MacLeod Ken Dywizja Cassini A5.doc

(1734 KB) Pobierz
Dywizja Cassini




Ken MacLeod

Dywizja Cassini

 

 

Przekład Maciejka Mazan

Tytuł oryginalny: The Cassini Division

Rok pierwszego wydania: 1998

Rok pierwszego wydania polskiego: 1999

 

Wiek XXIV. Ellen May Ngewthu, żołnierz Dywizji Cassini - elitarnej jednostki Unii Solarnej - otrzymuje rozkaz przeniesienia do jednego z fortów na orbicie Jowisza. Są to najdalej wysunięte placówki ziemskiej cywilizacji, która od wieków przeciwstawia się potężnym inteligentnym istotom. Ellen postanawia raz na zawsze uwolnić ludzkość od zagrożenia...

 

Spis treści:

1. Spoglądając wstecz.              3

2. Po Londynie.              25

3. Wiadomości znikąd.              54

4. Dzieło sztuki.              86

5. Nadchodzący wyścig.              119

6. Walhalla.              144

7. Żelazny obcas.              161

8. Miasto żywych trupów.              206

9. Nowoczesna utopia.              248

10. Dni komety.              276

11. Spoglądając naprzód.              314

12. Ma ją każdy dom.              322


1. Spoglądając wstecz.

Nadal istnieją nieruchome fotografie kobiety, która pewnego wczesnoletniego wieczora dwa tysiące trzysta trzeciego roku zjawiła się nieproszona na przyjęciu wydanym na tarasie obserwacyjnym Casa Azores. Przedstawiają ją absurdalnie młodą - wygląda na jakieś dwadzieścia lat, co jest niespełna jedną dziesiątą jej prawdziwego wieku - i wysoką; mięśnie wyhodowane na roztworach izotonicznych i nie znające wpływu grawitacji; włosy niczym, czarna mgławica; ciemna skóra, skośne oczy, spłaszczony nos i cienkie wargi, ukazujące w uśmiechu szerokie białe zęby. Niesie w prawej ręce idealną kopię Lagrange 2046. Lewą trzyma zgiętą, na wskazującym palcu dynda jej żakiecik w kolorze starego złota, takim samym, jak sukienka, której spódnica, niemal pełne koło, faluje wokół kostek. Na jej prawym nagim ramieniu siedzi coś, co wygląda jak mała małpka.

Coś błysnęło. Zamrugałam powiekami, by usunąć sprzed oczu obrączki światła i spiorunowałam wzrokiem młodzieńca w kobaltowo-niebieskiej piżamie, który opuścił rękę trzymającą skrzynkowaty aparat z obiektywami i blendami, rzucił mi zdawkowy przepraszający uśmiech i zniknął w tłumie. Oprócz niego nikt nie zauważył mojego nadejścia. Choć platforma miała dobre sto metrów kwadratowych, goście z trudem się mieścili - ci, którzy skorzystali z zaproszenia. Naturalny rytm wieczoru, odpływ i przemieszczanie się ludzi w bardziej intymne otoczenie, miał z czasem przynieść ulgę, ale jeszcze nie teraz.

Miejsca starczało jednak na rozmaite rozrywki: przytulane tańce, jedzenie w tłoku, picie z doskoku, zapalczywe rozmowy; a także na zabawy biegającej pomiędzy gośćmi zaskakująco licznej gromadki dzieci. Sprytnie zogniskowany system audio zadowalał wymagania wszystkich grup. Ubrania spełniały wymogi wieczornego przyjęcia, luźne i falujące, lecz bliskie ciała: kobiety w sari lub koszulkach, mężczyźni w garniturach-piżamach lub poważnych togach i płaszczach.

Dominowały kolory morskiego jedwabiu, zielenie, błękity, czerwienie i biele.

Moja suknia, aczkolwiek rzucająca się w oczy, była całkowicie stosowna na tę okazję.

Centrum tarasu zajmował szeroki na dziesięć metrów słup szybu powietrznego.

Gdzieś w jednej z tych grup, rozmawiających przy akompaniamencie szumu powietrza, znajdowała się para gości honorowych przyjęcia - ludzie, z którymi musiałam porozmawiać, choćby przez chwilę. Nie było sensu się przedzierać; jak wszyscy, którym na tym zależy, z czasem do nich dotrę, niesiona przez tłum.

Ruszyłam do stołu z drinkami, postawiłam butelkę i wzięłam kieliszek białego Mare Imbrium. Po pierwszym łyku wiedziałam już, że jest bardzo wytrawne.

Skrzywiłam się lekko i napotkałam uśmiech pełen zrozumienia. Należał do mężczyzny w błękicie, który jakoś zdołał przedrzeć się ku mnie.

- Nie jesteś przyzwyczajona?

Więc wiedział lub odgadł, skąd przybyłam. Przyjrzałam mu się ostentacyjnie przy drugim łyku. Był autentycznie młody, w przeciwieństwie do mnie. Całkiem przystojny, w anglo-słowiańskim typie, ciemny blondyn ze zmierzwionymi włosami i różową, wygoloną twarzą; szerokie kości policzkowe, niebieskie oczy. Prawie tak wysoki jak ja - wyższy, gdybym zdjęła szpilki. Dziwaczny aparat wisiał mu na pasku na szyi.

- Wódka Kometa bardziej mi smakuje - powiedziałam. Przekazałam kieliszek w czarne pazurki małpowatej istoty i wyciągnęłam rękę. - Ellen May Ngwethu. Miło mi, sąsiedzie.

- Stephan Vrij - odparł, potrząsając moją dłonią. - Mnie również.

Przyjrzał się oddanemu kieliszkowi.

- Inteligentna małpka.

- Aha - mruknęłam. Inteligentny kombinezon, prawdę mówiąc, lecz tutejsi byli dość drażliwi wobec takich wynalazków.

- Jestem przedstawicielem komitetu blokowego - ciągnął - i dziś mam za zadanie witać nieproszonych i nieoczekiwanych gości.

- Ach, dzięki. I oślepiać ich światłem?

- To aparat fotograficzny - wyjaśnił, ważąc go w dłoni. - Sam go zrobiłem.

Wtedy to po raz pierwszy ujrzałam aparat fotograficzny widzialny gołym okiem.

Moje zainteresowanie nie do końca było udane, choć przede wszystkim chciałam odwrócić uwagę od siebie; po paru minutach wyjaśnień na temat celuloidowych klisz i głębi ostrości mężczyzna nie wydawał się zdziwiony, że moje szkliste spojrzenie odpłynęło od niego. Uśmiechnął się i powiedział:

- Dobrej zabawy, Ellen. Idę czekać na innych.

- Na razie. - Spojrzałam za nim, kiedy przepychał się przez tłum do drzwi. A zatem moje zdjęcie pojawi się w blokowej gazetce. Zobaczy mnie sto tysięcy osób. Sława. Ale nie aż taka, żebym się nią martwiła. To środek Atlantyku i środek końca świata.

Casa Azores stał (stoi? Mało prawdopodobne - będę używać czasu przeszłego, choć to boli) na Graciosie, małej wysepce w archipelagu na Północnym Atlantyku, który jest (być może nadal) ziemskim oceanem. Totalny koniec świata, do tego stopnia, że nawet z tarasu obserwacyjnego na wysokości kilometra nie można było dostrzec pobliskich wysp. Niebo i morze pewnie zrobiłyby na mnie wrażenie, lecz owego wieczora wszystkie wielkie okna odbijały jedynie światło z wnętrza. Winda, z której wyszłam, znajdowała się na skraju pomieszczenia, a ja musiałam w ciągu najbliższych godzin dostać się na jego środek. Zrobię to, kiedy tłum trochę się przerzedzi, lecz zanim wszyscy będą zbyt zmęczeni, żeby myśleć.

Osuszyłam kieliszek, wzięłam butelkę dobrej starej Sto licznej, podałam małpce parę kieliszków i zabrałam się do dzieła.

- Sama w sobie nanotechnologia jest w porządku - wyjaśniała mała i bardzo zapalczywa malarka. - No bo można widzieć atomy, tak? Kurczę, a tam możesz je poczuć, poruszyć i razem zestawić. Same mechaniczne wiązania aż do palców. I do ekranu, dla ścisłości. Ale te elektroniczne kwantowe cholerstwa są, no wiecie, przerażające...

Miała innych słuchaczy. Poszłam dalej.

