Mendez Antonio Operacja Argo A5.doc

(1653 KB) Pobierz
Operacja Argo




Antonio Mendez & Matt Baglio

Operacja Argo

Jedna z najbardziej brawurowych akcji ratunkowych w historii CIA i Hollywood

 

Przełożyła: Julia Szajkowska

Tytuł oryginalny: Argo: How the CIA and Hollywood Pulled off the Most Audacious Rescue in History

Rok pierwszego wydania: 2012

Rok pierwszego wydania polskiego: 2012

 

Czwartego listopada 1979 roku tłum irańskich studentów wdarł się na teren amerykańskiej ambasady w Teheranie. Kilkudziesięciu pracowników placówki zostało zatrzymanych w charakterze zakładników. Trwający 444 dni kryzys wywołał prawdziwą burzę w świecie polityki, a jego skutki odczuwamy do dziś. To powszechnie znane fakty, natomiast mało kto wie, że równolegle do tamtych wydarzeń rozgrywał się dramat sześciorga dyplomatów zbiegłych z ambasady. Jeden ze starszych oficerów CIA, Antonio Mendez, opracował genialny, lecz szalenie ryzykowny plan ratunkowy, mający pozwolić wywieźć Amerykanów z Teheranu, nim Irańczycy odkryją ich obecność w mieście.

Dzięki wsparciu zespołu biegłych fałszerzy, zaangażowaniu w sprawę tajnych współpracowników CIA i czynnemu udziałowi w intrydze fachowców z Hollywood, Mendez mógł podać się za producenta nieistniejącej wytwórni filmowej i pod pretekstem poszukiwania plenerów do kręcenia nowego filmu science fiction, tytułowego „Argo”, poruszać się po stolicy Iranu bez większych przeszkód. On i jego współpracownik zdołali nawiązać kontakt z uciekinierami, po czym przewieźli ich przez granicę ogarniętego chaosem rewolucji kraju.

Po przeszło trzydziestu latach od tamtych wydarzeń wywiadowca uchyla rąbka tajemnicy i przedstawia szczegóły niezwykle złożonej i niebezpiecznej operacji. „Operacja Argo”, porywająca opowieść o fałszywych tożsamościach i międzynarodowej intrydze, stanowi świadectwo niezwykłej współpracy, jaka nawiązała się między Hollywood a jedną z czołowych agencji wywiadowczych świata.

 

 

Spis rozdziałów:

Wstęp.              4

Czas rewolucji.              10

Wszystkie elementy układanki.              33

Dyplomacja.              52

Uciec, ale dokąd?              70

Kanada przybywa z odsieczą.              97

Lekcja z przeszłości.              118

Budowanie zespołu.              144

Legenda.              156

Hollywood.              173

Studio Six.              198

Kosmiczna zawierucha.              214

Chwile przed startem.              229

Irańskie plenery.              247

Ostatnie przygotowania.              265

Ucieczka.              281

Następstwa.              295

Podziękowania.              318

Wykaz źródeł.              321


Wstęp.

Tamto sobotnie popołudnie chciałem spędzić w studiu przy sztalugach. Słońce chowało się powoli za wzgórzami, zaciągając nad doliną zasłonę długich cieni. Półmrok panujący w pomieszczeniu bardzo przypadł mi do gustu.

Z radia popłynęły spokojne nuty Come Rain or Come Shine. Podczas pracy często słuchałem muzyki; można nawet powiedzieć, że była dla mnie równie ważna jak światło. W pracowni stał doskonały sprzęt stereo, więc jeśli zasiedziałem się nad płótnem odpowiednio długo, w sobotnie noce udawało mi się czasem złapać nadawaną w NPR[1] Hot Jazz Saturday Night Roba Bambergera.

Malarstwo zajmowało mnie od wczesnego dzieciństwa. Nawet w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym, kiedy zostałem już zwerbowany przez CIA, starałem się podchodzić do swojego hobby profesjonalnie. Do dziś zresztą utrzymuję, że przede wszystkim jestem malarzem, a szpiegiem niejako przy okazji. Praca przy sztalugach zawsze stanowiła dla mnie wentyl bezpieczeństwa, pomagała mi pozbyć się napięcia związanego z robotą w agencji. O ile wymysły niektórych biurokratów sprawiały, że najchętniej podusiłbym ich gołymi rękami, o tyle wystarczyło, bym zaszył się na parę chwil w studiu z pędzlem w dłoni, a tłumione mordercze instynkty mijały bez śladu.

Pracownię urządziłem nad garażem, u wylotu pnących się stromo schodów. Okna przestronnego pomieszczenia wychodziły na trzy strony świata. Podłogę z ułożonych ukośnie żółtych sosnowych desek przykrywały rzucone tu i ówdzie wschodnie dywany. Całości dopełniała ogromna biała kanapa i kilka antyków, które Karen, moja żona, kupiła z myślą o prowadzonej działalności dekoratorskiej. Lecz co najważniejsze - w wygodnym atelier byłem naprawdę u siebie. Nikt nie wchodził tutaj bez pozwolenia, a choć zazwyczaj nie wahałem się go udzielać, ani rodzina, ani przyjaciele nie kwapili się zbytnio, by przerywać mi pracę.

Studio powstało razem z domem. Gdy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym wróciłem z placówki zagranicznej, postanowiliśmy z Karen, że lepiej wychować dzieci z dala od zgiełku i niebezpieczeństw stolicy. Kupiliśmy szesnaście hektarów ziemi u stóp Pasma Błękitnego Appalachów, wykarczowałem las i trzy kolejne lata spędziłem, stawiając właściwy dom. W tym czasie mieszkaliśmy w chacie z bali, którą również zbudowałem własnoręcznie. Okolica miała bogatą i ciekawą historię. Nie trzeba było daleko chodzić, by trafić na pamiątki po stoczonej tu podczas wojny secesyjnej bitwie nad Antietam Creek. Znaleziska w postaci starych guzików, kul czy zagrzebanych w zwiędłych liściach napierśników zdarzały się na terenie naszej posiadłości wcale często.

Pomysł na Wilka w deszczu, obraz, nad którym pracowałem tamtego popołudnia, przyszedł mi do głowy w związku z moją pracą w agencji. Przywoływał smutek posępnego, zimnego dnia, wyzwalał tęsknotę za leśnym krajobrazem, rozciągającym się zimą za oknami pracowni. Nie potrafiłem wskazać jego źródła, ale wiedziałem, że potrafię oddać go barwami. Praca nad Wilkiem wprawiła mnie w stan, którego każdy artysta pragnie doświadczyć chociaż raz w życiu. Obraz pojawił się na płótnie dosłownie znikąd, był jak bohater powieści, który znienacka wysuwa się na pierwszy plan i skupia na sobie uwagę czytelnika. O obecności zwierzęcia świadczyły wyłącznie ślepia, błyszczące w mroku zalanego deszczem lasu. Każdy, kto w nie spojrzał, musiał natychmiast wyczuć czające się w nich cierpienie.

Zawsze gdy miałem wenę, mój mózg natychmiast przechodził w stan alfa, kiedy do głosu dochodzi prawa, bardziej podatna na subiektywne wpływy półkula, i kiedy najłatwiej o przełomowe pomysły. Einstein twierdził podobno, że istotą geniuszu jest nie tyle bycie mądrzejszym od wszystkich wokół, ile zdolność do czerpania inspiracji z otoczenia. Tak właśnie definiowałem stan alfa. Malowanie pozwalało mi oczyścić umysł z myśli związanych z nieporozumieniami w pracy. Nagle wyraźnie dostrzegałem istotę problemu i wpadałem na rozwiązania, które normalnie nie przyszłyby mi do głowy. W takich chwilach czerpałem inspirację zewsząd.

Dziewiętnastego grudnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku naprawdę miałem o czym myśleć. Tydzień wcześniej trafiła do mnie notatka służbowa z Departamentu Stanu z informacją o sześciorgu dyplomatach, którzy zdołali wydostać się z opanowanej przez paramilitarną milicję studencką ambasady USA w Teheranie i ukryć w domach kanadyjskiego ambasadora Kena Taylora i podległego mu urzędnika imigracyjnego Johna Sheardowna. Zapewniało im to wprawdzie chwilowe bezpieczeństwo, ale nikt nie potrafił powiedzieć, na jak długo. Członkowie irańskich bojówek nie poprzestali bowiem na zajęciu budynku i rozpoczęli poszukiwania obywateli USA w całej stolicy. Wymieniona szóstka ukrywała się już niemal dwa miesiące, nic więc dziwnego, że wtajemniczeni w jej położenie zastanawiali się, ile to jeszcze potrwa. Muszę przyznać, że wiadomość o ucieczce była dla mnie sporym zaskoczeniem. Poprzedni miesiąc spędziłem, jak zresztą większość moich kolegów z CIA, biedząc się nad rozwiązaniem znacznie poważniejszego problemu. Czwartego listopada grupa Irańczyków, samozwańczy patrol obywatelski, wtargnęła na teren ambasady Stanów Zjednoczonych w Teheranie i uwięziła w budynkach placówki sześćdziesiąt sześć osób. Studenci oskarżyli personel o szpiegostwo i podejmowanie działań mających na celu podkopanie autorytetu przywódców będącej dopiero w powijakach rewolucji islamskiej. Ich postępek popierał irański rząd pod przewodnictwem ajatollaha Chomeiniego.

W chwili zamachu szefowałem OTS (Office of Technical Services), służbom technicznym, i do mnie należał nadzór nad wszystkimi sekretnymi operacjami prowadzonymi przez CIA. W ciągu czternastu lat pracy w agencji uczestniczyłem w wielu tajnych misjach na całym świecie, przygotowując wywiadowcom i oficerom prowadzącym lewe tożsamości. Pomagałem również uciekinierom zza żelaznej kurtyny.

Natychmiast po ataku w Teheranie mój zespół rozpoczął pracę nad przykrywkami, fałszywymi dokumentami i życiorysami nadającymi się dla ludzi mających dyskretnie przedostać się do Iranu. Wspomniana notatka wypłynęła w samym środku gorączkowych przygotowań.
Położyłem na płótno warstwę ciemnego laserunku i klimat obrazu natychmiast uległ zmianie. Przeszywające spojrzenie wilczych ślepiów stało się nagle boleśnie żywe. Tknięty nieprzyjemną refleksją stałem jak sparaliżowany, nie mogąc odwrócić wzroku: Departament Stanu traktował przypadek szóstki Amerykanów w kategoriach „pożyjemy, zobaczymy”, co niespodziewanie wydało mi się kolosalnym błędem. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej przeprowadzałem osobiście w Iranie tajną operację, znałem więc aż za dobrze ryzyko związane z ukrywaniem się w tym kraju. Kryjówka dyplomatów mogła zostać odnaleziona w każdej chwili. Miasto było pełne wrogich oczu, czujnych, poszukujących. Gdzie znajdą nowy azyl zmuszeni do ucieczki zbiegowie? Wykrzykujący wrogie hasła, zbierający się codziennie pod ambasadą amerykańską tłum nie pozostawiał wątpliwości - w przypadku namierzenia miejsca jej pobytu, cała szóstka natychmiast zostałaby wtrącona do więzienia, może nawet postawiona przed plutonem egzekucyjnym. Zawsze powtarzałem swoim ludziom, że istnieją dwa warianty ewakuacji z terenu nieprzyjaciela: z pościgiem i bez pościgu. W tym przypadku nie można było dłużej pozostawać biernym, bo każda chwila zwłoki nieuchronnie przybliżała moment wytropienia uciekinierów. A wówczas ich ewakuacja z Iranu stałaby się praktycznie niemożliwa.

Do pracowni zajrzał Ian, mój syn.

- Co jest? - zapytał.

Podszedł i obrzucił dzieło ojca krytycznym spojrzeniem, na jakie stać wyłącznie siedemnastoletniego potomka artysty.

- Nieźle, tato - orzekł w końcu, cofnąwszy się wcześniej, by spojrzeć z lepszej perspektywy. - Ale przydałoby się nieco niebieskiego.

Na wilcze oczy nie zwrócił uwagi.

- Spadaj, Ian. Powiedz mamie, że za jakieś pół godziny zejdę na obiad - odparłem.

Tymczasem z radia popłynęła jedna z wczesnych interpretacji Just One ofThose Things w wykonaniu Elli. Zabrałem się do czyszczenia pędzli i porządkowania stanowiska pracy; farby olejne trzeba dobrze pozamykać. Odkąd pamiętam, używałem tej samej palety, więc na owalnej desce z dziurą na kciuk zdążyły przez lata narosnąć kolorowe stalaktyty. Stała się zdecydowanie zbyt ciężka, za to zawierała w sobie cząstkę każdego obrazu, jaki powstał w mojej pracowni. Porządkowałem pędzle i jednocześnie układałem w myślach zarys planu ratunkowego. Podstawą było, oczywiście, przygotowanie nowych tożsamości dla całej szóstki, ale nie należało zapominać o tych, którzy przedostaną się do Iranu, by się skontaktować ze zbiegami i ocenić, czy zdołają oni wejść w narzucone im role.

W głowie natychmiast pojawiły się setki pytań. W jaki sposób przekonać sześcioro Bogu ducha winnych ludzi bez doświadczenia w prowadzeniu tajnych operacji, że im się uda bez trudności przekroczyć granicę? Jaka historia mogłaby uzasadnić obecność takiej grupy obcych w kraju trawionym gorączką rewolucji? Miałem wprawdzie na koncie dziesiątki zadań specjalnych, ale żadne z wcześniejszych nie było nawet w połowie tak trudne.

Wyłączyłem radio i zgasiłem światło. Przez chwilę stałem w ciemności, wpatrując się w nocny krajobraz za oknem, rozświetlony jedynie blaskiem lampy wiszącej w oranżerii. Szpiegostwo jest jednym z instrumentów sprawowania władzy, dlatego wszelkie tajne działania, o ile zostają przeprowadzone zgodnie ze sztuką, nie wykraczają poza przyjęte normy. Niestety, w przypadku ogarniętego rewolucją Iranu nie obowiązywały jakiekolwiek reguły...


Czas rewolucji.

Sygnał nadano przez głośnik nieco po dziesiątej. „Odwrót! Odwrót! Wszyscy żołnierze na stanowisko pierwsze!”, trzeszczał odbiornik głosem Ala Golacinskiego, dowódcy oddziału ochraniającego amerykańską ambasadę w Teheranie. Czwartego listopada 1979 roku na ogrodzony teren placówki wtargnęła przez główną bramę „studencka” milicja.

Golacinski miał zapewnić bezpieczeństwo na ogromnym obszarze. Jedenaście hektarów skrytych za wysokim, ceglanym murem zajmowały liczne budynki, magazyny, rezydencja ambasadora, boisko, korty tenisowe, a nawet basen. Całość mieściła się w centrum Teheranu; otoczona ze wszystkich stron głównymi arteriami stanowiła koszmar każdego ochroniarza. Wewnątrz kompleksu stacjonowała złożona z dwunastu żołnierzy drużyna piechoty morskiej, ale ze względu na rozmiary obiektu możliwości jej działania były mocno ograniczone.

Plan postępowania w sytuacjach kryzysowych zakładał, że wszyscy pracownicy ambasady schronią się w archiwum - dużym, trzypiętrowym budynku z kuloodpornymi, solidnie okratowanymi oknami oraz drzwiami zamykanymi na zamki czasowe. Archiwum zostało zaprojektowane w taki sposób, by po zamknięciu masywnych stalowych drzwi drugie piętro zostało całkowicie odcięte od świata, co teoretycznie powinno pozwolić przetrwać kilkugodzinny kryzys. Głównym gwarantem bezpieczeństwa każdej placówki dyplomatycznej jest rząd kraju, w którym się ona znajduje, więc zakładano, że kilka godzin w zupełności powinno wystarczyć Irańczykom na zorganizowanie pomocy i reakcję na niebezpieczeństwo.

Pierwszy atak na przedstawicielstwo miał miejsce dziewięć miesięcy wcześniej, 14 lutego 1979 roku, czyli miesiąc po ucieczce z kraju szacha Mohammada Rezy Pahlawiego. Wówczas na teren ambasady wdarła się grupa uzbrojonych marksistowskich bojówkarzy i przez cztery godziny przetrzymywała dyplomatów jako zakładników.

W tamtym okresie w Iranie panował chaos absolutny. Ajatollah Chomeini powrócił właśnie z Paryża, gdzie przebywał na wygnaniu; jego tryumf przyczynił się do szybkiego upadku dotychczasowego władcy. Armia niemal natychmiast poparła duchownego, kruchy sojusz ugrupowań zjednoczonych dotąd chęcią odsunięcia monarchy (lewicowych, nacjonalistycznych, komunistycznych - finansowanych w znacznym stopniu przez ZSRR i islamskich fundamentalistów) rozpadł się równie szybko, a jego uczestnicy zajęli się aktywnym zwalczaniem politycznych przeciwników. W całym kraju powstawały zbrojne grupy, samozwańcze komitety, które bardzo szybko przeszły do rywalizacji o strefy wpływów. Członkowie komitetów byli lojalni wobec lokalnych mułłów i wyłącznie przed nimi odpowiedzialni, więc w rzeczywistości niewiele różnili się od gangów przestępczych. Chętnie weszli w role oskarżycieli, sędziów i katów gotowych wymierzać rewolucyjną sprawiedliwość każdemu, kto śmiał się sprzeciwić religijnym przywódcom. Pierwszym dniom przywództwa Chomeiniego, który wraz z grupą najbliższych współpracowników przystąpił do organizowania rządu tymczasowego, towarzyszyły niepokój i silne społeczne wzburzenie. W tym samym czasie Zgromadzenie Ekspertów[2] usiłowało napisać nową konstytucję.

Podczas pierwszej napaści na ambasadę irański rząd tymczasowy zareagował bardzo szybko i niemal natychmiast wysłał oddział wojska, który usunął bojówkę z terenu misji. Wydarzenia tamtego dnia wywarły olbrzymi wpływ na dalszy rozwój wypadków. Przede wszystkim administracja Stanów Zjednoczonych ograniczyła do minimum liczbę personelu (pełna obsada liczyła blisko tysiąc osób), choć jednocześnie - co wydaje się bardziej istotne - odniosła wrażenie, że nowa władza w Iranie dotrzyma zobowiązania zapewnienia ochrony przedstawicielstwu.

Po zażegnaniu chwilowego kryzysu Irańczycy uznali, że placówka potrzebuje stałej ochrony i oddelegowali do niej członków jednego z komitetów, których zakwaterowano w niewielkim budynku tuż przy wejściu do kompleksu. Ich zadanie ograniczało się do patrolowania terenu. Ochronę wzmocniono dopiero latem, lecz nawet najbardziej optymistyczne założenia Amerykanów nie pozwalały wierzyć, że w razie potrzeby znacząco zmieni to bieg wydarzeń.

Oczywiście, nasuwa się pytanie, dlaczego po pierwszym ataku rząd USA nie zdecydował się na likwidację przedstawicielstwa w Teheranie. Należy zacząć od tego, że Iran był zbyt istotny z punktu widzenia interesów Stanów Zjednoczonych i to nie wyłącznie ze względu na olbrzymie złoża ropy naftowej. Przez ćwierć wieku kraj ten pozostawał oddanym sojusznikiem Ameryki, przyjmując na siebie niewdzięczną rolę bufora hamującego próby zdominowania regionu przez ZSRR, graniczącego z Iranem na długości 2500 kilometrów. Władze Związku Radzieckiego nie kryły ani swych dążeń do uzyskania dostępu do któregoś z ciepłych mórz, ani działań mających doprowadzić do zwiększenia ich wpływów w Zatoce Perskiej. Dlatego, zamiast ochłodzić stosunki dyplomatyczne, a być może nawet je zerwać, administracja prezydenta Cartera podjęła ostrożne próby nawiązania porozumienia z irańskim rządem tymczasowym, co oczywiście wiązało się z utrzymaniem funkcjonującej ambasady.

Dziś trudno sobie wyobrazić, że Iran i Stany Zjednoczone działały niegdyś ręka w rękę, ale trzeba spojrzeć na sytuację tych dwóch państw przez pryzmat wielkiej gry prowadzonej przez USA i ZSRR.

Był czas, gdy Stany Zjednoczone występowały w Iranie w roli obserwatora. Niegdysiejsza Persja (nazwa Iran została wprowadzona dopiero w 1935 roku) znalazła się w samym centrum walki o dominację w regionie, toczącej się między Rosją a Wielką Brytanią. Miejscowa władza radziła sobie doskonale i z gracją rozgrywała jedno imperium przeciwko drugiemu. Jednak wybuch drugiej wojny światowej postawił politykę regionalną na głowie. Rządy w Moskwie i w Londynie połączył niespodziewany sojusz, a priorytetem Persów stało się zabezpieczenie ciągłości dostaw ropy oraz utrzymanie prowadzących do Rosji dróg lądowych. Kraj z dnia na dzień znalazł się pod brytyjsko-sowiecką okupacją. Obawiając się, że dotychczasowy władca Reza Szach zechce dołączyć do hitlerowskich Niemiec, świeżej daty sojusznicy pozbawili go tronu na rzecz jego dwudziesto-jednoletniego syna Mohammada Rezy Pahlawiego.

Po zakończeniu wojny Stany Zjednoczone zaangażowały się w rozwijanie irańskiej gospodarki i rozbudowę sił zbrojnych, obawiając się, że Stalin pod byle pretekstem postara się odzyskać kontrolę nad krajem, z którego wycofał się w 1946 roku z wielkimi oporami. Z równie dużym niepokojem wypatrywano w Waszyngtonie oznak prowadzenia w Iranie tajnych operacji, mających na celu podkopanie autorytetu szacha. Komunistyczna partia Tudeh zyskiwała coraz większe poparcie, nie kryjąc wcale swej akceptacji dla poczynań Moskwy.

W roku 1951 Stany Zjednoczone mogły jedynie obserwować z rosnącym przerażeniem, jak szach stopniowo traci władzę na rzecz prawnika Mohammada Mosaddegha, który swoją popularność zawdzięczał nacjonalizacji należącej do Brytyjczyków Anglo-Irańskiej Kompanii Naftowej (Anglo-Iranian Oil Company, AIOC). Posunięcie to przysporzyło mu zwolenników wśród tych wszystkich obywateli Iranu, dla których działalność Brytyjczyków była po prostu wyzyskiem. Na fali nacjonalistycznych nastrojów Mosaddegh zyskał opinię bohatera narodowego, co ostatecznie wyniosło go na fotel premiera.

Jak można było się spodziewać, akcja nacjonalizacji AIOC nie przypadła do gustu Brytyjczykom, którzy natychmiast przystąpili do działań odwetowych. Ostatecznie Wielka Brytania doprowadziła do zakrojonego na szeroką skalę bojkotu irańskiej ropy, co wywołało gwałtowną zapaść ekonomiczną kraju. W zamieszaniu, jakie towarzyszyło wzajemnym przepychankom na skalę międzynarodową, popierająca dotąd premiera Mosaddegha koalicja zaczęła się rozpadać.

Nikt w Waszyngtonie nie wierzył wówczas w komunistyczne sympatie Mosaddegha, niemniej jednak jego sojusz z partią Tudeh wzbudził poważne zaniepokojenie. Gdy ponadto wywiad doniósł o planowanej przez ZSRR zapomodze dla irańskiego rządu, w wysokości 20 milionów dolarów, administracja Eisenhowera zdecydowała się podjąć konkretne kroki[3].

Obawiając się o rozwój sytuacji w regionie, Biały Dom nakazał dyrektorowi CIA Allenowi Dullesowi przygotować wespół z Brytyjczykami operację, której celem miało być odsunięcie Mosaddegha od władzy.

Z perspektywy czasu można śmiało powiedzieć, że administracja Eisenhowera zareagowała zdecydowanie na wyrost, ale w czasach zimnej wojny przywódcy Stanów Zjednoczonych mieli do czynienia z zupełnie innym światem niż obecnie. Wówczas wszystko wskazywało na to, że Związek Radziecki nieustannie poszerza swoją strefę wpływów: to Moskwa decydowała o obsadzaniu stanowisk rządowych w krajach Europy Wschodniej, a we Włoszech, Francji i Grecji jawnie wspierała ruchy dążące do wywołania wojen domowych. Należy również pamiętać o ówczesnym uwikłaniu USA w krwawą i wyniszczającą wojnę w Korei, ciągnącą się jeszcze od prezydentury Trumana. Istniały poważne przesłanki pozwalające przypuszczać, że już wkrótce kolejnym frontem w rozgrywce między mocarstwami stanie się Iran.

Wiosną 1953 roku Kermit „Kim” Roosevelt, będący wówczas dyrektorem Wydziału Krajów Bliskiego Wschodu w Dyrektoriacie Planów CIA, otrzymał milion dolarów na przeprowadzenie operacji, w której wyniku premier Mosaddegh zostałby odsunięty od władzy. Rzecz przeszła do historii pod kryptonimem TPAJAX (lub po prostu: AJAX).

Plan zakładał przeprowadzenie dobrze zorganizowanej akcji propagandowej, popartej jednocześnie odpowiednimi działaniami politycznymi, co w efekcie miało doprowadzić do podważenia pozycji Mosaddegha i pozbawienia go społecznego poparcia. Jak to jednak zwykle bywa, sprawy nie poszły zgodnie z przewidywaniami. Premier został ostrzeżony o zbliżającym się zamachu stanu, więc przeprowadził pierwsze aresztowania, zanim jeszcze spiskowcy przystąpili do działania. Ostatecznie, w wyniku licznych demonstracji, w większości przygotowanych przez Roosevelta, premier Mosaddegh zmuszony był podać się do dymisji. Pełnię władzy w Iranie przejął szach.

Analizowana z perspektywy dążenia do powstrzymania ekspansji komunizmu w czasach zimnej wojny operacja AJAX była niezaprzeczalnym sukcesem polityki zagranicznej rządu Stanów Zjednoczonych, nic więc dziwnego, że Kermit Roosevelt został okrzyknięty bohaterem. Na spotkaniu z szachem miał usłyszeć podziękowania: „Tron zawdzięczam Bogu, poddanym, armii i panu[4]”.

Dzięki sprawnie przeprowadzonej akcji Reza Pahlawi niemal natychmiast mógł podpisać porozumienie z gigantem naftowym AIOC, a Iran stał się stabilnym sojusznikiem krajów zachodnich, gwarantującym Stanom Zjednoczonym stałe dostawy ropy oraz możliwość rozmieszczenia posterunków nasłuchowych na granicy ze Związkiem Radzieckim. Dzięki nim w razie odpalenia przez ZSRR pocisków międzykontynentalnych rząd USA zostałby powiadomiony odpowiednio wcześnie, by móc podjąć skuteczne środki zaradcze.

Poza krótkofalowymi korzyściami strategicznymi przeprowadzony w 1953 roku zamach stanu miał też reperkusje długofalowe, które zaważyły na stosunkach między Stanami Zjednoczonymi a Iranem.

Przeciwnicy operacji AJAX oskarżali USA o działanie z pobudek egoistycznych, we własnym przede wszystkim interesie, ze szkodą dla Iranu i jego obywateli. W tym świetle na ironię zakrawa fakt, że przewrót nie powiódłby się bez wsparcia ze strony znacznej grupy Irańczyków, którzy we wzmocnieniu władzy szacha upatrywali gwarancji dla własnej działalności. Niemniej jednak w 1979 roku większość obywateli Iranu, z zasady nieufnych wobec wszelkich obcych interwencji w politykę wewnętrzną, pozostawała święcie przekonana, że CIA bez niczyjej pomocy obaliła demokratycznie wybranego przywódcę, zastępując go tyranem. Opinia ta, choć nie do końca prawdziwa, w tamtym okresie przeważała w społeczeństwie.

Odzyskawszy władzę, szach sprzymierzył się z rządami krajów zachodnich i bez zwłoki podjął działania dla umocnienia własnej pozycji. Wprowadził wiele prozachodnich reform społecznych, wydawał też niemałe kwoty na stworzenie dobrze wyszkolonej i nowoczesnej armii. Te starania nie spotkały się ze zrozumieniem poddanych, którzy twierdzili później, że szach uderzył w tradycyjny styl życia i usiłując za wszelką cenę zadowolić Waszyngton, doprowadził kraj do bankructwa.

Z czasem rządy monarchy stawały się coraz bardziej autokratyczne, a wszelkie formy oporu poddanych brutalnie tłumiła w zarodku tajna policja SAVAK.

Jednak wielka gra rządziła się własnymi prawami - Stany Zjednoczone musiały akceptować sojuszników z ich zaletami i wadami. Dlatego też, choć kolejne administracje starały się po cichu skłonić szacha do walki z korupcją i powstrzymania nadużyć SAVAK-u, oficjalnie rząd USA popierał monarchę Iranu.

Tymczasem ten nie kwapił się do zmiany polityki wewnętrznej kraju, choć trzeba przyznać, że nie miał do tego odpowiednich narzędzi.

Dysydenci, pozbawieni niemal wszystkich możliwości stawiania oporu władzy, zwrócili się w końcu do mułłów, a przywódcy religijni natychmiast skorzystali ze sposobności, by otwarcie potępić szacha za serwilizm względem Zachodu. Najbardziej zagorzałym przeciwnikiem monarchy jawił się niejaki Ruhollah Chomeini. Urodzony w 1902 roku duchowny słynął w społeczności wiernych jako autor licznych traktatów, w których atakował świeckie władze Iranu jeszcze za czasów ojca panującego szacha. W 1961 roku uderzył bezpośrednio we władcę, zajadle krytykując wprowadzone reformy społeczne - zwłaszcza tę przyznającą prawo wyborcze kobietom i innowiercom - jako nieetyczne i niezgodne z duchem religii muzułmańskiej. Jednak nawet jego zwolennicy nie zdawali sobie sprawy z rzeczywistych celów duchownego; większość uważała, że popiera on ideę powołania do życia umiarkowanie islamistycznego, demokratycznego rządu, gdy tymczasem Chomeiniemu marzył się kraj podporządkowany ściśle prawu koranicznemu, w którym najwyższe urzędy sprawowałby on sam.

Ponieważ ajatollah cieszył się zbyt dużym poparciem, by jego aresztowanie bądź zgładzenie mogło przejść bez echa, szach zdecydował się wygnać go z Iranu. W 1964 roku Chomeini opuścił kraj i udał się do Turcji, by stamtąd przenieść się do An-Nadżafu w Iraku. Choć pozornie odsunięty od wydarzeń w ojczyźnie, Chomeini wykazał się talentem politycznym i całkiem sprawnie kierował poczynaniami swoich irańskich zwolenników. Przez kolejne czternaście lat wygłaszał kazania, w których ostro krytykował nikczemne postępki szacha i władz amerykańskich. Nagrania na kasetach magnetofonowych przemycano do Iranu, gdzie można było je kupić na każdym bazarze.

Jesienią 1978 roku kraj znalazł się na krawędzi. Bunty ludności i strajki dały początek serii brutalnych starć między lojalnymi wobec monarchy siłami bezpieczeństwa a grupami wiernymi Chomeiniemu. Kolejne próby rozładowania napięcia - w tym także wprowadzenie dyktatury wojskowej - nie przyniosły rezultatów, a szach został ostatecznie zmuszony do opuszczenia Iranu. Miało to miejsce 16 stycznia 1979 roku. Monarcha wyjeżdżał z państwa znajdującego się o krok od całkowitego chaosu, nic więc dziwnego, że zaledwie dziesięć dni po tym wydarzeniu resztki struktur rządowych i dowództwo armii rozpadły się do końca.

Wszyscy wiedzieli, że dni rządów szacha są policzone, ale ani Biały Dom, ani CIA nie spodziewały się, że upadek władzy nastąpi tak szybko - nikt nie był na to przygotowany, czego najlepiej dowodzi sporządzona w sierpniu 1978 roku Narodowa Ocena Wywiadowcza (National Intelligence Estimate, NIE). Jej autorzy stwierdzili wyraźnie, że „nastroje w Iranie nie osiągnęły jeszcze stadium rewolucji czy działań przedrewolucyjnych”. Niełatwo wyjaśnić, dlaczego Amerykanie dali się zwieść do tego stopnia, że nie powzięli nawet cienia podejrzeń. Szach rządził Iranem żelazną ręką przez prawie ćwierć wieku, wszyscy zakładali więc, że i tym razem zdoła przetrwać chwilowe niepokoje społeczne. Gdy monarchia runęła, okazało się, że wielu pracowników waszyngtońskiej administracji żyło w przekonaniu, iż władca zechce utrzymać się na tronie, wykorzystując wszelkie dostępne środki. Nie trzeba dodawać, jak bardzo zaskoczył wszystkich fakt, że Pahlawi nie zdecydował się na podjęcie bardziej drastycznych kroków. Nawet ówczesny ambasador Stanów Zjednoczonych w Iranie, Bill Sullivan, wierzył, że rząd szacha przetrwa burzę[5], i gdy wreszcie 9 listopada 1978 roku przedstawił inny scenariusz, było już zbyt późno na jakiekolwiek kroki. W czasie poprzedzającym ucieczkę monarchy nigdy nie podjęto próby spotkania z opozycjonistami (fakt, że po części z obawy przed niezamierzonym osłabieniem pozycji irańskiego rządu).

Wydaje się jednak, że o porażce wywiadowczej w Iranie zdecydowało przede wszystkim zbyt duże zaufanie, jakim administracja amerykańska darzyła Rezę Pahlawiego, prezentując jednocześnie nieufność do reszty irańskiego społeczeństwa. Dlatego gdy na monolicie władzy pojawiły się pierwsze rysy, waszyngtońscy politycy nie chcieli przyjąć ich do wiadomości. W zaistniałych okolicznościach nie pozostało im nic innego, jak wspierać reżim do końca.

Jak na ironię szach podobno bardzo się niepokoił wyborem na prezydenta Stanów Zjednoczonych Jimmy’ego Cartera[6]. Wątpliwości monarchy budził stosunek prezydenta do zagadnienia obrony praw człowieka, z którego Carter uczynił główny filar swojej polityki. Przeczulony na punkcie opinii na własny temat Reza Pahlawi obawiał się, że przywódca USA może uznać go za tyrana, lecz wkrótce okazało się, że zmartwienia te są zupełnie pozbawione podstaw. Ostatniego dnia 1978 roku, czyli zaledwie tydzień przed serią brutalnych starć ulicznych, które dały ostatecznie początek rewolucji, prezydent Carter odwiedził Teheran, by zapewnić szacha o poparciu ze strony Stanów Zjednoczonych[7]. W swoim wystąpieniu nazwał Iran „oazą spokoju w jednym z bardziej burzliwych rejonów świata”. Choć Carter niewątpliwie miał powody, by wspierać monarszą władzę (czy raczej realia zimnej wojny nie pozwalały mu na utratę strategicznego sojusznika), hipokryzja wystąpienia nie umknęła uwadze Irańczyków. Te kilka słów sprawiło, że amerykański prezydent zyskał sobie opinię bliskiego przyjaciela satrapy. Nie trzeba było długo czekać, by tłumy rozżalonych demonstrantów zaczęły gniewnie wykrzykiwać nazwisko Cartera obok nazwiska szacha.

Mimo haseł głoszonych zarówno przez nowy irański rząd, jak i samych obywateli, obydwa kraje nadal łączyły silne więzy. Przede wszystkim jeszcze za czasów prezydentury Nixona i Forda szach zakupił w USA ogromne ilości sprzętu wojskowego i część tamtych zamówień wciąż czekała na realizację. Poza tym poprzedni rz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin