały w tysiące kształtów. Twarz skały zdobiły oczy i usta, wyciągnięte ręce i przechylone głowy, jak gdyby mnóstwo dziwnych, pięknych stworzeń opuściło ciemną, bezpieczną paszczę krateru i zastygło w przenikliwych promieniach słońca.
Ponad nimi, w cieniu obrzeża wulkanu, leżał chłopiec. Patrzył na bezkresny ocean piasku, który rozciągał się ku majaczącym we mgle górzystym płaskowyżom. Jedyną rzeczą większą niż ten przestwór było bezchmurne, błękitne niebo nad pustynią.
Chłopiec był ukryty przed wzrokiem handlarzy, którzy rozbili się z karawaną milę dalej. Jego połatane, brudne ubranie miało kolor pustyni. Wyglądał w nim jak fragment tego jałowego krajobrazu.
W bezruchu patrzył przez soczewki nastawione na dużą odległość. Jego czujne oczy rejestrowały każdy, najdrobniejszy nawet szczegół karawany.
Z powodu burzy piaskowej karawana przybyła z dwudniowym opóźnieniem. Chociaż w tym bezczasowym miejscu dwa dni były niczym, chłopcu wydawały się wiecznością. Na wiele tygodni przed przybyciem karawany śnił i marzył o niej. Wyobrażał sobie, jak otulony płaszczem i w kapturze odjeżdża z nimi na grzbiecie jednej z wielkich bestii. Hen w wielki świat.
Babce nie wspomniał ani słowem o tych marzeniach. Wiedział, jak bardzo się niepokoiła. Bała się, że jakiś pozbawiony skrupułów handlarz podkradnie się w nocy i zabierze chłopca, żeby sprzedać go w niewolę na targu na południu. Dlatego kiedy kazała mu się ukryć, schował się i zataił przed babką marzenia, żeby jej dodatkowo nie martwić.
Chłopiec skupił wzrok na jednym z ośmiu kupców, któremu często się przyglądał, ciemnym mężczyźnie z krótko przystrzyżoną brodą, o wąskiej głowie i ostrych rysach pod kapturem czarnego płaszcza.
Przyglądając się stojącej karawanie zwrócił uwagę na zmiany, jakie w niej zaszły. Handlarze mieli teraz dziewiętnaście wielbłądów, o dwa więcej, niż kiedy byli tu poprzednim razem. Ten oraz inne drobniejsze oznaki - nowe uprzęże kilku wielbłądów, cięższy ładunek na ich grzbietach, biżuteria na przegubach i szyjach mężczyzn - zdradzały, że handel przynosił zyski. Także swoboda, z jaką wysławiali się handlarze, mówiła niemało. Chłopiec zauważył, jak targując się z babką, śmiali się odsłaniając drobne, poczerniałe zęby. Być może zęby te zdradzały ich słabość do słodyczy, które sprzedawali.
Przyglądał się, rejestrując wszystkie szczegóły, ponieważ wiedział, że babka go zapyta:
Co widziałeś, Atrusie?
Widziałem...
Widział, jak mężczyzna o twarzy jak nóż podchodzi do swego wielbłąda, sięga ponad zdobioną derką i wyjmuje mały worek z dziwnego, wiklinowego kosza w kształcie półkuli. Worek poruszył się, a potem znieruchomiał.
Atrus poprawił soczewki, pewien, że uległ złudzeniu. Spojrzał znowu, akurat w momencie, kiedy babka kładła worek na stercie zakupionych rzeczy. Przyglądał się workowi jeszcze przez krótką chwilę, a kiedy się nie poruszył, przeniósł wzrok na babkę.
Anna stała przed najstarszym z handlarzy. Jej wychudzona, lecz piękna twarz była o kilka odcieni jaśniejsza od twarzy mężczyzny, gęste siwe włosy upięła w kok. Oboje zdjęli kaptury, wystawiając głowy na skwar późnego popołudnia, ale Annie najwyraźniej to nie przeszkadzało. Postępowała tak celowo, by przekonać handlarzy o swojej sile i niezależności. Płaciła za to sporą cenę, ponieważ nawet godzina na palącym słońcu była mordęgą, nie mówiąc o długiej drodze powrotnej, którą musiała przejść obładowana ciężkimi workami soli i mąki, belami materiału i innymi zakupionymi przedmiotami.
A on leżał tutaj ukryty i nie mógł jej pomóc.
Oczywiście i tak było jej już łatwiej, od kiedy mógł pomagać Annie w ogrodzie i przy naprawie ścian. Jednak w chwilach takich jak ta czuł się rozdarty, rozdarty między pragnieniem zobaczenia karawany a troską o babkę, która musiała tak ciężko pracować, by zdobyć rzeczy niezbędne do przetrwania.
Anna już prawie skończyła. Atrus patrzył, jak babka wręcza handlarzowi towary, które wyhodowała lub wykonała - cenne zioła i rzadkie minerały, misternie rzeźbione kamienne figurki oraz dziwne, podobne do ikon obrazy, których handlarzom nigdy nie było za wiele - i zdumiał się jej pomysłowością. Żył z nią od siedmiu lat; siedem lat w tym suchym, opuszczonym miejscu i ani razu nie dopuściła do tego, by głodowali.
Zdawał sobie sprawę, że był to swego rodzaju cud. Wiedział to nie dlatego, że babka mu powiedziała, ale ponieważ oczami uzbrojonymi w soczewki oglądał świat, w którym mieszkali. Widział, jak bezlitosna jest pustynia. Każdej nocy, po kolejnym dniu, który przetrwali, składali słowa podzięki.
Uśmiechnął się, widząc, jak babka zbiera zakupione towary. Jeden z młodszych handlarzy zaproponował pomoc. Anna potrząsnęła z uśmiechem głową. Mężczyzna natychmiast się cofnął i odwzajemnił uśmiech, szanując jej niezależność.
Obładowana workami, odwróciła się, pozdrowiła każdego z handlarzy skinieniem głowy, po czym ruszyła w długą drogę powrotną do rozpadliny.
Atrus chciał zejść i pomóc babce, ale wiedział, że musi pozostać na miejscu, dopóki karawana nie odjedzie. Poprawił soczewki i przyjrzał się szeregowi mężczyzn, rozpoznając każdego po postawie i gestach; widział, jak ten bierze łyk wody z butelki, a tamten poprawia uprząż wielbłąda. Wreszcie, na niewidoczny sygnał, karawana ruszyła w drogę; początkowo wielbłądy się ociągały, kilka z nich musiało zasmakować bata, by w końcu, ze sieknięciem i ochrypłym rykiem, rozpoczęły długi marsz.
Atrusie?
Tak, babciu?
Co widziałeś?
Widziałem wielkie miasta na południu, babciu, i ludzi, całe mrowie ludzi...
Wreszcie, wiedząc, że Anna będzie na niego czekać, zaczął schodzić w dół.
Kiedy Anna minęła potężny załom skalny i weszła do rozpadliny, Atrus wyszedł jej na spotkanie. Tutaj, ukryta przed wzrokiem handlarzy, zazwyczaj zatrzymywała się i pozwalała Atrusowi wziąć kilka worków, ale dzisiaj wyminęła wnuka, uśmiechając się na jego pytające spojrzenie.
Przy północnym krańcu rozpadliny zatrzymała się i z niemal przesadną troską opuściła ładunek z ramion.
- Masz - powiedziała cicho, wiedząc, jak daleko niesie się głos w tej otwartej przestrzeni. - Zanieś sól i mąkę do spiżarni.
Atrus wykonał polecenie w milczeniu. Zsunął sandały i położył je na wąskim stopniu pod krawędzią rozpadliny. Na zewnętrznej ścianie widniały ślady kredy po lekcji, a nieopodal, częściowo zakopane w piasku, stały gliniane garnki, w których przeprowadzał doświadczenia.
Atrus zarzucił jeden ze śnieżnobiałych worków na ramię, czując, jak szorstki materiał drapie go w szyję i policzek, a w nozdrza uderzył go silny zapach soli. Potem podszedł do pochyłej ściany, odwrócił się, kucnął, przełożył lewą stopę i namacał górny szczebel drabinki sznurowej.
Nie namyślając się długo, Atrus opuścił się ostrożnie w chłodny cień rozpadliny, a po wysuszonym, jałowym powietrzu pustyni silny aromat ziół oszołomił go. Tu, w dole, wszędzie rosły rośliny; wykorzystany był każdy cal. Wśród rozmaitych kamiennych konstrukcji strome ściany rozpadliny miały barwę czerwonobrązową i jaskrawoszmaragdową, a maleńki staw otaczała soczystozielona pochyła podłoga. Nie zmarnowano przestrzeni nawet na ścieżkę. Zamiast niej nad rozpadliną rozciągał się most sznurowy, który łączył rozmaite konstrukcje, nie połączone wąskimi stopniami wyrytymi w skale wiele tysiącleci temu. Na przestrzeni lat Anna wyżłobiła w twardych ścianach rozpadliny wiele długich półek, które wypełniła ziemią i nawodniła, powoli powiększając ogród.
Spiżarnia znajdowała się w głębi, w pobliżu dna rozpadliny. Krocząc po ostatnim fragmencie mostu, Atrus zwolnił. W tym miejscu, z podziemnego źródła wydobywała się z bulgotem woda, sącząc się przez porowatą ścianę, przez co starodawne stopnie były wilgotne i śliskie. W skale biegł kanał, kierując skąpy, lecz cenny strumień po nieprzepuszczalnym kamiennym dnie rozpadliny do naturalnego zagłębienia stawu. Tam spoczywała matka Atrusa. Nad stawem rosła kępka delikatnych niebieskich kwiatów o ciemnych, atłasowych pręcikach.
Po spiekocie pustynnego piasku dotyk chłodnego, wilgotnego kamienia pod stopami sprawiał rozkosz. Tutaj, prawie dziesięć metrów pod ziemią, powietrze było świeże i chłodne, a słodki aromat orzeźwiał. Atrus słyszał cichy szmer wody i jednostajne brzęczenie pustynnej osy. Zatrzymał się na chwilę, zsunął okulary na czoło pozwalając jasnym oczom przywyknąć do cienia, po czym ruszył dalej w dół. Schylił się pod nawisem skalnym, wreszcie stanął przed drzwiami spiżarni, cofniętymi w głąb ściany rozpadliny.
Powierzchnia tych niskich, ciężkich drzwi, ozdobiona setką delikatnych żłobień, sama w sobie stanowiła cud; ryby, zwierzęta i ptaki były połączone plątaniną liści i kwiatów. Podobnie jak większość rzeczy w rozpadlinie drzwi były dziełem jego babki. Jeżeli gdziekolwiek znajdowała się gładka przestrzeń, Anna ozdabiała ją, jak gdyby cały świat służył jej za płótno.
Atrus pchnął nogą drzwi i wcisnął się w ciemne, wąskie przejście. Za rok będzie musiał się schylać pod niskim kamiennym sufitem. Teraz jednak przemierzył małe pomieszczenie trzema krokami, zdjął worek z ramienia i wsunął na szeroką kamienną półkę obok dwóch pozostałych.
Przez chwilę przyglądał się krwistoczerwonemu symbolowi, który zdobił worek. Był to przepysznie misterny wzór złożony z zakrętasów i krzywizn, a Atrus, który widział go już wcześniej, nie wiedział, czy było to słowo czy po prostu ornament, jednak jego piękno i elegancja urzekły go. Niekiedy przywodził mu na myśl pysk jakiegoś egzotycznego zwierzęcia, a czasami odnosił wrażenie, że dopatruje się w nim pewnego znaczenia.
Atrus odwrócił się, spojrzał w górę, uświadamiając sobie nagle, że babka czeka przy ścianie rozpadliny. Pośpiesznie założył okulary, wbiegł po schodach, minął rozbujany most i wyszedł na powierzchnię w chwili, gdy Anna rozpięła płaszcz. Ze skórzanego futerału na narzędzia, który nosiła wokół pasa, wyjęła długi nóż z perłową rękojeścią, pochyliła się i rozcięła jedną z zakupionych bel materiału.
- Jakie ładne - powiedział stając obok babki. Poprawił soczewki i spojrzał z podziwem na cynobrowy i kobaltowy wzór, widząc, jak słońce migocze na tkaninie niczym w stawie.
- Tak - odparła, odwróciła się do niego z uśmiechem i wsunęła nóż do pochwy. - To jedwab.
- Jedwab?
W odpowiedzi wyciągnęła do niego tkaninę.
- Dotknij.
Atrus wyciągnął rękę, zdziwiony chłodną, gładką fakturą materiału.
Anna wciąż mu się przyglądała, a na jej ustach igrał zagadkowy uśmiech.
- Przyszło mi na myśl, że zrobię draperię do twojego pokoju, żeby go ożywić.
Odwrócił głowę i spojrzał na Annę zdziwiony, a potem zarzucił kolejny worek na ramię.
Schodząc do spiżarni, przywołał w myślach misterny wzór tkaniny i uśmiechnął się. Zdał sobie sprawę, że jedwab był przetykany cienką złotą nitką. Przypomniał sobie jego powierzchnię, miękką i gładką jak dolna strona liścia.
Po odniesieniu drugiego worka wrócił na górę. Podczas jego nieobecności Anna położyła dwie bele materiału na półce, obok ostatniego worka z mąką i solą. Stał tam także mały zielony mieszek z nasionami, zawiązany krwistoczerwonym pnączem. Po ostatnim worku, tym, który się poruszył, nie było ani śladu.
Zmarszczył brwi i spojrzał na babkę. Nawet jeśli zrozumiała, nie dała tego po sobie poznać.
- Zanieś nasiona do kuchni - powiedziała cicho, zarzucając belę jedwabiu na ramię. - Jutro je zasadzimy. Potem pomożesz mi przenieść resztę materiału.
Kiedy wrócił ze spiżarni, zobaczył, że Anna czeka na niego na szerokim kamiennym stopniu w głębi ogrodu. Nawet z miejsca, w którym stał, widział, jak bardzo była zmęczona. Szybkim krokiem przeszedł przez most sznurowy do głównego domu. Zbiegł po wąskich stopniach przytulonych do ściany. Trzymając się gładkich, wystających skał na zachodnim krańcu stawu, przykucnął, zdjął metalową chochlę z kołka, nachylił się i zanurzył ją w nieruchomą, zwierciadlaną powierzchnię wody.
Ponownie się wyprostował, szybkim krokiem wrócił wzdłuż brzegu, starając się nie uronić ani kropli cennej wody, wreszcie stanął przed stopniem, na którym siedziała Anna.
Podniosła wzrok i posłała mu znużony, ale pełen miłości uśmiech.
- Dziękuję - powiedziała. Wzięła chochlę, upiła łyk, po czym oddała ją Atrusowi.
- Nie - pokręcił głową. - Dokończ.
Dopiła wodę z uśmiechem i zwróciła mu chochlę.
- Cóż, Atrusie - powiedziała, nagle rozluźniona, jak gdyby woda spłukała z niej zmęczenie. - Co widziałeś?
Po chwili wahania odparł:
- Widziałem brązowy worek, który się poruszył.
Jej śmiech go zaskoczył. Atrus zmarszczył czoło, a potem uśmiechnął się szeroko, kiedy babka wyjęła worek spod płaszcza. Worek był dziwny, bo z pozoru niczego nie zawierał, a ponadto wykonano go z dziwnego materiału, znacznie bardziej szorstkiego niż worki tradycyjnie używane przez handlarzy. Wyglądał tak, jakby utkano go zaledwie z połowy włókien. Gdyby zawierał sól, ziarenka wysypałyby się przez otwory w materiale, a jednak w worku coś było.
- No więc? - spytała rozbawiona jego reakcją. - Weźmiesz go?
Atrus spojrzał na babkę z niekłamanym zdziwieniem.
- Dla mnie?
- Tak. Dla ciebie.
Ostrożnie wziął od niej worek. Zauważył, że był związany tym samym czerwonym pnączem co mieszek z nasionami.
- Co to jest?
- Sam zobacz - odparła wyjmując nóż i podając go wnukowi. - Uważaj. Może ugryźć.
Atrus zamarł w bezruchu.
- Och, daj spokój - powiedziała, śmiejąc się cicho. - Tylko się z tobą droczę, Atrusie. Otwórz worek.
Powoli wsunął ostrze pod pnącze i szarpnął.
Odłożył nóż na skałę, poprawił okulary i zaczął otwierać worek zaglądając do środka.
Coś tam było. Coś małego, skulonego i...
Dziwny odgłos sprawił, że Atrus wypuścił worek i odskoczył. Włosy zjeżyły mu się na karku.
- Ostrożnie... - upomniała go Anna schylając się i podnosząc worek.
Atrus patrzył, jak babka wyjmuje coś małego, porośniętego gęstym futrem. Przez chwilę nie pojmował, ale nagle zrozumiał, co to było. Kociak! Anna kupiła mu kociaka!
Z okrzykiem radości zerwał się na równe nogi i podszedł do Anny, przyglądając się zwierzątku.
Było piękne. Miało barwę pustyni o zachodzie słońca, a kocie oczy, niczym dwa wielkie zielone spodki, mrugnęły dwa razy i spojrzały na Atrusa z zaciekawieniem. Kociak nie był większy od dłoni Anny.
- Jak się nazywa? - spytał.
- Pahket.
- Pahket? - Atrus spojrzał na babkę marszcząc brwi, a potem delikatnie pogłaskał kotka po szyi.
- To starodawne imię. Najstraszy z handlarzy powiedział, że przynosi szczęście.
- Możliwe - odparł Atrus bez przekonania. - Ale jakoś do niego nie pasuje. Spójrz tylko, wygląda jak maleńki płomień. - Uśmiechnął się, kiedy kotek przytulił się do jego dłoni i zaczął głośno mruczeć.
- Może więc tak właśnie powinieneś ją nazwać.
- Płomień?
Anna skinęła głową. Przez chwilę przyglądała się wnukowi, wreszcie powiedziała:
- W kuchni jest mała gliniana miska...
...
entlik