Karolina Macios
Wdówki futbolowe
Rok pierwszego wydania: 2012
Futbol lub małżeństwo - wybór należy do ciebie.
Nie tylko na EURO 2012.
Dziś dołączyłam do sporego grona kobiet, które muszą wyznać: „Mój mąż mnie zdradza”.
Nie dość, że mnie zdradza, to jeszcze robi to w naszym mieszkaniu, na kanapie przed telewizorem i na moich oczach.
Z jedenastką spoconych i umorusanych błotem i trawą facetów.
Muszę was zmartwić, drogie panie: czeka was taki sam los.
Nie wierzycie?
Rozejrzyjcie się dookoła, wszędzie widać zapowiedź apokalipsy: Euro 2012 (Liga Mistrzów / Liga Europy / Mundial 2014[1]) nadciąga!
„Wdówki futbolowe” Karoliny Macios to błyskotliwa opowieść o tym, co dzieje się z kobietami, gdy całą Polskę ogarnia futbolowy szał.
Najważniejszy w związku jest kontakt i wzajemny szacunek. Milczeniem niczego nie rozwiążecie, bo to - zbyt często stosowane - prowadzi do nieporozumień i błędnych interpretacji zachowań drugiej osoby. Jeśli zależy wam na tym, by się rozumieć, a powinno wam zależeć, jeśli zależy wam na związku, rozmawiajcie.
- Zasłaniasz mi telewizor.
Racja, nie da się ukryć, zwłaszcza jeśli się jest w siódmym miesiącu ciąży, a telewizor to nie wielkogabarytowa plazma. Dodałabym coś jeszcze, dodałabym znacznie więcej, ale po pierwsze słucha tego mój syn, a po drugie mój mąż ostatnio zrobił się zbyt wrażliwy na tym punkcie. Nie ma samochodu, więc wszystkie emocje przelał na obiekt swej dojrzałej miłości, centrum wszechświata mężczyzny tuż przed czterdziestką - czyli nie na mnie, żonę tuż przed czterdziestką, która niespodziewanie dla wszystkich, a już najmniej spodziewanie dla samej siebie, zaszła po raz drugi w ciążę.
Zapytacie, jak można wpaść w tym wieku? Lepiej nie pytajcie. Mój ośmioletni syn, kiedy się dowiedział, wyglądał przez moment, jakby chciał mnie uświadomić seksualnie i strzelić pogadankę na temat antykoncepcji. Na szczęście szybko się rozmyślił. Zamiast tego spojrzał na swego ojca tak, jak się patrzy na byka rozpłodowego - z odrobiną fascynacji i odrazy. Po kilku latach wspólnego życia udało mi się wypreparować podobne spojrzenie, choć całkowicie pozbawione fascynacji, i uraczyć nim szanownego małżonka, na próżno usiłującego wychylić się z fotela, by dostrzec ekran telewizora zza mojego brzucha. Obiekt jego miłości, błogich westchnień i adresat okrzyków uniesień stał pod oknem, na szafce, która służyła zarazem za podręczną biblioteczkę. Próbowałam właśnie wygrzebać ze stosu książek tę jedną potrzebną mi do pracy, ale jak zawsze w takich sytuacjach, akurat schowała się na samym końcu.
- Marta...
Oho, ton głosu mojego pana i władcy powinien zasugerować mi, że przeze mnie straci najlepszą scenę meczu jednej grupy zidiociałych facetów w białych podkolanówkach z drugą grupą zidiociałych facetów w białych podkolanówkach. Najlepszą scenę z powtórki meczu, który oglądał wczoraj wraz ze swoim kumplem z pracy. Przykro mi, odkąd zaszłam w ciążę, nie jestem dobra w odczytywaniu sygnałów pozawerbalnych. A odkąd mój dość inteligentny jak dotąd mąż złapał bakcyla futbolu, nie jestem również dobra pod żadnym innym względem.
Eh, taki już los biednych mężczyzn, którzy chcą tylko przez chwilę zasiąść przed telewizorem i odetchnąć po kolejnym dniu ciężkiej pracy. Powinnam się wzruszyć, zrozumieć i docenić.
Niestety, poziom moich hormonów nie pozwala mi na to. Niedobra dziewczynka. Jest! Książka o ledwo widocznym tytule Niedobra dziewczynka wysunęła się zza encyklopedii zdrowia dziecka i wreszcie wpadła w moje ręce. Ostatni raz kartkowałam ją ładnych parę lat temu podczas pracy nad magisterką. Co więcej - miałam oddać ją z powrotem do uczelnianej biblioteki przed obroną - ale najwyraźniej o tym zapomniałam. Pieczątka wydziału psychologii na stronie tytułowej nieco wyblakła, ale wciąż dało się ją odszyfrować.
- Marta... Naprawdę nic nie widzę.
To nie nowina. Zauważyłam to już jakiś czas temu. Ślepota to chyba wirus małżeński, dopada cię na ślubnym kobiercu i niepostrzeżenie latami drąży tunele w twoim organizmie.
Uśpiony ostrzy sobie pazurki, pozwalając ci trwać w błogiej nieświadomości. A potem przychodzi taki poranek, że budzisz się koło gościa i zanim przypomnisz sobie, że to twój mąż i ojciec twoich dzieci, masz ochotę wrzasnąć i wyskoczyć z łóżka. Tak przynajmniej wirus uaktywnia się u kobiet. U mężczyzn wygląda to nieco inaczej.
- Mamoooo, na pomoc!
Zerwałam się błyskawicznie, nie pamiętając już o wirusie, małżonku, książce i siedmiomiesięcznym brzuchu - dzieci sprawiają, że zapomina się o wielu rzeczach.
Przebiegnięcie nawet w tym stanie z jednego pokoju do drugiego, uwzględniając ostry zakręt w przedpokoju i przeszkodę w postaci obrzydliwej szafy z nie do końca przesuwanymi drzwiami, normalnie zajmuje dwie sekundy. Po niecałej sekundzie stanęłam zadyszana w drzwiach pokoju Kacpra i przyglądałam się, jak mój syn, wciąż ze wszystkimi kończynami w stanie nienaruszonym i wszystkimi organami na swoim miejscu, siedzi znudzony przy swoim biurku i majta nogami.
- Mamooo, ja tego nie rozumiem. O co tu chodzi? - wyciągnął w moją stronę zeszyt do matematyki.
Dopiero teraz zalała mnie fala paniki, naprawdę wolę już mieć do czynienia z przytrzaśniętymi w drzwiach palcami, ołówkiem wbitym w oko i spinaczem w dziurce od nosa niż z tym. Gdyby ktoś osiem lat temu powiedział mi, że decyzja o dziecku to nie tylko użeranie się z własnym ciałem przez dziewięć miesięcy, a potem użeranie się z personelem szpitala podczas porodu, a potem użeranie się z moją matką, która przecież zawsze wie lepiej i chce mi tylko pomóc, i „jak ty w ogóle trzymasz to dziecko?!” - gdyby ktoś wówczas choć szepnął mi słówko o matematyce, którą przyjdzie mi odrabiać za mego syna, przemyślałabym wszystko jeszcze raz. Teraz było już na to za późno.
- Kacperku, przecież już o tym rozmawialiśmy, tak? Matematyka to czarna magia, magii się nie tłumaczy, poza tym ja się zajmuję białą magią, a to zupełnie co innego.
Dziecię przekrzywiło nieco głowę i posłało mi spojrzenie mojej matki. Szkoda, że nie można bardziej świadomie majstrować przy genach, wyrzuciłabym to i owo. Kiedy za pierwszym razem użyłam argumentu z magią, zapomniałam o jednej drobnostce - że to nasza mała tajemnica. Kacper wszystko powtórzył w szkole przed tablicą, dostał uwagę do dzienniczka za impertynencję, a ja wezwanie do dyrektorki, która rozmawiała ze mną bardzo delikatnie, zupełnie jak z osobą nie do końca poczytalną. Aż dziw, że nie złożyła wniosku o ograniczenie mi praw rodzicielskich. Dlatego przez kolejne dwa miesiące zadania z matematyki odrabiał z Kacprem Wojtek. Tylko przez dwa, zapytacie? Nie pytajcie, znacie doskonale odpowiedź:
a) Yyy, za chwilę się tym zajmę, teraz mi nie przeszkadzaj.
b) Nie mam teraz czasu,
c) No zapomniałem! Przecież świat się nie zawalił! Czemu mi o tym nie przypomniałaś?!
Którąkolwiek z nich sobie wybierzecie i tak wróci to do was. Niesiemy na sobie ciężar tego świata. Mężczyźni zajmują się bowiem wszystkimi innymi światami, poza tym jednym konkretnym - ale tylko my wiemy, że reszta nie istnieje. Taki już nasz kobiecy los. Cóż, witajcie w piekle.
Pielęgnujcie wasze pierwsze wspólne chwile. Mężczyźni zazwyczaj nie dbają o wspomnienia, unikają oglądania starych zdjęć, wyrzucają listy sprzed lat, a już na pewno nie pamiętają, w jakiej sukience szłaś do ślubu. To wszystko należy do ciebie, klucz do waszej przeszłości, do waszego początku jest w twoich rękach. I czasami tym właśnie kluczem można ocalić długoletni związek.
Poznaliśmy się dwanaście lat temu. Wracałam Bracką ze spotkania z przyjaciółką, zaczął padać deszcz, który momentalnie przeistoczył się w prawdziwą wiosenną ulewę. Nawet gdybym miała w torebce parasolkę, nie zdążyłabym jej wyjąć. Zanim jednak przemokłam do suchej nitki, złapałam zapalenie płuc i oskrzeli w jednym, zanim włosy mokrymi strąkami oblepiły mi głowę, czyniąc ze mnie wyjątkowo nieatrakcyjną kobietę, wydarzył się cud.
- Zapraszam pod mój parasol.
Szedł po mojej prawej stronie, ledwo mieszcząc się na wąskim krawężniku. Czarny, niezbyt wielki parasol chybotał się w jego dłoni pod naporem deszczu, kiedy z sympatycznym uśmiechem zaoferował mi ramię. W pierwszym odruchu rozejrzałam się w poszukiwaniu kamer, ale jednak nie, wcale nie wlazłam w środek planu filmowego. Gość, jakkolwiek mało realistyczny, wyglądał mimo wszystko na normalnego mężczyznę. Wyglądał, w środku wszak mógł czaić się psychopata. Lodowaty strumyk wody wpadł mi za kołnierz płaszcza, co ostatecznie umocniło mą wiarę w istnienie prawdziwych dżentelmenów, nawet w Krakowie.
Zaryzykowałam i chwyciłam go pod ramię, nurkując pod parasol. Już po trzech krokach musiał pożałować tej decyzji, bo o ile na mnie chwilowo deszcz nie padał, to jemu lało się na głowę.
- Obawiam się, że to sprzęt dla singli - mruknęłam przepraszającym tonem. - Może po prostu odstawi mnie pan do najbliższej knajpy, a tam poczekam, aż przestanie padać? W ten sposób bezboleśnie uwolnię pana od mojego ciężaru, no i wody, która wpada panu właśnie za kołnierz.
Odstawił, ale samej na kawie nie zostawił. Tak się to wszystko zaczęło.
Wszystkie to znamy, czyż nie? Droga od ukradkowych spojrzeń i nerwowego poprawiania makijażu w bezlitosnym dla cery świetle knajpianych łazienek, od bukietów kwiatów i całodobowego seksu do fotela ustawionego na wprost telewizora jest krótka. I traumatyczna, zwłaszcza kiedy już dobrnie się do końca i obejrzy za siebie.
- Mamo, chyba nie powinnaś rozmawiać ze mną o seksie. Mam dopiero osiem lat - trzeźwo zauważył Kacper.
- Może pójdziesz się pobawić z kolegami? Przecież widzisz, że pracuję!
I jak ja mam się skupić na tej cholernej książce? Kiedy zbieram myśli, okazuje się, że gadam do syna o moim związku małżeńskim! Tak się to kończy, kiedy ma się tylko dwa pokoje, z których jeden okupuje małżonek z telewizorem, a w drugim Kacper i ja próbujemy pogodzić jego zabawę i moją pracę. Zaczynam dojrzewać do myśli, że poradnik pisany na zamówienie nie był jednak najlepszym pomysłem, chociaż wtedy wydawał mi się ósmym cudem świata.
- Widziałeś to?! To było genialne zagranie!
Wrzask, który przebił się przez ścianę z sąsiedniego pokoju, na chwilę zwolnił bicie mojego serca. Przy okazji drgnęła mi ręka i zamknęłam plik. Bez zapisania zmian, co z kolei przyśpieszyło bicie mojego serca. Cholera jasna, jeszcze dostanę arytmii i będą mnie reanimować. Ciekawe, czy jak wygasa ci ubezpieczenie zdrowotne, to reanimują cię tak samo ochoczo? Jak tak dalej pójdzie, to się sama przekonam.
Wzięłam dwa głębokie wdechy, wprawiając w ruch mą siedmiomiesięczną córkę, która z rozmachem kopnęła mnie w wątrobę, i odłożyłam na bok laptopa. Pracowałam na łóżku Kacpra z komputerem na kolanach z bardzo prostej przyczyny - jego pokój, który kiedyś służył nam za sypialnię, był zbyt mały na postawienie w nim biurka normalnych rozmiarów, a przy dziecinnym raczej trudno byłoby mi się zmieścić, zwłaszcza teraz. Wolę nie myśleć o tym, co będzie, kiedy Kacper skończy gimnazjum i będzie potrzebował normalnego blatu do odrabiania lekcji. Są tylko dwa wyjścia - albo skończy edukację w wieku lat dwunastu, albo wyrzucimy go z domu. Muszę się nad tym poważnie zastanowić, zanim urodzi się mała i gdzieś trzeba będzie ulokować jej łóżeczko. A potem łóżko. A potem biurko. Matko, kogoś trzeba jednak będzie wyrzucić z tego domu!
Zajrzałam do drugiego pokoju, zastanawiając się z lekkim niepokojem nad głośną konwersacją, którą mój mąż najwyraźniej prowadził sam ze sobą. Gadał jak najęty o sfaulowanej bramce czy czymś takim, to i tak bez różnicy - bełkocze się zazwyczaj bez większego sensu. Wojtek był sam i chyba jednak nie rozmawiał z telewizorem, dzięki Bogu.
Nawijał za to przez telefon, przyciskając komórkę do prawego ucha. No proszę, mecze zamieniły się w telekonferencje. Stałam tak w progu, zastanawiając się, gdzie do diabła podział się tamten facet z parasolem, gość, który choć nie był w moim typie, choć zdecydowanie nie groziła mi miłość od pierwszego wejrzenia, to jednak miał w sobie coś takiego, co sprawiło, że... Że stoję tu teraz w progu i zastanawiam się, co się z nim stało, pomyślałam i znacząco położyłam palec na ustach. Może przy odrobinie dobrej woli domyśli się, że potrzebuję trochę...
- Mamooooo!
... naprawdę tylko trochę...
- Goooool!!!
... pieprzonego spokoju do pracy.
Dlatego też tak jak stałam, w domowych klapkach i powyciąganym tiszercie, wyszłam z domu. Żeby pomyśleć. O poradniku, który powinnam pisać: „Jak cieszyć się sobą w długoletnim związku” czy coś w ten deseń.
* * *
- Marto, mam dla ciebie świetną propozycję - usłyszałam pół roku temu w słuchawce telefonu głos mojego wydawcy. Jakiś tydzień wcześniej podpisałam z nim umowę na powieść, którą wysłałam jemu i czterdziestu innym wydawnictwom już tak dawno temu, że zdążyłam zapomnieć, o co dokładnie w niej chodzi. Miała być zabawną książką dla kobiet, które chcą się pośmiać trochę z innych, trochę z siebie samych, a nie ma nic zabawniejszego niż perypetie towarzyskie. Po raz pierwszy pomyślałam, że mogłabym coś takiego zrobić, kiedy znalazłam w internecie kurs kreatywnego pisania. Kacper miał wtedy pięć lat, chodził do przedszkola, Wojtek pracował codziennie do późnego wieczora, a ja musiałam coś ze sobą zrobić. Od kiedy skończyłam studia, zajmowałam się milionem różnych rzeczy - pracowałam dorywczo jako psycholog dla kilku stowarzyszeń, udzielałam się jako domorosły dziennikarz internetowy, pisując na zamówienie psychobełkotliwe teksty - i powoli zaczynało mnie to już nużyć. Potrzebowałam czegoś więcej. „Pracy, dziecko, porządnej ośmiogodzinnej pracy na etat ci trzeba, od razu przestaniesz marudzić” - zwykła powtarzać moja matka, ilekroć się spotykałyśmy. Nic dziwnego, że częstotliwość naszych spotkań spadła do poziomu absolutnego minimum, czyli podrzucania jej od czasu do czasu wnuczka. O nie, etat raczej nie wchodził w grę, wystarczy, że o nim pomyślę, a już dostaję swędzącej wysypki. Mam alergię na ośmiogodzinny tryb pracy. Kreatywne pisanie, hm... Zajęcia odbywały się w soboty, Wojtek zająłby się Kacprem, a tych kilka godzin pozwoliłoby mi poudawać, że żyję niekoniecznie wyłącznie dla innych, ale też trochę, ciut-ciut, dla siebie. Zajrzałam na swoje konto, wypełniłam formularz, załączyłam jeden ze starych tekstów i zacisnęłam kciuki. Puściłam je dopiero na pierwszych zajęciach. Dostałam się, no proszę, to by oznaczało, że ktoś jednak pisze gorzej niż ja. Ku memu zdziwieniu nie byłam wcale najstarszą osobą na kursie. Szybko się okazało, że grupa, choć najmłodsze dziecię było na początku studiów, a najstarsze miało własne dziecko w tym właśnie wieku, jest na tyle zgrana, że prosto z zajęć szliśmy na piwo na Kazimierz. A ja słałam Wojtkowi SMS-y, że znów skończę później, bo wykładowca się spóźnił albo że musimy odrabiać którąś tam sobotę. Zżerało mnie poczucie winy - opuszczony syn siedzi cały dzień z ojcem wymęczonym pracą, a ja się bawię.
Kłamię jak z nut, nic mnie nie zżerało, no może czasami kac następnego poranka. I tak oto uwierzyłam, że mogę naprawdę napisać książkę, co więcej, mogę ją wydać. Zaczęłam więc.
Początki były trudne jak cholera - to, co podobało mi się jednego dnia, drugiego bezlitośnie kasowałam. Powieść miała być zabawna i łatwa w czytaniu - nie miałam pojęcia, ile to wymaga ciężkiej pracy w pocie czoła! Ale wreszcie postawiłam ostatnią kropkę, potem przeczytałam całość z dziesięć razy, wyrzucając i zmieniając całe sceny, i wysłałam do kilkunastu wydawnictw. I zapadła długa cisza. Najpierw sprawdzałam maile po kilka razy dziennie, potem sądziłam, że nic nie przychodzi, bo mam tak zapchaną skrzynkę stosem entuzjastycznych reakcji i propozycji wydania. Taaak, trochę to trwało, zanim doszłam do etapu pełnego pogodzenia się z losem. Będzie z rok. I wtedy dostałam mail od wydawcy, którego w ogóle nie kojarzyłam. Nie była to żadna z dużych poważnych oficyn, które śniły mi się po nocach, ale choć bardzo usiłowałam lekceważąco wzruszyć ramionami i wydać z siebie pobłażliwe „phi”, wrzasnęłam z radości, budząc Kacpra z popołudniowej drzemki. Wydawca, na pierwszy rzut oka młodszy ode mnie, przyszedł na spotkanie do Alchemii, bo - jak się wyraził:
- Tu będziemy mogli spokojniej porozmawiać, u nas dzieje się takie szaleństwo, że trudno się człowiekowi skupić, a co dopiero rozmawiać o interesach.
Interesy! Czyżby naprawdę zamierzał wydać moją książkę?! W mailu napisał, że „jest zainteresowany i chciałby się ze mną spotkać”, a tu od razu przechodzimy do interesów.
Naiwna byłam, chyba jak każdy początkujący autor. Owe interesy to nic innego jak rozmowa sprawdzająca moje nastawienie do pisania i wydawania. Na szczęście szybko oprzytomniałam i przypomniawszy sobie zajęcia, zarzuciłam go pytaniami, których raczej nie stawiają początkujący autorzy. Gość lekko zdębiał, po czym zapytał, czy to na pewno mój debiut, bo nos podpowiada mu, że napisałam niejedno i że branża wydawnicza nie jest mi obca. Na kursie niestety nie mówili nic o tym, że trzeba być absolutnie szczerym ze swoim wydawcą, a może mówili, ale akurat te zajęcia opuściłam? Porozmawialiśmy zatem o konkretach, czyli o poprawkach, które jego zdaniem powinnam wprowadzić do tekstu - z rozpędu zgodziłam się na wszystkie, obiecałam, że poprawioną wersję doślę w ciągu miesiąca, a on niemal udławił się sernikiem, który zamówił do kawy. Zaraz potem zaproponował przejście na „ty”. Pewnie gdybym powiedziała, że doślę za tydzień, gruchnąłby na kolana i się oświadczył. Cóż, tak naprawdę to dostał ten tekst po trzech dniach, bo wszystkie poprawki wprowadziłam tego samego wieczora. Marek, bo tak ma na imię, uścisnął na do widzenia moją prawicę, łamiąc mi niemal palce, i kazał przysiąc, że dopóki nie zapozna się z ostateczną wersją powieści, nie zgłoszę się do innego wydawcy. Tylko przez grzeczność nie uświadomiłam go, że książkę wysłałam prawdopodobnie do wszystkich, wliczając w to wydawców podręczników medycznych. Obiecałam solennie i zapowiedziałam, że wraz z tekstem przyślę zapewne kilka pytań dotyczących nakładu, promocji i strategii sprzedaży. Nie miałam zielonego pojęcia, o czym mówię, ale to akurat zapamiętałam z zajęć zatytułowanych: ważne kwestie do poruszenia z wydawcą. Marek miał łzy rozrzewnienia w oczach. Zapewnił, że odpowie na wszystkie moje pytania i że z pewnością dojdziemy do satysfakcjonującego obie strony porozumienia.
Ja już byłam usatysfakcjonowana jak jasna cholera! Prosto ze spotkania udałam się do najbliższego sklepu obuwniczego i tam uzewnętrzniłam pokłady rozrywającej mnie od środka radości. Do domu wróciłam w nowych, zdecydowanie za drogich jak na moją kieszeń szpilkach, które z pewnością dziwnie wyglądały w zestawie z niebieskimi skarpetkami, ale kto by się tam przejmował. Tego wieczora, nie zdejmując moich pięknych butów, wprowadziłam wszystkie poprawki do książki. Tego też wieczora, odrywając męża od komputera, do którego przyklejony był nieustannie, odkąd ogłosili konkurs „Wytypuj wyniki polskiej ligi i wygraj bilet na Euro 2012”, uprawiałam najlepszy seks w moim życiu. Nie zdejmując przy tym moich pięknych butów! Wojtek nie był chyba świadom, że za tamten orgazm odpowiedzialna była raczej moja nowa rola pisarki niż jego starania. Nie wyprowadziłam go z błędu, każdy ma prawo do swoich małych przekłamań rzeczywistości, prawda? Tego też wieczora w moich pięknych butach zaszłam w ciążę. Wszystko przez spóźniającego się kuriera, który tego dnia miał przywieźć przesyłkę z zamówionymi na Allegro rzeczami. Było tam również kolosalne pudło z gumkami, które miały nam starczyć na kolejny rok. No dobrze, nie oszukujmy się - po kilku latach małżeństwa na takim pudle można przeżyć spokojnie pięć następnych, ale o tym akurat nie rozmyślałam tamtego wieczora. Staraliśmy się z Wojtkiem być na tyle cicho, żeby nie obudzić Kacpra: ja krzyczałam w poduszkę, on miał zęby zaciśnięte na krawacie, którego nie zdążyłam z niego zdjąć. To było piękne, przynajmniej do chwili, kiedy usłyszeliśmy zaspany głos naszego syna:
- To ma być niby ten cały seks? Bleee, ohyda!
Kacper siedział po turecku w drzwiach naszego pokoju i przyglądał nam się zdegustowany.
Jego wyliniały miś, z którym spał od pierwszych urodzin, leżał obok na podłodze, łypiąc jedynym zachowanym okiem - stary zbereźnik. Zamknęłam oczy i powstrzymując chichot, powiedziałam zdecydowanym tonem:
- Teraz twoja kolej.
Wojtek westchnął, poprawił krawat i wstał z łóżka, zgarniając po drodze prześcieradło. Na dywan spadł pilot i włączył się telewizor - wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że uprawiam seks z obcym facetem. Mój mąż, którego znałam od kilku ładnych lat, z którym jadałam obiady przy jednym stole, spałam w jednym łóżku, który przeciął pępowinę naszego syna i właśnie przed chwilą (choć tego akurat wtedy jeszcze nie wiedziałam) spłodził córkę - stanął jak zahipnotyzowany przed telewizorem i zapomniał o bożym świecie. Wyglądał jak mucha zatopiona w żywicy. Jak mucha w krawacie z prześcieradłem owiniętym wokół bioder, z którą przed chwilą uprawiałam seks. Fuj! Nie spuszczając go z oka, owinęłam się w kołdrę i wygramoliłam z łóżka, żeby zmusić Kacpra do spania. Kiedy wróciłam po kwadransie, wszystko wyglądało dokładnie tak samo - rozbebeszone poduszki, zmięty koc i wielka mucha stojąca na wprost telewizora.
Znajdź dziesięć różnic między dwoma obrazkami.
Po chwili znalazłam. Jedną. Tym razem pilot nie leżał na podłodze. Tkwił w dłoni Wojtka.
I drugą.
Kilkunastu utytłanych w błocie facetów leżało na czymś, co niegdyś zapewne było utytłanym w błocie facetem.
- Piękny strzał, to był naprawdę piękny strzał. Szkoda, że tego nie widziałaś - szepnął z rozmarzeniem w głosie mój małżonek. Wyglądał, jakby przed chwilą doznał orgazmu stulecia. Przed chwilą, nie kwadrans temu. Cóż, może i każdy ma prawo do swoich małych przekłamań rzeczywistości, ale lepiej patrzeć na nią trzeźwym okiem. Ja spojrzałam i chyba wtedy po raz pierwszy nie spodobało mi się to, co widzę. A może to było wcześniej? Nie pamiętam. Pamiętam za to wszystko, co wydarzyło się od tamtego dnia do dziś. Od dnia, w którym spóźnił się kurier.
Kiedy przychodzi taki moment, że patrzysz na niego i żałujesz, że się z nim związałaś, przypomnij sobie mężczyznę, w którym się zakochałaś. On wciąż w nim jest.
W czasach, kiedy przesyłki z Allegro przychodziły punktualnie, Kacper każdego ranka odstawiał w przedszkolu popisowy numer pod tytułem „Mamo, jak możesz mnie tu zostawiać?!”, a ja jeszcze nie myślałam o pisaniu powieści, Wojtek zmienił pracę. Pewnego dnia z uczelnianego wykładowcy filozofii zmienił się w marketingowca. Wiedziałam, że rozgląda się za nową posadą, ale sądziłam, że chce po prostu rzucić Uniwersytet Jagielloński i skupić się wyłącznie na prywatnych uczelniach, z którymi współpracował jako nauczyciel weekendowy. Przez moment całkiem poważnie zastanawialiśmy się nad przeprowadzką do Warszawy. Zaczęłam wtedy nawet szukać mieszkania w stolicy, ale wizja zamiany naszego krakowskiego czterdziestometrowego apartamentu w luksusowej dzielnicy dla meneli, czyli starym Podgórzu, na warszawskie lokum zdatne do użytku przerosła moje pozytywne nastawienie do życia. Różnice w cenach mieszkań były wówczas, mówiąc delikatnie, drastyczne. Wojtek twierdził, że z jego nową pensją i wynajęciem naszych dwóch pokoi w Krakowie moglibyśmy sobie pozwolić na kredyt na coś większego. Wymagałoby to jedynie odrobiny poświęcenia z naszej strony. Kiedy poprosiłam o rozwinięcie tematu, „nasza strona” okazała się mną, zaś „poświęcenie” przeprowadzką Wojtka. Innymi słowy szanowny małżonek oczyma duszy ujrzał siebie w roli samotnego wykładowcy, który prowadzi zbłąkane dusze warszawskich studentek ścieżkami filozofii, zbaczając z nich jedynie od czasu do czasu, by zadzwonić do żony i dziecka, oddalonych o jedyne trzysta kilometrów.
- Tylko rok, góra dwa. Przez ten czas zyskałbym zdolność kredytową, kupił mieszkanie i przyjechalibyście do mnie.
Jasne, wtedy bym pewnie przyjechała wyłącznie po to, by przywieźć mu syna na weekend, a i tak drzwi otworzyłaby mi jakaś dwudziestodwulatka, szczypiąc Kacpra w policzki i ciumkając mu nad głową w zachwycie: „Zawsze marzyłam, żeby mieć takiego ślicznego chłopczyka”. Tylko kogo miałaby na myśli, Wojtka czy moje dziecko?
Jak zapewne się domyślacie, poświęcenie pozostało w sferze idei, a jakiś miesiąc później mąż wrócił do domu z pracy znacznie wcześniej, na tyle wcześnie, że przyłapał mnie na siedzeniu na parapecie w szlafroku i z papierosem w dłoni. Nie spodziewałam się go o tej porze, gdyby wrócił zgodnie z grafikiem, od dawna wykąpana, ubrana i w pełnym makijażu stałabym przy garach, utrzymując go przy okazji w przekonaniu, że palenie rzuciłam siedem lat temu. Był jednak tak podekscytowany, że nawet tego nie zauważył - wypadły mu tego dnia jedne zajęcia i z głupia frant wszedł do agencji reklamowej, która mieściła się w bramie naprzeciwko okna jego pokoju. Zapytał, czy przypadkiem nie szukają kogoś do pracy, bo jak jeszcze raz spojrzy na dzielącego z nim uczelniany gabinet asystenta, to wywinie orła. No i po trzydziestu minutach pogawędki z gościem, którego wziął za recepcjonistę, a który okazał się szefem agencji, dostał robotę. Tak po prostu. Rano wyszedł mi z domu chłop wykładający na uczelni filozofię, a w południe wrócił creative copywriter. Tydzień zajęło mu pozamykanie spraw na uniwersytecie, wziął zaległy urlop i tyle go widzieli. A w weekend zaciągnął mnie do galerii handlowej, żebym pomogła mu stworzyć „osobowość PR-owca”. Ku memu zdziwieniu osobowość piarowca składa się z zielonej koszuli, wąskiego czarnego krawata i luzackiej marynarki, za którą nie dałabym nawet piątki w ciucholandzie, a która kosztowała prawie dwa tysiące złotych. Przepracowanie tej traumy zajęło mi kilka ładnych dni, nawet mimo jego tłumaczenia, że to „oficjalny styl ubioru w agencji”. I tak szanowny małżonek wyposażony w nową osobowość rozpoczął następnego dnia pracę w firmie, w której dziś jest creative director, cokolwiek by to miało w praktyce oznaczać. Każdego dnia przynosił z pracy tysiące anegdotek i historyjek z życia firmy, był zrelaksowany i rozbawiony, zaczął wstawać wcześniej, żeby zrobić dwie rundki w parku Bednarskiego - nic dziwnego, że zaczęłam go podejrzewać o kreatywny romans z kreatywną art director w kreatywnych godzinach kreatywnej pracy. Ale na pierwszej służbowej kolacji, na której z nim byłam, przekonałam się, że w firmie pracują sami mężczyźni. To też element jej image’u, seksistowski, przyznaję, ale w sumie nie miałam nic przeciwko. Ponoć wyrobili sobie markę męskiej agencji reklamowej specjalizującej się w męskich kampaniach, na którą lecą wszystkie dyrektorki do spraw wizerunku i marketingu firm wszelakich. Zarabiał sporo, był zadowolony, przestał mówić o przeprowadzce do Warszawy, ja mogłam spokojnie spędzać przedpołudnia na parapecie w szlafroku i z papierosem w dłoni, wychowywać syna, pisywać swoje freelancerskie teksty i udzielać się jako psycholog w kilku stowarzyszeniach. I życie płynęłoby dalej tym błogim nurtem, gdyby nie kolejny element złożonej osobowości piarowca. Otóż całą jego ekipę prócz uwielbienia dla pracy i kreatywnych pomysłów łączyła wspólna pasja - namiętność do piłki nożnej.
Ilu znacie mężczyzn, którzy na widok piłki do nogi reagują wzruszeniem ramion, drapią się z zakłopotaniem po głowie, kiedy na imprezie towarzyskiej trafią do kręgu maniaków sportowych, i bez czytania wyrzucają z gazet dodatek sportowy? Tak, zapewniam was, że tacy istnieją. Osobiście poznałam kilku przedstawicieli tego podgatunku, jednym z nich był też swego czasu Wojtek. Swego czasu, owego czasu, minionego czasu... Przeszłego dokonanego, który od teraźniejszego dzieli cała wieczność. Zanim nadeszła epoka telewizora, nasze życie było jednym wielkim błogostanem - tak przynajmniej wygląda to z dzisiejszej perspektywy.
Wtedy właśnie podjęliśmy decyzję o dziecku. Wojtek marzył o chłopcu i tym wszystkim, czego nigdy w życiu nie robił: wyprawach weekendowych na biwak, łowieniu ryb, urządzaniu rajdów w lesie, a nawet - chociaż jego ostatni rower miał cztery kółka - o wycieczkach rowerowych. Ja zaś widziałam się w roli matki wychodzącej na spacery ze śliczną dziewczynką z różowymi kokardkami w blond loczkach. Wszystko perfekcyjnie zaplanowaliśmy, właściwie to Wojtek zaplanował, ja tylko zgłaszałam drobne zastrzeżenia.
Z tabletek przerzuciliśmy się na gumki na pół roku przed zajściem w ciążę, żeby przypadkiem z jednej ślicznej dziewczynki albo chłopca nie zrobił się na przykład kwartecik. Tym bardziej że moja ginekolożka, ta sama, która na każdej wizycie od ładnych paru lat namawiała mnie na ciążę, pół roku temu odstawiła tabletki, żeby dać odpocząć organizmowi. Nie jestem pewna, czy jej organizm był jej za to wdzięczny, bo jakiś miesiąc później okazało się, że jest w ciąży.
A za kolejne dwa miesiące, że to ciąża mnoga. Kiedy widziałam ją ostatni raz, była w szóstym miesiącu z trojaczkami i podczas tamtej wizyty po raz pierwszy nie namawiała mnie na zajście. Ciekawe dlaczego. Potem zniknę...
entlik