- Jesteś z kosmosu? Super. Ja pracuję z ludźmi na orbitach. Robimy porządek.

Powiedzmy, że masz gdzieś wybuch replikatorów, naturalnych lub nano, jaka to różnica... Przed czyszczeniem trzepiemy ewakuzonę, raz żeby sprawdzić, że nikt nie został, dwa - żeby się przyjrzeć i spisać wszystko, co ma iść w cholerę. Nie masz dużo czasu, jesteś w kombinezonie izolacyjnym, który musisz zniszczyć z oczywistych przyczyn - zbiera większość włosków z ciała - ale i tak dużo widzisz, czujesz i słyszysz, nawet przez kilka godzin albo dni, zależy jak szybko rozprzestrzenia się wybuch, a w promieniu dziesiątek kilometrów nie ma nikogo innego. Wiesz co, za każdym razem znajdowałem gatunek, którego nie ma w banku. Czasami nawet rodzaj. Nieznany nauce, jak mówią. Skończyły mi się dziewczyny, na cześć których je nazywałem, więc musiałem się przerzucić na krewnych. A ty się nagle pojawiasz, siadasz w okularach i przyglądasz się czyszczeniu. Słowo, chciałbym zobaczyć błysk, to prawie tak samo fajne, jak grzyb atomowy.

Ekolog zamilkł i zaciągnął się nargile. Nie skorzystałam z zaproszenia.

Westchnął.

- Kiedy wokół nie ma nikogo... musisz pokochać to sam na sam z przyrodą.

Byłam już w połowie drogi do centrum pomieszczenia. Chciałam zaproponować temu naukowcowi w odlotowym nastroju setkę wódki, ale małpka zdążyła w chwili nieuwagi pożreć ostatni wolny kieliszek. Facet się nie obraził. Zapewnił mnie, że pamięta, jak się nazywam i że kiedyś nazwie na moją cześć jakiegoś żuczka lub bakterię. Zdałam sobie sprawę, że ja za to nie znam jego nazwiska. Może mi się nie przedstawił... a może też trochę odleciałam, jako bierny palacz, ma się rozumieć. Podziękowałam mu i poszłam dalej.

- I nie rób tego więcej - mruknęłam. - Zwrócisz na nas uwagę. Zimna łapka musnęła moje ucho, a cichy, brzęczący głos powiedział:

- Mamy mało krzemianów.

Podrapałam pseudozwierzaka za uchem. Miałam nadzieję, że nikt nie zauważył ruchu moich warg. Poczułam nagły skurcz głodu i potrzebę wypicia porcji rozjaśniającej umysł kawy, więc zatrzymałam się przy najbliższym bufecie. Kobieta w poplamionym białym fartuchu na wspaniałym zielonym sari nałożyła chochlą na mój talerz gorące małże w sosie pomidorowym (prawdziwe, jeśli to kogoś interesuje. Na pewno, jeszcze teraz na samo wspomnienie do ust napływa mi ślinka). Wzięłam kieliszek białego wina. Zauważyłam puste krzesła, więc usiadłam. Kobieta w sari też usiadła po drugiej stronie stołu i zaczęła rozmowę.

- Pogadałam właśnie z naszymi honorowymi gośćmi - oznajmiła. Mówiła z nietypowym akcentem. - Jacy interesujący! Sztuczna kobieta i mężczyzna z gwiazd! I w pewnym sensie wskrzeszony z martwych. - Spojrzała na mnie przenikliwie. - Może ich znasz, skoro jesteś przestrzeniowcem?

Uśmiechnęłam się do niej.

- Jak to się dzieje, że wszyscy mnie rozszyfrowują?

- Przez sukienkę, sąsiadko. Złoty oznacza kosmos, prawda? To nie jest nasz kolor.

- Oczywiście - mruknęłam. Przez chwilę wydawało mi się, że rozpoznała kombinezon kosmiczny. Gdy tak mówiła, przyjrzałam się jej ruchom i mimice i zrozumiałam z całą pewnością, że dawno już przekroczyła drugie stulecie. Nie można było jej oszukać. Patrzyła wprost na mnie, a jej oczy lśniły pod czarną wieżą włosów.

- Złoto to bardzo użyteczny metal - zauważyła. - Lenin sądził, że będziemy z niego robić nocniki...

Roześmiałam się.

- Nie był to jego jedyny błąd! Odpowiedziała znacznie chłodniej niż poprzednio:

- Nie popełnił ich wiele, a te, które popełnił, stanowią przeciwieństwo tego co... co zazwyczaj się mu zarzuca. Zanadto cenił ludzi, jako jednostki i zbiorowość. Ale - dodała z zadowoleniem - niektórzy z nas nadal rewanżują się mu szacunkiem.

Wreszcie rozpoznałam jej akcent.

- Południowa Afryka?

Kraj zamieszkany przez nieuleczalnie konserwatywny naród. Wśród nich trafiali się prawdziwi komuniści.

- Naturalnie, sąsiadko! - Uśmiechnęła się. - A ty jesteś... nie, nie mów... nie z okolic Ziemi... nie Lagrange... nie Księżyc i nie Mars, to pewne. - Zmarszczyła brwi i przyjrzała się mi, kiedy podnosiłam kieliszek; potem ominęła mnie wzrokiem, być może przypominając sobie, jak podchodziłam do stołu. Oceniała moje odruchy. - Tak! - Klasnęła w ręce. - Dziewczyna z Callisto, prawda? A to znaczy...

Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, brwi drgnęły.

- Tak - przyznałam cicho. - Dywizja Cassini. I tak, widziałam już twoich gości honorowych. - Mrugnęłam najdelikatniej jak można i zrobiłam nieznaczny ruch palcami, sięgając po kromkę chleba. Był zauważalny może dla jednej na sto osób. Zrozumiała mnie, uśmiechnęła się i zaczęła mówić o czym innym.

Dywizja Cassini... W astronomii znana jest ciemna szczelina w pierścieniach Saturna. Nosi nazwę przerwy Cassiniego. W astronautyce epoki heliocenu Dywizja Cassini była dumnie brzmiącą nazwą - pierwotnie nadaną dla żartu - oddziału wojskowego z pierścienia Jowisza, prawdziwej bandy spod ciemnej gwiazdy. Wiecie o pierścieniu Jowisza, ale dla nas był on czymś więcej niż wyjątkowym produktem inżynierii planetarnej - był nieustannym przypomnieniem o potędze wroga, naszym Guantanamo, Murem Berlińskim. (Odszukajcie je. Historia Ziemi. Istnieją akta.) Dywizja Cassini była jednostką uderzeniową Unii Solarnej, kolektywnym ciosem w twarz wroga. W naszym bezklasowym społeczeństwie stanowiła odpowiednik elity; w powszechnej anarchii najbardziej przypominała państwo; we wspólnocie majątkowej posiadała największe bogactwa. Rekruci zgłaszali się sami, ale niewielu z nich potrafiło sprostać wymogom. W kategoriach uzbrojenia Dywizja była zdolna rozbić w puch wszystkie państwa Ziemi i jeszcze by jej zostało trochę broni, żeby postrzelać dla rozrywki po południu. Za bogactwa, które posiadała, mogłaby kupić wszystko na Ziemi - za czasów, gdy świat miał jeszcze właścicieli - i ciągle była gotowa do wymiany, oddania pięknym za nadobne, do przeciwstawienia potężnej ludzkiej siły słabowitemu gniewowi bogów.

Innymi słowy... Dywizja zjawiła się, by skopać tyłek tym istotom, którymi stali się ludzie, tym postludziom. Co zrobiliśmy.

(I... tak. Nadal jestem z tego dumna.) Kobieta z Południowej Afryki mogła sobie mieć niesłychane poglądy na temat Włodzimierza Iljicza, ale okazała się „starą towarzyszką”. Choć Międzynarodówka dawno rozpłynęła się w Unii, jej byli członkowie zachowali dawne kontakty.

Masoneria weteranów. Nigdy tego nie pochwalałam, ale tutaj mi pomogło. Kobieta przedstawiła mnie przyjacielowi, który przedstawił mnie swój emu przyjacielowi, no i jakoś poszło. Za milczącą zgodą przekazywali mnie sobie, transportując przez tłum o wiele szybciej, niż zdołałabym tego dokonać o własnych siłach. Zaledwie pół godziny po tym, jak dopiłam kawę, znalazłam się w małej grupce ludzi, w ścisłym pierścieniu otaczającym gości specjalnych: sztuczną kobietę i mężczyznę, który wrócił z gwiazd i spomiędzy umarłych. Jeszcze po pięciu latach od przyjazdu ściągali tłumy-tym bardziej, że rzadko się udzielali. Woleli żyć spokojnie, gawędząc z przypadkowo spotkanymi ludźmi.

Sztuczna kobieta nazywała się Meg. Nie wyglądała na sztuczną i rzeczywiście, jej ciało - o ile mi wiadomo, sklonowane z ciała jakiejś od dawna nieżyjącej malezyjsko-amerykańskiej gwiazdy porno - było pod pewnym względem o wiele bardziej naturalne niż moje. Tylko jej osobowość była sztucznym tworem. Była pod każdym dostrzegalnym względem ludzka, lecz -jak sama zawsze podkreślała - obdarzona najwyższej klasy autentyczną sztuczną inteligencją.

Ta mała, ładna kobietka o parę kroków ode mnie, elegancko ćmiąca papierosa z prawdziwego tytoniu, kobietka z czarnymi włosami sięgającymi pasa, ubrana w długą czarną jedwabną koszulkę i (o ile wzrok mnie nie mylił) absolutnie nic więcej, była jedyną autonomiczną SI na Ziemi. Niepokojąca myśl, gnębiąca mnie od naszego pierwszego spotkania.

Autonomiczna SI jeszcze mnie nie zauważyła. Spoglądała na swojego towarzysza, Jonathana Wilde'a-Człowieka, Który Powrócił. Wilde, jak zwykle, gadał; jak zwykle, machał rękami; jak zwykle, palił tytoń, ohydny nałóg, który wrósł na stałe w niego i w Meg. Wysoki, o ostrych rysach i garbatym nosie, z donośnym głosem. Zmienił mu się akcent, lecz nadal wydawał mi się dziwny.

- ...właściwie go nie spotkałem - mówił - widziałem tylko w telewizji i przeczytałem to, co wydał w czasie Rewolucji Upadku. Szczerze mówiąc, dziwię się, że nadal się o nim pamięta. - Zrobił przerwę i błysnął przelotnym, krzywym uśmiechem. - Zwłaszcza, że o mnie się zapomniało!

Słuchacze wybuchnęli śmiechem. Był to jeden z żelaznych kawałów Wilde'a, który twierdził, że idee, jakie wyznawał - on lub raczej istota ludzka, której był kopią - w dwudziestym pierwszym wieku, były w tej chwili znane tylko antykwariuszom, a jego nazwisko przetrwało tylko w krótkiej wzmiance w historii Ruchu Kosmicznego. W jakiś dziwny sposób pochlebiało to jego próżności.

Rozejrzał się uśmiechnięty i zauważył mnie. Otworzył szeroko oczy i jakby się wzdrygnął. Meg odwróciła się, też mnie dostrzegła i uśmiechnęła się na powitanie. Wilde skinął lekko głową i podjął przemówienie. Nie wiedziałam, czy mam czuć urazę, czy ulgę. Jako pierwsza osoba, którą ujrzał po wyjściu z korytarza, odegrałam w jego życiu pewną rolę... ale nie chciałam, żeby to rozgłaszał, żeby wszyscy dowiedzieli się, skąd pochodzę.

Meg podeszła i chwyciła mnie za ręce.

- Cieszę się, że cię znów widzę, Ellen.

- Aha, ja też się cieszę - powiedziałam szczerze. Może i miała syntetyczną osobowość, ale jej urok był całkowicie autentyczny. Czasami zastanawiałam się, co widzi w Wildem, którego słynny czar nigdy na mnie nie działał.

- Co cię sprowadza? - spytała.

- Trudno cię znaleźć - oznajmiłam lekko. - Postanowiłam skorzystać z okazji.

Uśmiechnęła się.

- Jesteś zajętą kobietą. Czegoś chcesz.

- Och, no wiesz... może porozmawiamy o tym później? Spojrzała na mnie, a na jej gładkim czole pokazała się mała zmarszczka.

- Oczywiście. Wkrótce zrobi się spokojniej. Roześmiałam się.

- Kiedy już Wilde wszystkich zanudzi?

- Mniej więcej. - Zaprowadziła mnie do stojącego opodal krzesła, tuż za tłumem.

Razem usiadłyśmy. - To trochę męczące - wyznała z roztargnieniem. Potarła jedną nagą stopą o drugą i zgniotła papierosa. Małpka zeskoczyła z mojego ramienia i chwyciła popielniczkę, błagalnie patrząc na mnie ogromnymi oczami. Pokręciłam głową. Wyszczerzyła zęby, odwróciła się i zostawiła popielniczkę Meg.

Donośny głos Wilde'a:

- ...wszystko to: utrwalenie jego powiedzeń na piśmie, zamienienie jego samego w proroka-męczennika, to chyba jedyny absurd, który zostawiliście, wy, ludzie! On pewnie by się roześmiał! - Po tych słowach rozległ się grzmiący śmiech Wilde'a.

Słuchacze zawtórowali mu niepewnie. Rozmowa trwała jeszcze parę minut. Potem Wilde wyłonił się z tłumu i usiadł obok mnie. Wszyscy troje wyglądaliśmy, jakbyśmy przycupnęli na kłodzie drzewa pomiędzy wirującymi falami. Wokół nas ludzie bawili się, przechodzili, nie dostrzegali naszej reakcji i szli dalej.

Niektórzy zostawali, lecz większość się wycofała, taktownie pozostając poza zasięgiem głosu.

Wymieniliśmy powitania, Wilde odsunął się ode mnie i usiadł tuż przy Meg.

- No, Ellen - zaczął. - Jesteśmy, tak jak chciałaś. - Zapalił papierosa i przyjął setkę wódki. Przyjrzał się swojemu kieliszkowi. -Tu już coś było - zauważył. - W wódce przyjemne jest to, że jej to nie szkodzi. Im więcej smaków, tym lepiej. Jestem już pijany, więc jeśli zapomniałaś nas o coś zapytać podczas pouczenia...

- Przesłuchania. - Nigdy nie lubiłam tego starego eufemizmu.

- ... to wal prosto z mostu. Masz okazję. - Odchylił się jeszcze bardziej i przyjrzał się mi z wyzywającym uśmiechem.

- Wiesz, czego chcę - powiedziałam ciężko. Też byłam trochę pijana i znacznie bardziej niż trochę zmęczona. Grawitacja przygniata (a kosmos to pustka, ale takie jest życie). -Nie każ mi tego wyjaśniać.

- Taki głupi nie jestem. To samo stare pytanie. Odpowiedź też jest stara: nie. Nie da rady, ni cholery nie da rady, nie oddam wam tego, o co tak bardzo prosicie.

- Dlaczego?

Zawsze to samo pytanie i ta sama odpowiedź.

- Nie pozwolę, żebyście dostali go w łapy.

Ręce same zacisnęły mi się w pięści; rozprostowałam je powoli.

- Wcale nie chcemy tego ohydnego miejsca!

- Ha! - zakrzyknął z jawną niewiarą. - Zresztą wszystko jedno. To nie ja pomogę wam je opanować.

A zatem zrobi to ktoś inny, pomyślałam. Starałam się nie podnosić głosu.

- Nawet po to, żeby walczyć z Zewnętrznymi?

- Nie musicie z nimi walczyć.

- Czy to nie my powinniśmy ocenić?

Skinął głową.

- Jasne. Wy oceniacie i ja też.

Miałam ochotę wydusić z niego odpowiedź. Powieka by mi nie drgnęła. W moim pojęciu nie był człowiekiem, tylko zmyślną kopią.

Jednocześnie, o paradoksie, żałowałam, że nie mogę nazwać go człowiekiem, sąsiadem. To tylko potęgowało moją frustrację. Gdybym mogła go wtajemniczyć i wyjaśnić, jak straszliwie kiepsko wyglądają sprawy, być może zgodziłby się wytłumaczyć mi to, co musiałam wiedzieć. Ale Dywizja ufała mu jeszcze mniej, niż on ufał nam. Wyznanie całej prawdy mogło spowodować coś o wiele gorszego. Wilde i Meg byli w rękach wroga, właściwie stanowili dosłownie dzieło jego rąk i nawet teraz nie mieliśmy stuprocentowej pewności, czy są tymi,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin