Adam Majewski
Zaczęło się w Tobruku
Zdjęcia ze zbiorów Adama Majewskiego
Wydanie polskie 1973
„Zaczęło się w Tobruku”... to opowieść o Adolfie Bocheńskim, podchorążym samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich, a następnie podporuczniku Pułku Ułanów Karpackich, który dzięki swej niezwykłej odwadze, a przede wszystkim prawdziwie koleżeńskiej i w pełni humanistycznej postawie zdobył niespotykaną wprost popularność wśród żołnierzy polskich walczących na Środkowym i Bliskim Wschodzie oraz we Włoszech.
Bocheński walczył i zginął jako dowódca plutonu, a stał się wzorem i ideałem szerokich mas żołnierskich. Jego czyny zyskały niemal legendarną sławę.
Autor na podstawie bogatej dokumentacji, jaką udało mu się zgromadzić, opisuje całe życie Bocheńskiego, koncentruje jednak swoje zainteresowanie głównie na ostatnim okresie, kiedy to świetnie zapowiadający się intelektualista przeobraził się we wzorowego żołnierza.
Spis treści:
Wprowadzenie. 5
Zamiast wstępu - Trzy listy. 20
Na obczyźnie. 46
W konwoju. 79
Ballangen. 98
Z bronią w ręku. 119
Krew. 146
Vichy - Tuluza - Louchon. 170
„Athos II”. 190
Karpacka Brygada. 206
W Tobruku. 221
Zbyszek. 267
Wzgórze Ras El Medauar. 293
Jubileuszowy patrol. 320
Ewakuacja. 340
Nowi koledzy. 372
Listy i artykuły. 402
Droga powrotna. 425
Skromna, malutka wojna. 453
Ułańska szabla. 483
Rydzik. 498
Kamienny dom. 522
Nie było mi jeszcze pisane. 542
Nad Musone. 563
„Zaczęło się w Tobruku...” 579
Spis ilustracji. 610
Pamięci tych wszystkich, którzy oddali swoje życie w walce o wolność Polski.
pracę tę poświęcam
Klimat, otoczenie, warunki życia codziennego bardzo szybko wpływają na zmianę psychiki, przyzwyczajeń i sposobu bycia człowieka. Kiedy więc po przeszło czteromiesięcznej podróży znalazłem się w lutym 1943 roku w Armii Polskiej na Środkowym Wschodzie, moi rodacy, których tu spotkałem, wydali mi się zupełnie innymi ludźmi. Byli odmienni nie tylko od nas, Polaków przybywających ze Szkocji, ale także od tych, których pamiętałem sprzed wojny w kraju. Myśleli, zachowywali się i reagowali na codzienne zdarzenia zupełnie inaczej niż nasi żołnierze ze Szkocji. Dotyczyło to zarówno szeregowych, jak i oficerów, a nawet, jeżeli chodzi o tych ostatnich, różnice były większe.
Zupełnie zrozumiałe, że nowe warunki i nowe środowisko wzbudziły we mnie bardzo żywe zainteresowanie. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć w tym wojsku dwa wyraźnie od siebie odcinające się typy żołnierzy. Jedni, mniej liczni, ale zwracający uwagę pewnością siebie i rezolutnością - to weterani kampanii libijskiej, żołnierze dawnej Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Drudzy, cokolwiek zagubieni w warunkach pustynnych, niewątpliwie nie oswojeni jeszcze z klimatem i egzotyką - to żołnierze spoza dawnej Karpackiej Brygady. Ci sprawiali wrażenie, że tak stylem bycia, jak i noszeniem tropikalnego umundurowania chcą naśladować swoich kolegów z Tobruku i spod Gazali, ale im to jakoś nie wychodzi. Pierwsi odgrywali w tym zbiorowisku rolę gospodarzy lub - jeżeli użyjemy nomenklatury wojskowej - „starego rocznika”, drudzy byli tymi nowymi, którzy jednak na każdym kroku podkreślali, że są w większości, zaznaczali swoją odrębność, ale chcąc nie chcąc brali z „libijczyków” przykład, bo do tego zmuszały ich - pustynia i nowa dla nich organizacja armii.
W tym pierwszym okresie pobytu na Środkowym Wschodzie miałem dużo wolnego czasu. Czekaliśmy na tak zwaną „weryfikację” i na przydziały. Mieszkaliśmy w namiotach Stacji Zbornej Armii. Nasza grupa składała się z dwudziestu kilku lekarzy skierowanych z I Polskiego Korpusu w Wielkiej Brytanii do Armii Polskiej na Środkowym Wschodzie. Odwiedzali nas liczni znajomi, koledzy, a nawet obcy. Każdy pytał o Polaków w Anglii, no i czy kto z nas nie słyszał o jego krewnym lub koledze. My pytaliśmy ich o to samo, a także o stosunki i warunki życia w tej armii. I tak z informacji i opowiadań naszych nowych kolegów wyłaniała się powoli historia ich wojennego losu. Przez Stację Zborną Armii przewijały się setki, a może tysiące postaci. Byli to ozdrowieńcy powracający ze szpitali, urlopowicze, żołnierze przybywający z odległych krańców świata jak my, z innych formacji polskich i niepolskich, żołnierze z francuskiej Legii Cudzoziemskiej, uciekinierzy z niewoli niemieckiej, dezerterzy z armii hitlerowskiej i nowi przybysze z kraju. Każdy miał inną historię, wypisaną często krwawymi zgłoskami. Ludzie ci pochodzili ze wszystkich dzielnic Polski, różnili się między sobą temperamentem, dużą rozpiętością wieku, wykształcenia, osobistymi kolejami życia. Wszystkich łączyło to, że byli Polakami i obecnie stali się żołnierzami polskiej armii na obczyźnie. Ci, którzy przejściowo znaleźli się w Stacji Zbornej, o ile nie załatwiali jakichś formalności w kancelariach rozciągającego się na przestrzeni kilkuset kilometrów kwadratowych obozu, to przesiadywali w ciągu dnia w namiotach, spali lub wałęsali się.
Wieczorem, po kolacji, gdy na pustyni zapadał mrok i jak okiem sięgnąć rozbłyskały liczne światła latarni namiotowych, ludzie stawali się skłonni do snucia zwierzeń i opowiadań. Gdy jeden kończył, drugi budził się z odrętwiałego zamyślenia i wprowadzał nas, przybyszów z Anglii, w szczegóły epizodów i zdarzeń, których był świadkiem lub uczestnikiem.
Kiedy słuchałem tych wyznań, zastanawiałem się, skąd w człowieku bierze się tyle odporności na trudy i cierpienia, tyle siły; pozwalającej znieść to wszystko, a nawet przejść nad tym do porządku.
I znów spośród tych snujących żołnierskie opowieści wyodrębniała się grupa karpackich. Zanim zaliczono ich do tej sławnej jednostki, przeszli to, co my wszyscy, ale dla nich był to osobny i przebrzmiały już rozdział. Obecnie łączyła ich ścisła więź, taka, jaką można spotkać w jednej wielkiej rodzinie lub starym klanie. Ich wspomnienia dotyczyły głównie przeżyć związanych z walkami wielkiej epopei libijskiej. Padały nazwiska kolegów, dowódców, tych z ich grona, którzy polegli, i tych, którzy odeszli z powodu ran lub odniesionego kalectwa. Było coś urzekającego w tych opowiadaniach, coś wspólnego wszystkim karpatczykom bez względu na ich stopień wojskowy, wiek czy cenzus naukowy. Coś nieuchwytnego, czego nie dostrzegłem nawet u żołnierzy innych formacji o dużej tradycji bojowej i starszych od Karpackiej Brygady.
W czasie jednego z moich pierwszych wieczorów pustynnych w Khanaquin usłyszałem nazwisko: Bocheński. Prawdopodobnie nie zwróciłbym na nie uwagi, bo w opowiadaniach żołnierzy cytowano wiele nazwisk, gdyby jeszcze tego samego wieczoru nie powtórzyło się we wspomnieniach innego żołnierza. Kiedy w kilka dni później w kole opowiadających zasiadł podoficer rekonwalescent, świeżo przybyły ze szpitala w Aleksandrii, i ciągnął swoje wspomnienia o patrolu w Tobruku, usłyszałem:
- ...Bocheński sam jeden poszedł do przodu i rozminował całe przejście.
Nie wytrzymałem i zapytałem:
- Kto to był Bocheński? - Myślałem, że to jeden z bardziej znanych starszych oficerów, być może dowódca batalionu, w którym służył opowiadający.
Rekonwalescent nie zwrócił uwagi na moje pytanie. Inny żołnierz odwrócił głowę i popatrzył na mnie ironicznie. Wreszcie ktoś z ciemnego kąta odezwał się:
- Pan porucznik nie wie, bo świeżo przyjechał z Anglii. Bocheński to podchorąży. Nasz, karpacki! Był z nami w Tobruku!
Zapanowała chwila milczenia. Nawet opowiadający przestał mówić. Wszyscy patrzyli na mnie. Odczułem zakłopotanie. Byłem trochę zły. Odpowiedź niewiele mi wyjaśniła. Podchorążych w każdej brygadzie było mnóstwo. Pomyślałem, że być może takie samo nazwisko nosi jakiś podchorąży i wybitny dowódca, o którym przedtem mówiono, a oni sobie ze mnie podkpiwają. Zauważyłem, że od chwili, gdy zapytałem, żołnierze czują się mniej swobodnie. Miałem takie uczucie jak człowiek, który wyrwał się z czymś nietaktownym w obcym dla niego, a zżytym ze sobą gronie. Posiedziałem jeszcze chwilę i wyszedłem.
W kilka tygodni później znalazłem się pod Mosulem w obsadzie lekarskiej 28 brytyjsko-hinduskiego szpitala wojennego (28 CGH)[1], do którego kierowała rannych i chorych 3 Dywizja Strzelców Karpackich. Moje obowiązki polegały na opiekowaniu się polskimi żołnierzami, pozostającymi w leczeniu tego olbrzymiego szpitala. I znów w czasie rozmów z naszymi żołnierzami zaczęło się powtarzać nazwisko: Bocheński. Mówiono o nim jako o człowieku, który kochał żołnierzy, okazywał im niespotykane wprost koleżeństwo i poświęcenie, był przykładem męstwa i odwagi. Cały szereg wydarzeń zawartych w tych opowieściach powtarzał się tak uporczywie, że zaczynało to już zakrawać na legendę. Najdziwniejszą zaś sprawą w tym wszystkim był fakt, że bohater legendy żył, nie był postacią urojoną i służył aktualnie w stopniu podporucznika w Karpackim Pułku Ułanów. Element, z którego składała się dawna Samodzielna Brygada Karpacka, stanowił trzon 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Tym bardziej więc ciągłe powtarzanie przez ogół karpatczyków nazwiska skromnego podchorążego, jednego z wielu w dywizji, było czymś tak szczególnym, że musiało zastanawiać, dziwić, a chwilami nawet irytować.
Pamiętam, jak kiedyś niemłody już podoficer, były legionista, o twardych rysach i spalonej pustynnym słońcem twarzy, opowiadał mi jeden z epizodów oblężenia Tobruku. Pomimo niewątpliwego przywiązania do brygady był raczej krytycznie nastawiony do niektórych spraw. Wojna była jego żywiołem i chlebem codziennym. Prawie całe życie przesłużył we francuskiej Legii Cudzoziemskiej. O Brygadzie Karpackiej, w której szeregach odbył kampanią libijską, mówił z pewnym entuzjazmem, jednak w taki sposób, jakby jedynym naprawdę pełnowartościowym wojskiem regularnym na świecie była tylko Legia Cudzoziemska. I oto nagle z jego ust padają słowa:
- ...bardzo strzelali. Nie można było wychylić nosa. Nie wiedzieliśmy, czy się zmieniają, czy nie. Czy są tam Niemcy, czy już przyszli Włosi. Wtedy Bocheński podczołgał się pod drutami, przeszedł pole minowe i podsłuchał ich rozmowy. Stwierdził, że Niemcy. Chyba jeden Bocheński mógł to tak załatwić...
Dotąd nic więcej, poza tym, co mówili żołnierze, o Bocheńskim nie wiedziałem- A to, co usłyszałem, odnosiło się raczej do jego cech charakteru i świadczyło o nieustraszonej odwadze, wielkiej popularności i niezwykłej sprawności fizycznej. Nie wiedziałem, czy jest olbrzymem, czy człowiekiem o przeciętnym wzroście, blondynem czy brunetem. Wyobrażałem go sobie raczej jako dobrze zbudowanego, wysportowanego młodzieńca. Co ciekawsze, gdy zapytywałem żołnierzy opowiadających o jego sławnych wyczynach, jak wygląda Bocheński, zaczynali się plątać i podawać sprzeczne dane lub wprost przyznawali, że nigdy go nie widzieli. Byli w innym batalionie i tylko o nim słyszeli. Prawdopodobnie to właśnie wpłynęło na moje dość krytyczne podejście do sprawy i skłoniło, żeby staremu legioniście, kiedy zakończył swoje opowiadanie o dziejach tobruckiego patrolu, powiedzieć:
- Cóż, każdy z was chwali tego Bocheńskiego i opowiada o nim legendy jak o średniowiecznym rycerzu. Musi być widocznie dobrym praktykiem. Pewnie jest zawodowym i teraz ma pole do popisu!
Stary wojak popatrzył na mnie spode łba i odezwał się:
- Panie! Niech pan nie mówi tak o Bocheńskim! To jest prawdziwy człowiek! Jego trzeba szanować, bo takich jest mało i nie w każdym wojsku można spotkać. Ja takiego jak on jeszcze nie widziałem. Z niego nie ma co się śmiać! On jest jak z książki. Nie tylko prawdziwy żołnierz. Dobrych żołnierzy mamy dużo. Zresztą wcale nie jest zawodowy. To przede wszystkim człowiek. Wyrozumiały. Kto raz był z nim pod kulami, do piekła by za nim poszedł!
Wstał. Spojrzał na mnie ni to pobłażliwie, ni to pogardliwie. Wzruszył ramionami, przesunął furażerkę na głowie i odszedł.
Zrobiło mi się głupio. Ciągle nie mogłem zrozumieć tej całej historii. Im dłużej się nad nią zastanawiałem, tym bardziej wydawała mi się nielogiczna. Co mogło spowodować, że jeden zwykły człowiek w niskim stopniu wojskowym zyskał tak nieprawdopodobnie wielką popularność w szerokich masach żołnierskich? Znałem przecież psychikę żołnierza. Widziałem nieraz dowody ślepego przywiązania do dowódców różnych szczebli. Niektórzy z nich byli bardzo popularni, ale ta popularność, o ile nie był to sławny generał, rzadko kiedy przekraczała ramy własnego oddziału. Znałem niezwykłe przykłady ofiarności i bohaterstwa żołnierzy i oficerów, ale z reguły poza najbliższym otoczeniem mało kto o nich wiedział. A tu o jednym rezerwiście w stopniu podchorążego czy podporucznika mówi całe nasze wojsko na Środkowym Wschodzie!
Przyszły przesunięcia jednostek polskich do Palestyny, do Egiptu i wreszcie do Włoch. Myśl o Bocheńskim i jego legenda nie dawały mi spokoju. Starałem się o przeniesienie do 3 Dywizji Strzelców Karpackich. Jeszcze przed lądowaniem we Włoszech zostałem lekarzem 3 batalionu Strzelców Karpackich. Większość oficerów i szeregowych w tym batalionie pochodziła ze starej brygady. Wypytywałem o Bocheńskiego. Nie wszyscy go znali, ale wszyscy o nim wiedzieli.
- A tak! Adzio Bocheński! Był w drugim batalionie u Brzóski! Cholerny pistolet! Po wylizaniu się z ran przeniósł się do ułanów karpackich. Nie znam go osobiście, ale każdy wie! - oświadczył mi dowódca mojego batalionu.
Inny starszy oficer zawodowy, znany ze swej niechęci do rezerwistów, gdy go zapytałem o Bocheńskiego, być może w nadziei, że powie coś, co rozwieje męczącą mnie, bo niezrozumiałą legendę, mówił:
- Adzio Bocheński?[2] Oczywiście! Czy go znam? Nie! Ale każdy wie, kto to. Człowiek niespotykanej wprost odwagi. Ma dziwny sposób postępowania z ludźmi. Żołnierze daliby się za niego posiekać. Był kilka razy ranny. Ma Virtuti Militari i dwa czy trzy . razy Krzyż Walecznych. Pierwszy intelektualista, który okazał się wzorowym żołnierzem. Wyjątek, proszę pana. Szkoda go dla kawalerii! Za mądry dla nich! - dodał złośliwie, tylko że ta złośliwość była tym razem wymierzona pod adresem kawalerii.
Sądziłem, że gdy znajdę się w jednym z batalionów 3 DSK, spotkam się wreszcie z Bocheńskim. Niestety! Karpacki Pułk Ułanów, który był lekką jednostką pancerną, został wydzielony z 3 DSK i wyznaczono mu rolę korpuśnego oddziału rozpoznawczego. Jechać do pułku i wypytywać o Bocheńskiego jak dziennikarz jakoś nie pasowało. Zwłaszcza że nie miałem tam znajomych.
Chwilami jednak budziły się we mnie wątpliwości, czy to wszystko nie jest urojeniem i czy w ogóle taki człowiek istnieje. Wielu z tych, którzy byli przez lata wojny żołnierzami, zna przypadki takiej zbiorowej sugestii, kiedy czyjeś opowiadanie ubarwi fragmenty pewnych wydarzeń i dalej stugębna fama tworzy legendę. Bohaterem legendy staje się postać fikcyjna lub rzeczywista, ale daleko odbiegająca od swego pierwowzoru. Legenda rośnie i pęcznieje. Staje się podnietą dla tysięcy. Wyimaginowana postać uosabia szerokim masom ideał, którego potrzebują, by skutecznie zwalczać trudy i przeszkody na twardej żołnierskiej drodze, zaspokaja podświadome tęsknoty ich serc i staje się bodźcem do nowych wysiłków. Żołnierz umieszcza w urojonym ideale całą swoją tęsknotę, tkliwość i dumę.
Im więcej miałem wątpliwości, tym bardziej chciałem poznać tego idealnego żołnierza - jeżeli w ogóle istnieje - dodawałem sceptycznie. Tak się jednak złożyło, że nigdy nie spotkałem Bocheńskiego, choć nasze drogi często się krzyżowały.
Byłem wtedy w Loreto. Moja czołówka pracowała przy 3 polskim szpitalu polowym (3 CCS)[3]. Całymi dniami i nocami stałem przy stole operacyjnym. Kiedyś w przerwie wyszedłem do sali pooperacyjnej, by sprawdzić, jak się czują moi pacjenci. Zobaczyłem, że wśród rannych panuje jakieś szczególne poruszenie. Takie, jakie daje się dostrzec, gdy na froncie zajdą ważniejsze dla żołnierzy zdarzenia. Na sali leżeli żołnierze z różnych jednostek korpusu. Spytałem, co się stało. Wiedziałem, że nasi weszli już do Ankony. - Może ranni dopiero teraz o tym usłyszeli? - myślałem. Nikt nie odpowiedział. Spytałem głośniej. Ktoś odezwał się:
- Bocheński zginął!
- ?
- Poległ pod Camerano!
Wiadomość tę odczułem jak wstrząs. Następną moją myślą było: - Jeżeli zginął, to jednak żył i działał!
* * *
W roku 1960 ukazały się na półkach księgarskich moje wspomnienia z okresu wojny[4]. Było w nich także i to, co słyszałem od żołnierzy o Bocheńskim. Wśród powodzi listów od czytelników znalazło się szereg podziękowań za to wspomnienie o Bocheńskim. Pisali je byli żołnierze Brygady Karpackiej i towarzysze broni Adzia. Wiele z tych listów zawierało opisy różnych zdarzeń i sytuacji, których był bohaterem. W jakiś czas później poznałem rodzinę Adolfa Bocheńskiego zamieszkałą w Warszawie. Dzięki jego bratu uzyskałem dostęp do pieczołowicie przechowywanych pamiątek po Adolfie oraz do całego szeregu niezwykle interesujących pism, listów, wspomnień, książek i dokumentów dotyczących jego osoby. Postanowiłem napisać rzecz biograficzną - jego przeżycia wojenne na tle zdarzeń, w których uczestniczył. Początkowo obawiałem się, czy źródła, na podstawie których miałem zamiar odtworzyć życie, czyny i myśli człowieka nie znanego mi osobiście, będą wystarczające. Jednak zebrane dokumenty - gdy się w nich rozejrzałem - okazały się materiałem biograficznym przekraczającym moje najśmielsze oczekiwania. Zapoznanie się z całością dokumentacji zajęło mi blisko rok. Samych listów było ponad trzysta. Do tego kilkadziesiąt artykułów, rękopisów i maszynopisów Adolfa Bocheńskiego. Kilkanaście prac o nim, kilka książek przez niego napisanych - krótko mówiąc: około czterech tysięcy stron i stroniczek, często trudnych do odczytania, bo Adolf miał bardzo niewyraźny charakter pisma.
Po zapoznaniu się z tym wszystkim stwierdziłem, że postać Adolfa Bocheńskiego stała mi się dziwnie bliska. Zostałem, bez jego wiedzy, powiernikiem jego myśli, prac, dążeń i marzeń. Poznałem otoczenie, warunki, w których się wychowywał i wzrastał, jego rodzinę, wychowawców, przyjaciół, jego radości, rozczarowania i tęsknoty. Zobaczyłem z bliska, że to, co mówili o nim żołnierze, nie było żadną legendą, a jedynie echem czynów i pracy tego człowieka, którego poświęcenie, myśli i miłość do rodzinnego kraju oraz umiłowanie ludzi przekraczały osiągalne dla przeciętnego rozumowania granice.
Legenda jest opowieścią o bohaterach, nie znajdującą potwierdzenia w dowodach historycznych. To, co żołnierze opowiadali o Bocheńskim, nie tylko było oparte na faktach i dowodach, ale nawet nie upiększało go, po prostu dlatego, że życie tego człowieka nie wymagało żadnego retuszu. Nieliczne ludzkie słabostki i śmiesznostki, których można się doszukać w jego charakterze, czynią go jeszcze bliższym. Dzięki nim wiemy, że ani jego wybitny intelekt, ani kryształowe, zdawałoby się, chwilami kolidujące ze zdrowym rozsądkiem zwykłego zjadacza chleba cechy charakteru nie oddalają go. W tym może leży tajemnica wpływu, jaki miał na ludzi.
Adolf Bocheński nie nosił dystynkcji generalskich. Walczył i poległ jako dowódca plutonu, ale serca żołnierzy frontowych wybrały go na swego duchowego wodza. Został ideałem i wzorem dla szerokich mas żołnierskich. Jego czyny i postawa stały się wprost legendarne i jako takie przeszły do historii.
Nawet w tej chwili trudno by mi było powiedzieć, czy Adolf Bocheński urodził się o kilka wieków za późno czy za wcześnie. Jego precyzyjna myśl, chłodna trzeźwość w ocenie sytuacji, zdolność wyciągania trafnych wniosków muszą zadziwiać. Emocjonalny stosunek współczesnego człowieka do większości zjawisk ma w porównaniu z jego umysłowością coś pierwotnego, Adolf Bocheński potrafił praktycznie realizować zasady humanizmu, o których od wieków tak wiele mówi się i pisze, ale jakże nieliczni ludzie umieli wprowadzić je w życie.
Nie chciałem pisać suchej biografii wyszczególniającej daty i zdarzenia z życia, przeplatanej, jak to się często zdarza, komentarzami lub objaśnieniami, co bohater biografii rozumiał przez takie lub inne słowo lub dlaczego tak czy inaczej postąpił. Zeszpeciłoby to romantyzm, jakim tchnie ta epopeja żołnierska, w którą przeobraził się ostatni okres życia Adolfa Bocheńskiego. Wolałem nadać pracy charakter swobodnej opowieści, opartej na ścisłych i sprawdzonych zdarzeniach. W usta Bocheńskiego włożyłem poglądy, zapatrywania i wypowiedzi znalezione w jego odręcznych pismach lub artykułach; w usta jego przyjaciół, kolegów i towarzyszy broni - to, co sami pisali w listach do Adolfa lub w swoich wspomnieniach.
Żadna praca biograficzna nie może być oryginalna w dosłownym znaczeniu. Jej zadaniem jest uporządkowanie dat, wydarzeń, cudzych myśli i opinii. Starałem się. więc wszędzie opierać na autentycznych wypowiedziach Adolfa i przytaczać oryginalne opinie jego znajomych i przyjaciół. Wszędzie, gdzie to oczywiście było możliwe i wykonalne. Wszystkie wymienione z nazwiska postaci są autentyczne[5]. Może niektóre z nich są przedstawione zbyt fragmentarycznie i dlatego mogą się wydawać nieco spaczone, ale nie było rady, ponieważ musiałem się ograniczyć do danych, jakie znalazłem w dostępnym mi materiale, i tak zresztą, jeżeli chodzi o głównego bohatera, nadzwyczaj bogatym. Największą trudność sprawiało mi opracowanie pobytu Adolfa w Coëtquidan, w Norwegii i Tuluzie oraz przeprawy przez Morze Śródziemne. Adolf w tym okresie notatek nie robił. Z...
entlik