Plan wilka - Tadeusz Starostecki(1).pdf

(1214 KB) Pobierz
Tadeusz Starostecki
Plan Wilka
Rozdział pierwszy
Opowiadanie Tomasza trwało długo. Nic dziwnego. Tyle zagadkowych
wypadków, tyle trudnych do wytłumaczenia zdarzeń, dziwnych, uderzających
swoją niecodziennością, nawet jak na tutejsze, nie uregulowane jeszcze,
twarde życie pionierskie.
Ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód płynęły przez te ziemie
rzeki ludzi.
Dziki nurt wyrzucał na brzeg piane, wszelaką szumowinę, osadzał na
mieliznach zmęczonych lub tych, którzy żadnego nie mieli przed sobą portu.
Mniej licznie lądowali tu ci, którzy na tej pięknej, a tak spustoszonej,
pokaleczonej barbarzyństwem wojny ziemi świadomie chcieli budować nowe
życie.
Do tych ludzi należał Tomasz Gruza. Wracając z oflagu, zatrzymał się
tutaj, rozejrzał i postanowił zostać. Leśnik z zawodu, nie szukał innych
sposobów łatwiejszego bytowania, lecz zgłosiwszy się do właściwego urzędu,
objął wskazaną leśniczówkę i na podległym sobie obszarze z zapałem
organizował nowoczesne gospodarstwo leśne. Jakoś jesienią, od
przypadkowo spotkanego znajomka dowiedział się Tomasz adresu swojej
starej, sprzed wojny, gospodyni. Napisał do niej i babina w krótkim czasie
zjechała na leśniczówkę, przywożąc ocalałe resztki Tomaszowego
gospodarstwa. Janowa - bo tak kazała siebie nazywać - było to stworzenie nad
miarę pyskate; nie otarłszy jeszcze łez rozczulenia, wylanych przy powitaniu,
już zaczęła zrzędzić na kawalerskie porządki panujące w domu i obejściu.
Razem z dodaną sobie do pomocy Niemką, Trudą, Wzięły się do roboty i po
paru dniach Tomasz nie poznawał własnego domu, tak wszystko lśniło
porządkiem i czystością.
Lecz od pewnego czasu w jako tako uregulowany tryb życia Tomasza
wdzierać się zaczęły wypadki - początkowo błahe, niby nie powiązane ze
sobą, ale coraz przybierające na sile i znaczeniu i coraz bardziej bezpośrednio
zwrócone przeciwko niemu.
Teraz właśnie Gruza kończył opowiadanie o tych wydarzeniach. Rafał
Żychoń przybył zaledwie przed paru godzinami wezwany naglącym listem
przyjaciela i teraz, słuchając, starał się wiązać poszczególne wypadki w jakiś
logiczny łańcuch.
Kiedy Tomasz skończył, siedzieli jeszcze dłuższą chwilę milcząc,
przetrawiając w myślach słowa i zdania, z których wyłaniać się zdawał
groźny cień nieznanego. Wreszcie Rafał zapalił papierosa, zaciągnął się
głęboko kilka razy, wstał i podszedł do okna. Za szybą noc czarna matową
kurtyną przesłaniała świat. Łagodne, przyćmione światło lampy, wiszącej nad
stołem, miękko opływało sylwetkę Rafała, rysując jego postać na lśniącym
ekranie lustrzanych tafli weneckiego okna.
- Moim zdaniem, Tomaszu…
Nie dokończył rozpoczętego zdania. Nad jego głową z cichym, suchym
brzękiem rozpękłą się gwiaździsto szyba, kula stuknęła twardo o przeciwległą
ścianę, odbijając tynk.
Prawie jednocześnie rozległ się przytłumiony huk wystrzału.
- Światło! Zgaś lampę! Tomasz dygocącymi rękami usiłował pochwycić
nad stołem gruszkę kontaktu.
Wymykała mu się spomiędzy palców, rozhuśtana pierwszym, nieudanym
chwytem.
- Uff! Gęsta, namacalna prawie ciemność bezksiężycowego wieczoru
zalała pokój. Wróciło poczucie utraconego bezpieczeństwa. Dokoła panowała
niczym nie zamącona cisza. Słabo pojaśniały prostokąty okien. Rafał
bezszelestnie podszedł do siedzącego nieruchomo Tomasza.
- Słuchaj, stary, nie przejmuj się, to na moją cześć… Rafał starał się nawet
intonacją głosu dodać otuchy przyjacielowi, uspokoić go. Znał stan jego
nerwów. Tomasz potrząsnął niecierpliwie głową.
- Nie mam prawa! Nie mam prawa cię narażać! - wybuchnął. - Nie chcę
brać na moje sumienie…
Zerwał się z wygodnego fotela i szybkimi krokami odszedł gdzieś w
ciemność.
Skrzypnęły głośno i nieprzyjemnie jakieś drzwi. Rafał, oswoiwszy oczy z
panującym mrokiem, ostrożnie podszedł ku oknu. Najbliższe krzewy bzów,
dotykające nieledwie okien, okryte przekwitającymi już kiściami kwiecia,
zgęszczały ciemność, czyniły ją nieprzenikliwą dla oka, zazdrośnie osłaniały
kryjącą się za nimi przestrzeń.
Rafał otworzył okno. Monotonny szmer drobnego deszczu tłumił każdy
dźwięk, jakby owijał go w watę. Daleko na prawo, nad postrzępionymi
wierzchołkami drzew, wisiała łuna odległego miasta.
Naraz w tę ciszę, nasyconą wilgocią i jednostajnym szumem deszczu,
wtargnął brutalnie dźwięk obcy i groźny. Urwany w połowie krzyk człowieka.
I wystrzał. Wysoki, nieartykułowany krzyk, dźwięczący grozą, zgaszony
został suchym trzaskiem wystrzału, jak zbyt wybujały płomień świecy. I co
najdziwniejsze, Rafałowi wydawało się, że on zna ten głos, zmieniony co
prawda w krzyku, ale skądś znany. Słyszał go już gdzieś. Na pewno. Nie było
czasu na zastanawianie się. - Tomasz! Tomasz! - zawołał półgłosem. Nikt nie
odpowiadał. Widocznie Gruza nie wrócił. Rafał przełożył nogi przez parapet
okna i ostrożnie opuścił się na ziemię. Chwilę nasłuchiwał, lecz nic poza
szmerem deszczu i pluskiem spływającej rynnami wody nie usłyszał. Krzyk
rozległ się na prawo od niego, jak mógł się zorientować, na skraju
świerkowego lasu, podchodzącego tu pod sam ogród leśniczówki, o
sześćdziesiąt, siedemdziesiąt metrów od domu. Rafał przymknął okno i
powoli, skradając się, ruszył w tamtą stronę.
Rzadkie drzewa owocowego sadu nie dawały schronienia przed
szpiegującymi oczami przeciwnika. Ktoś patrzący z lasu mógłby łatwo
dojrzeć na tle białych ścian domu skradającą się sylwetkę. Rafał zdawał sobie
z tego sprawę, i dlatego skokami, zatrzymując się co chwilę, przemykał od
drzewa do drzewa. Przylegał szczelnie do chropawych pni rozrosłych jabłoni,
chronił się na moment w objęciach rozrastających się nisko gałęzi i znów
kilkoma skokami posuwał się naprzód do upatrzonego drzewa. Dotarł do
płotu okalającego ogród. Dalej był las.
Lekki wiatr wiał górą, kołysząc czubami wyniosłych drzew.
Rafał namyślał się, czyby nie iść do furtki, znajdującej sic na skraju
ogrodu między sadem i warzywnikiem, gdy najwyraźniej posłyszał jęk.
Głęboki, niezbyt głośny i bolesny.
Przerzucił się błyskawicznie przez niewysoki parkan i stanął, natężając
słuch i wzrok.
Ciemność panowała zupełna, najbliższe pnie drzew majaczyły
niewyraźnymi zarysami, jak czarne kolumny podtrzymujące sklepienie
piekieł. I cisza…
Bezustanny szum wiatru i deszczu zdawał się jeszcze pogłębiać tę ciszę,
nabrzmiałą niebezpieczeństwem i grozą. Rafał, usłyszawszy jęk, umiejscowił
sobie jego źródło. To było tuż na skraju lasu, trochę bardziej na lewo. Z tego
też mniej więcej miejsca rozległ się krzyk i strzał.
Ostrożnie postąpił kilka kroków w głąb mrocznego lasu.
Zachrzęściła mu pod stopą gałązka. Przystanął. Nic. Cisza. Wyjął
rewolwer. Cichutki, metaliczny szczęk bezpiecznika dodał mu pewności
siebie. Nie wiadomo, co mogło grozić w tej pustce i ciszy.
Na oślep, omackiem błądził od drzewa do drzewa. Nie był nawet pewien,
czy zachowuje właściwy kierunek. Co parę kroków przystawał i nasłuchiwał.
Oczekiwał, że jęk się powtórzy. Jednakże natężony słuch nie chwytał żadnego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin