Lewis Oscar Dzieci Sancheza A5.doc

(3500 KB) Pobierz
Dzieci Sáncheza




Oscar Lewis

Dzieci Sáncheza

Autobiografia rodziny meksykańskiej

 

 

Przełożyła: Aleksandra Olędzka-Frybesowa

Posłowie: Michał Głowiński

Tytuł oryginału: The Children of Sánchez. Autobiography of a Mexican Family

Wydanie oryginalne 1961

Wydanie polskie 1964

 

Książka powstała jako efekt badań antropologicznych, prowadzonych przez Oscara Lewisa w latach 50. XX wieku w najuboższych dzielnicach Mexico City. Autor poznał rodzinę Sánchezów (Jesúsa oraz czwórkę jego dorosłych dzieci) podczas pracy nad publikacją Pięć rodzin, w której starał się pokazać codzienne życie w wybranych meksykańskich domach. Relacje, które udało się nawiązać Lewisowi, pozwoliły na zebranie dodatkowych materiałów i dokładniejszy wgląd w egzystencję Jesúsa i jego dzieci, a w rezultacie doprowadziły do wydania przełomowego dla literatury i antropologii dzieła.

Oscar Lewis zastosował zupełnie nową jak na owe czasy metodę autobiograficzną — oddał głos poszczególnym członkom rodziny. Nagrywane na taśmę magnetofonową rozmowy o życiu spisywał i poddawał redakcji ograniczonej jedynie do porządkowania treści oraz nadawania całości spójnego kształtu. Uzyskał dzięki temu niezwykle prawdziwy, a przy tym wielostronny i szeroki obraz losów rodziny. Dopuścił tym samym do głosu przedstawicieli grupy społecznej, która wcześniej (z braku środków i możliwości) była go pozbawiona w przestrzeni publicznej — pozwolił im na przedstawienie najuboższej warstwy od środka, z ich własnej perspektywy. Lewisem kierowała nie tyle antropologiczna ciekawość, ile ludzka sympatia i współodczuwanie. Efektem tej postawy jest książka, od której czytania nie sposób się oderwać — jak zresztą sam autor pisze we wstępie: „Życie biednych z pewnością nie jest nudne. Zawarte w tej książce opowieści odsłaniają przed nami cały świat przemocy i śmierci, cierpienia i niedostatku, niewierności i rozbitych domów, przestępczości, zepsucia i brutalnych aktów policji, a także wzajemnego okrucieństwa tych ludzi wobec siebie. Ale jednocześnie jest w tej historii siła uczucia i ludzka serdeczność, mocne poczucie własnej indywidualności, zdolność cieszenia się i nadzieja na lepsze życie, pragnienie zrozumienia i ciepła, gotowość dzielenia się tą skromną cząstką, jaka tym ludziom przypadła, i odwaga stawienia czoła wielu nierozwiązalnym problemom”.


Spis treści:

Od wydawcy.              6

Od autora.              7

Prolog              37

Jesús Sánchez.              37

Część pierwsza.              54

Manuel.              54

Roberto.              119

Consuelo.              160

Marta.              229

Część druga.              262

Manuel.              262

Roberto.              312

Consuelo.              377

Marta.              459

Część trzecia.              507

Manuel.              507

Roberto.              581

Consuelo.              628

Marta.              690

Epilog.              741

Jesús Sánchez.              741

Tu mówi bieda. (O Dzieciach Sáncheza Oscara Lewisa).              769


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ze szczerą przyjaźnią i wdzięcznością dedykuję

tę książkę rodzinie Sánchezów, której prawdziwe

nazwisko musi pozostać nieznane.


Od wydawcy.

Niniejsze wydanie Dzieci Sáncheza ukazuje się dokładnie pięćdziesiąt lat po pierwszej publikacji w Stanach Zjednoczonych, w 1961 roku. Tekst tłumaczenia Aleksandry Olędzkiej-Frybesowej pochodzi z jedynego polskiego wydania, które ukazało się w 1964 roku nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego jako Sánchez i jego dzieci. Dokonano w nim niezbędnych poprawek redakcyjnych oraz dostosowano pisownię do współczesnych zasad ortograficznych.

Posłowie prof. Michała Głowińskiego powstało specjalnie do tej edycji.


Od autora.

Książka ta traktuje o ubogiej rodzinie z Mexico City, składającej się z ojca, Jesúsa Sáncheza, lat pięćdziesiąt, i czworga dzieci: Manuela, lat trzydzieści dwa, Roberta, lat dwadzieścia dziewięć, Consuelo, lat dwadzieścia siedem, i Marty, lat dwadzieścia pięć. Moim zamierzeniem było pokazać czytelnikowi, jak wygląda życie rodzinne widziane od wewnątrz, a także dać wyobrażenie o tym, co znaczy wychować się w jednoizbowym mieszkaniu, w blokach przeznaczonych dla biedoty, w sercu wielkiego miasta Ameryki Łacińskiej, przechodzącego proces szybkich przemian społecznych.

W czasie badań na terenie Meksyku, podejmowanych od roku 1943, próbowałem różnych metod w ujmowaniu i przedstawianiu problematyki rodzinnej. W książce Pięć rodzin (Basic Books, 1959) starałem się dać czytelnikowi pewną wiedzę o życiu codziennym w pięciu przeciętnych meksykańskich rodzinach, na przykładzie pięciu przypadkowych, przeciętnych, kolejnych dni. W obecnej publikacji umożliwiam natomiast dokładniejszy wgląd w egzystencję jednej z tych rodzin - stosuję nową technikę: każdy członek rodziny opowiada tu własnymi słowami dzieje swojego życia. Taka metoda pozwala na stworzenie syntetycznego, wielostronnego i szerokiego obrazu losów każdej jednostki i rodziny jako całości, a także wielu aspektów życia meksykańskich klas niższych. Podane przez różnych członków rodziny niezależne wersje tych samych wydarzeń z reguły zapewniają wewnętrzną kontrolę - rodzą poczucie wiarygodności i zgodności z rzeczywistością, a przez to częściowo usuwają subiektywizm, który towarzyszy autobiografii jednostki.

Jednocześnie ujawniają się tu rozbieżności w sposobie, w jaki te same wypadki odżywają w pamięci poszczególnych członków rodziny.

Metoda zwielokrotnionej autobiografii usiłuje również ograniczyć stronniczość badacza, relacja nie zostaje bowiem przepuszczona przez sito umysłowości przedstawiciela klas średnich Ameryki Północnej, lecz jest przedstawiana przez badane osoby ich własnymi słowami. Sądzę, że dzięki temu udało mi się uniknąć dwóch najczęstszych niebezpieczeństw w studiach poświęconych klasom upośledzonym, a mianowicie: nadmiernego sentymentalizmu i ujęcia zbyt brutalnego. Mam wreszcie nadzieję, że taka metoda przekaże czytelnikowi to emocjonalne zaangażowanie i świadomość porozumienia, których doświadcza antropolog pracujący bezpośrednio z obiektami swych badań, a które rzadko tylko bywają przekazane w sztywnym żargonie antropologicznej monografii.

Istnieje bardzo niewiele wnikliwych studiów psychologicznych poświęconych ubogim w krajach słabo rozwiniętych, a nawet w naszym własnym państwie. Ani psychologowie, ani psychiatrzy dotąd nie zajmowali się bliżej ludźmi żyjącymi na tym stopniu ubóstwa, który został opisany w tej książce, choć nie jest to bynajmniej poziom najniższy.

Również pisarze nie dali nam wiernego i żywego opisu wewnętrznego życia biedoty we współczesnym świecie. Dzielnice nędzy wydały bardzo niewielu wybitnych literatów, lecz i ci, zostawszy wielkimi pisarzami, zazwyczaj patrzą już na ten wcześniejszy okres swojego życia z perspektywy przedstawicieli klas średnich i piszą zgodnie z tradycyjnymi formami literackimi, wskutek czego utworom o charakterze wspomnień brak bezpośredniości autentycznego przeżycia.

Taśma magnetofonowa, użyta do upamiętnienia ludzkich losów zawartych w tej książce, umożliwia początek nowego typu literatury realizmu społecznego. Za pomocą magnetofonu mogą mówić o sobie ludzie niemający wprawy w pisaniu, niewykształceni, nawet niepiśmienni i w naturalny, spontaniczny, wolny od zahamowań sposób opowiadać o swoich obserwacjach i doświadczeniach. Dzieje Manuela, Roberta, Consuelo i Marty mają w sobie prostotę, szczerość i bezpośredniość właściwą słowu mówionemu, literaturze opowiadanej, w odróżnieniu od literatury pisanej. Ci młodzi ludzie, pomimo braku systematycznego wykształcenia, wyrażają się w sposób godny uwagi, zwłaszcza Consuelo, która czasem osiąga wyżyny poezji. Wplątani w swoje nierozwiązywalne problemy i kłopoty życiowe zdołali jednak powiedzieć o sobie wystarczająco wiele, aby dać nam wgląd we własne życie i uzmysłowić zmarnowane uzdolnienia i możliwości.

Życie biednych z pewnością nie jest nudne. Zawarte w tej książce opowieści odsłaniają przed nami świat przemocy i śmierci, cierpienia i niedostatku, niewierności i rozbitych domów, przestępczości, zepsucia i brutalnych działań policji, a także wzajemnego okrucieństwa tych ludzi wobec siebie. Ale jednocześnie są w tej historii i siła uczucia, i ludzka serdeczność, mocne poczucie własnej indywidualności, zdolność cieszenia się i nadzieja na lepsze życie, pragnienie zrozumienia i ciepła, gotowość dzielenia się tą skromną cząstką, jaka tym ludziom przypadła, i odwaga stawiania czoła wielu nierozwiązywalnym problemom.

Tło dla tych dziejów stanowi vecindad Casa Grande, duży jednopiętrowy dom czynszowy w sercu Mexico City. Casa Grande jest jedną z setki vecindades, które poznałem w roku 1951, w czasie studiów nad wchłanianą przez miasto ludnością rolniczą, ciągnącą do Mexico City z wiosek azteckich. Studia nad społecznością aztecką rozpocząłem dobre parę lat wcześniej, w roku 1943. Później, przy pomocy ludzi ze wsi, zdołałem odszukać Azteków w różnych dzielnicach miasta. Dwie takie rodziny znalazłem w Casa Grande. Zakończywszy badania dotyczące migracji ze wsi, rozszerzyłem plan pracy i zająłem się wszystkimi mieszkańcami vecindades, niezależnie od ich pochodzenia.

Jesúsa Sáncheza i jego dzieci poznałem w październiku 1956 roku, w trakcie trwania badań w Casa Grande. Jesús wynajmował tam mieszkanie od ponad dwudziestu lat. I choć jego dzieci to wyprowadzały się stamtąd, to wprowadzały się z powrotem, jednoizbowe mieszkanie w Casa Grande było przez cały czas głównym punktem oparcia rodziny.

Lenora, ich matka i pierwsza żona Sáncheza, zmarła w roku 1936, a więc parę lat przed tym, gdy rodzina sprowadziła się do Casa Grande. Starsza siostra Lenory, Guadalupe, kobieta sześćdziesięcioletnia, mieszkała w mniejszej vecindad - Panaderos przy ulicy Piekarskiej, kilka przecznic dalej. Wszystkim czworgu dzieciom ciotka Guadalupe zastępowała matkę; odwiedzali ją często, a w razie potrzeby traktowali jej dom jako schronienie. Dlatego też akcja opowieści przenosi się raz do Casa Grande, raz do vecindad Panaderos.

Obie vecindades znajdują się w pobliżu centrum miasta, nie więcej niż o dziesięć minut drogi od głównego placu, czyli Zócalo, na którym stoją wielka katedra i pałac prezydenta. Tylko pół godziny drogi oddziela dzielnicę od narodowej świętości - kościoła Najświętszej Marii Panny z Guadalupe, patronki Meksyku, gdzie tłumnie napływają pielgrzymi ze wszystkich warstw społecznych. Zarówno Casa Grande, jak i Panaderos znajdują się w ubogiej dzielnicy Tepito, gdzie poza kilkoma niewielkimi fabrykami i domami towarowymi mieszczą się publiczne łaźnie, nędzne trzeciorzędne kina, przepełnione szkoły, bary pulquerias, czyli gospody, gdzie sprzedaje się pulque, narodowy napój alkoholowy, i mnóstwo małych sklepików. Kilka przecznic dalej rozciąga się Tepito, największy targ starzyzny w Mexico City, znany również jako Złodziejski Rynek; dwa inne duże place targowe, La Merced i Lagunilla, niedawno przebudowane i zmodernizowane, leżą również w łatwej do przebycia pieszo odległości. Morderstwa, pijaństwo, przestępczość występują na tym terenie w dużym nasileniu. Dzielnica jest gęsto zaludniona; ulice oraz bramy, i w ciągu dnia, i długo po zapadnięciu zmroku, pełne są ludzi przechodzących albo tłoczących się przy wejściach do sklepików.

Przy małych stojących na chodniku kuchenkach kobiety sprzedają tacos i zupę. Ulice i chodniki są szerokie, brukowane, ale brak tu drzew, trawy, ogrodów. Ludność mieszka przeważnie w przylegających do siebie i wychodzących na wewnętrzne podwórka jednoizbowych mieszkaniach, zasłoniętych od ulicy przez sklepy albo ściany vecindad.

Casa Grande stoi pomiędzy ulicą Fryzjerską a ulicą Blacharską. Obejmując cały czworoboczny blok budynków i dając schronienie siedmiuset ludziom, Casa Grande jest oddzielnym światkiem, zamkniętym od północy i południa wysokimi cementowymi ścianami, a z dwu pozostałych stron - rzędami sklepów. Sklepy spożywcze, pralnia chemiczna, warsztaty szklarski, stolarski, salon kosmetyczny wraz z pobliskim rynkiem i publicznymi łaźniami zaspokajają podstawowe potrzeby vecindad, dlatego wielu jej mieszkańców rzadko opuszcza najbliższą okolicę, a na pozostałym obszarze Mexico City czuje się niemal obco. Ta dzielnica miasta była niegdyś siedzibą świata przestępczego, ale i dziś ludzie boją się tu zapuszczać w późnych godzinach wieczornych. Na ogół jednak element przestępczy wyprowadził się stąd i większość mieszkańców stanowią ubodzy handlarze, rzemieślnicy i robotnicy.

Od strony wschodniej i zachodniej prowadzą do vecindad dwa wąskie, niepozorne wejścia, każde z bramą otwartą w ciągu dnia, ale od dziesiątej wieczorem zawsze zamkniętą. Każdy, kto po tej godzinie wchodzi lub wychodzi, musi dzwonkiem wezwać dozorcę i zapłacić mu za otwarcie drzwi. Vecindad opiekują się również dwie jej święte patronki: Najświętsza Panna z Guadalupe i Najświętsza Panna z Zapopan, których figury umieszczone są za szkłem, po jednej przy każdym wejściu. Rzeźby te stoją otoczone przyniesionymi w ofierze kwiatami i świecami, a do ich płaszczy przyczepione są małe błyszczące medaliki, świadectwa cudów, których doznali niektórzy mieszkańcy vecindad. Właściwie prawie nikt nie mija tych świętych figur bez jakiejś oznaki czci, choćby miało to być tylko spojrzenie albo pośpiesznie uczyniony znak krzyża.

Wewnątrz vecindad znajdują się cztery długie, wyłożone betonowymi płytkami patios, czy też podwórka, szerokie na jakieś cztery i pół metra. W regularnych odstępach około trzech i pół metra, wychodzą na te podwórka malowane na brązowo drzwi stu pięćdziesięciu siedmiu jednoizbowych i pozbawionych okien mieszkań. W ciągu dnia obok większości tych drzwi stoją drabiny z surowego drzewa, po których wchodzi się na niski, płaski dach ponad kuchenną częścią każdego mieszkania. Owe dachy wykorzystuje się wielorako: pełno na nich sznurów z suszącą się bielizną, klatek na kury, gołębników, doniczek z kwiatami i ziołami leczniczymi, butli z gazem do gotowania, a niekiedy trafia się nawet antena telewizyjna.

W dzień podwórka roją się od ludzi i zwierząt: psów, indyków, kur, czasem widzi się świnie. Tutaj bawią się dzieci, bo to bezpieczniejsze niż zabawa na ulicach. Kobiety stoją w kolejce po wodę albo wołają coś do siebie, wieszając bieliznę, a wędrowni handlarze zachodzą tutaj, by oferować swoje towary. Co rano przez podwórka przejeżdża śmieciarz z wielkim pojemnikiem na kółkach i zbiera odpadki z każdego mieszkania. Po południu władzę nad podwórkiem często obejmują bandy starszych chłopców rozgrywające zacięte mecze piłki nożnej. W sobotnie wieczory odbywają się tu zazwyczaj tańce pod gołym niebem. Przy zachodnim wejściu znajdują się publiczna łaźnia i niewielki ogródek z paroma drzewami i skrawkiem murawy służącym młodym za miejsce spotkań, a zarazem względnie spokojny kąt, gdzie starsi siadają, aby pogawędzić czy poczytać gazetę. Tu także znajduje się jednoizbowe pomieszczenie, coś w rodzaju „administracji”, gdzie na tablicy wywieszona jest lista rodzin zalegających z płaceniem czynszu.

Mieszkańcy Casa Grande pochodzą z dwudziestu czterech stanów Meksyku (Meksyk liczy trzydzieści dwa stany). Niektórzy przybyli tu z najdalszego południa, jak Oaxaca lub Yucatan, inni z północnych stanów: Chihuahua i Sinaloa. Większość rodzin mieszka w vecindad od piętnastu czy dwudziestu lat, niektóre już od trzydziestu. Przeszło jedna trzecia domowników ma na terenie vecindad krewnych, a mniej więcej jedna czwarta połączona jest związkami małżeńskimi i compadrazgo (tj. rytualnym związkiem pomiędzy rodzicami, chrzestnymi rodzicami i chrześniakami). Te więzi wraz z niskim czynszem i głodem mieszkaniowym w mieście stanowią element stabilizacji. Niektóre z lepiej zarabiających rodzin, wtłoczywszy tymczasem do małych mieszkań przyzwoitsze meble i domowe urządzenia elektryczne, czekają na możliwość przeniesienia się do lepszej dzielnicy, ale większość jest zadowolona, a właściwie nawet dumna z mieszkania w Casa Grande.

Poczucie wspólnoty jest w vecindad bardzo silne, zwłaszcza wśród młodych, którzy należą do tych samych band, nawiązują przyjaźnie na całe życie, chodzą do tych samych szkół, spotykają się na wspólnych tańcach odbywających się na podwórku i często żenią się czy wychodzą za mąż na terenie vecindad. Dorośli również mają przyjaciół, których odwiedzają, z którymi chodzą na spacer i od których pożyczają pieniądze. Sąsiedzkie grupy organizują razem loterie fantowe i przedstawienia, wspólnie uczestniczą w pielgrzymkach i obchodzą święta patronów vecindad, posadas na Boże Narodzenie, jak również inne uroczystości.

Te zbiorowe przedsięwzięcia zdarzają się jednak tylko od czasu do czasu; dorośli w przeważającej większości wypadków „troszczą się o swoje sprawy” i starają się żyć w zaciszu rodzinnym. Drzwi mieszkań są zazwyczaj zamknięte, a obyczaj nakazuje, aby odwiedzający pukał i czekał na pozwolenie wejścia. Są ludzie, którzy odwiedzają jedynie krewnych lub compadres, a więc bywają tylko w wybranych mieszkaniach. Z wyjątkiem pewnych okazji, takich jak urodziny czy święta religijne, nie ma obyczaju zapraszania na wspólny posiłek. Pomoc sąsiedzka, choć się zdarza, zwłaszcza w nagłych potrzebach, jest bardzo nikła. Kłótnie pomiędzy rodzinami z powodu psot dzieci, uliczne bójki poszczególnych band i osobiste zatargi pomiędzy chłopcami nie należą w Casa Grande do rzadkości.

Mieszkańcy Casa Grande zarabiają na życie, pracując w wielu rozmaitych zawodach, przy czym niektóre z nich są wykonywane na terenie vecindad. Kobiety przyjmują do domu pranie i szycie, mężczyźni robią buty, czyszczą kapelusze, sprzedają owoce i słodycze. Niektórzy chodzą do pracy w fabrykach czy magazynach, albo też pracują jako szoferzy i drobni handlarze. Poziom życia jest tu niski, ale bynajmniej nie najniższy w Mexico City, i ludzie z sąsiedztwa uważają, że mieszkanie w Casa Grande nobilituje.

Casa Grande i Panaderos to przykład ostrego kontrastu w cywilizacyjnym kręgu klas upośledzonych. Panaderos jest małą vecindad, składającą się z dwunastu jednoizbowych, pozbawionych okien mieszkań, mieszczących się obok siebie w jednym rzędzie i wystawionych na widok przechodniów: nie ma tu murów oddzielających budynek od ulicy, brak jakiejkolwiek bramy; jest tylko brudne podwórze. Nie ma też, w przeciwieństwie do Casa Grande, położonych wewnątrz domu ubikacji ani wody w kranach. Osiemdziesięcioro sześcioro mieszkańców korzysta z dwóch wspólnych umywalni i dwóch rozwalonych toalet z kruszącej się cegły i gliny, gdzie funkcję zasłon pełnią kawałki podartego workowego płótna.

W Casa Grande stwierdzimy mniejszą niż w Panaderos liczbę osób przypadających na jedno łóżko i mniej sypiających na podłodze, więcej zaś gotujących na gazie niż na nafcie lub węglu drzewnym i więcej tych, którzy jadają regularnie trzy posiłki dziennie; poza tortillami i łyżkami posługują się przy jedzeniu nożami i widelcami, piją piwo, a nie pulque, kupują raczej nowe niż używane meble i ubranie. Dzień Zaduszny obchodzą w kościele, uczestnicząc w mszy świętej; nie składają już w domu tradycyjnych ofiar z kadzidła, świec, pożywienia i wody. Jest to ogólna tendencja: od suszonej na słońcu cegły do cementu, od glinianych garnków do aluminium, od ziół leczniczych do antybiotyków i od miejscowych znachorów do lekarzy.

W 1956 roku 79 procent lokatorów Casa Grande miało radia, 55 procent piecyki gazowe, 54 procent zegarki na rękę, 49 procent używało noży i widelców, 46 procent miało maszyny do szycia, 41 procent garnki aluminiowe, 22 procent elektryczne miksery, 21 procent telewizory. W Panaderos nie było większości tych artykułów. Tylko w jednym gospodarstwie był telewizor, a w dwóch zegarek na rękę.

W Casa Grande miesięczny dochód na głowę waha się od 23 do 500 pesos (3 do 40 dolarów przy obecnym kursie wymiany). U 68 procent mieszkańców jest to 200 pesos (16 dolarów) lub mniej, u 22 procent - 201 do 300 pesos (24 dolary), a u 10 procent od 301 do 500 pesos. W Panaderos ponad 85 procent rodzin miało przeciętny miesięczny dochód poniżej 200 pesos, czyli 16 dolarów, suma 200 pesos nie została przekroczona w żadnej rodzinie, a w 41 procentach przeciętna nie dochodziła do 100 pesos.

Miesięczny czynsz za jednoizbowe mieszkanie w Casa Grande wahał się od 30 do 50 pesos (2,40 do 4 dolarów); w Panaderos od 15 do 30 pesos (1,20 do 2,40 dolarów). Wielu rodzinom składającym się z męża, żony i czworga dzieci udawało się wyżyć, wydając dziennie 8 do 10 pesos (64 do 80 centów) na pożywienie. Ich jadłospis obejmował czarną kawę, tortille, fasolę i paprykę.

W Casa Grande poziom otrzymanego wykształcenia był zróżnicowany - poczynając od dwunastu osób dorosłych, które nigdy nie chodziły do szkoły, aż do jednej kobiety, która uczęszczała do szkoły przez lat jedenaście. Przeciętna liczba lat nauki szkolnej wynosiła 4,7. Tylko 8 procent mieszkańców było niepiśmiennych, a 20 procent par pozostawało w wolnych związkach.

W Panaderos przeciętna długość nauki szkolnej wynosiła 2,1 roku; nie było ani jednego mieszkańca z ukończoną szkołą podstawową, 40 procent było niepiśmiennych, a 46 procent par stanowiło wolny związek.

W Casa Grande tylko jedną trzecią rodzin łączyły więzy pokrewieństwa, a mniej więcej jedną czwartą związki małżeńskie i compadrazgo. W Panaderos połowę rodzin łączyło z innymi rodzinami pokrewieństwo, a więzy compadrazgo łączyły wszystkich.

Rodzina Sánchezów była typowym przykładem ilustrującym te siedemdziesiąt rodzin, które zostały wybrane z terenu Casa Grande w celu przeprowadzenia nad nimi badań. Jesús Sánchez należał do grupy średnio uposażonych mieszkańców vecindad: zakupując żywność dla restauracji La Gloria, zarabiał dziennie 12,50 pesos, czyli jednego dolara.

Ta suma starczyłaby mu zaledwie na własne utrzymanie, toteż starał się podnieść swoje dochody, sprzedając bilety na loterię, chowając na sprzedaż świnie, gołębie, kury i ptaki śpiewające oraz biorąc najprawdopodobniej jakieś „prowizje” na targu. Sánchez niechętnie mówił o tych dodatkowych źródłach dochodu, ale dzięki nim udawało mu się utrzymywać, co prawda na bardzo skromnym poziomie, trzy oddzielne domy, każdy w zupełnie innej części miasta. W okresie moich badań mieszkał on ze swoją młodszą, ulubioną żoną Delilą w jednym pokoju na ulicy Zbłąkanego Dziecka, utrzymując ją, dwoje wspólnych dzieci, jej syna z pierwszego małżeństwa, matkę Delili i czworo dzieci swojego syna Manuela. Starsza żona Sáncheza Lupita, jej dwie córki i dwoje wnuków również pozostawali na jego utrzymaniu w małym domu, który Sánchez wybudował w kolonii El Dorado, na peryferiach miasta. Jednocześnie dla swojej córki Marty i jej dzieci oraz drugiej swej córki Consuelo i syna Roberta wynajmował pokój w Casa Grande.

W mieszkaniu Sánchezów w Casa Grande nie było, poza starym odbiornikiem radiowym, przedmiotów zbytku, ale zazwyczaj nie brakowało jedzenia, a cała rodzina mogła się szczycić wyższym od większości sąsiadów poziomem wykształcenia. Ojciec miał za sobą tylko jeden rok nauki szkolnej, ale Manuel, najstarszy z dzieci, ukończył sześć klas szkoły podstawowej. Consuelo również ją ukończyła, a nawet dodatkowo przez dwa lata uczyła się w szkole handlowej; Roberto zaś opuścił szkołę w trzeciej klasie; Marta skończyła czwartą.

Rodzinę Sánchezów odróżniał od sąsiadów fakt zatrudniania służącej, która przychodziła w ciągu dnia posprzątać, zrobić pranie, przygotować posiłki. Tak było po śmierci pierwszej żony Sáncheza Lenory i w okresie, gdy dzieci były małe. Służąca była sąsiadką lub krewniaczką, zwykle wdową albo porzuconą żoną, słowem, kimś, kto godził się pracować za bardzo niskie wynagrodzenie. Rodzinie dodawało to prestiżu, nie było jednak dowodem zamożności, ani też czymś niezwykłym na terenie vecindad.

Do domu Sánchezów wprowadził mnie jeden z moich przyjaciół z vecindad. Wybrawszy się po raz pierwszy w odwiedziny, zastałem drzwi uchylone, a czekając, aby ktoś odpowiedział na moje pukanie, mogłem obejrzeć to dość smutne i zniszczone wnętrze. Nieduża sień, w której mieściły się kuchnia i umywalnia, stanowczo wymagała odnowienia; stały w niej tylko dwupalnikowy piecyk naftowy, stół i dwa krzesła z surowego drewna. Ani ta kuchnia, ani pokój sypialny, widoczny za wewnętrznymi drzwiami, nie miały tego charakteru nieśmiałego dostatku, jaki widywałem w niektórych przyzwoitszych mieszkaniach w Casa Grande.

Do drzwi podeszła Consuelo. Chuda i blada, tłumaczyła mi, że właśnie wstała po ciężkiej chorobie. Jej młodsza siostra Marta trzymając zawinięte w chustkę niemowlę, zbliżyła się także, ale nie odzywała się wcale.

Wyjaśniłem, że jestem profesorem i antropologiem z Ameryki Północnej i że spędziłem parę lat w pewnej meksykańskiej wiosce, badając tamtejsze zwyczaje. Teraz chciałbym porównać życie rodzin w miejskiej vecindad z życiem mieszkańców wsi i szukam w Casa Grande ludzi, którzy zechcieliby mi pomóc.

Następnie zapytałem, gdzie ich zdaniem lepiej się ludziom powodzi: na wsi czy w mieście. Po paru pytaniach tego typu, które z powodzeniem stosowałem w poprzednich wywiadach, przystąpiłem bez uprzedzenia do pytań z mojego wstępnego kwestionariusza. Dotyczyły one płci, wieku, miejsca urodzenia, wykształcenia, zatrudnienia i kolejnych miejsc pracy każdego z członków rodziny.

Kończyłem już wywiad, kiedy wszedł nagle ojciec, Jesús Sánchez, z workiem produktów spożywczych na ramieniu. Był to niski i barczysty, silny mężczyzna o indiańskich rysach twarzy, ubrany w niebieski bawełniany kombinezon roboczy i słomiany kapelusz, coś pośredniego pomiędzy chłopem a robotnikiem fabrycznym. Oddał worek Marcie, obu córkom rzucił parę słów na powitanie i zwrócił się podejrzliwie ku mnie, bym wyjaśnił, czego chcę. Na moje pytania odpowiadał lakonicznie, stwierdzając, że życie na wsi przewyższa zdecydowanie życie w mieście, ponieważ w mieście młodzież staje się zepsuta, zwłaszcza gdy nie potrafi wykorzystać tych możliwości, które miasto otwiera. Potem powiedział, że bardzo się śpieszy, i wyszedł równie nieoczekiwanie, jak przyszedł.

W czasie następnego wywiadu w rodzinie Sánchezów poznałem Roberta, młodszego syna. Był wyższy i o ton ciemniejszy od pozostałych członków rodziny; wyglądał na zawodnika sportowego. Był miły, mówił łagodnym głosem i zrobił na mnie wrażenie człowieka wyjątkowo uprzejmego i pełnego szacunku. W stosunku do mnie zawsze zachowywał się grzecznie, nawet po pijanemu. Manuela, starszego brata, spotkałem zaś dopiero wiele miesięcy później, gdyż w tym czasie nie było go w kraju.

W ciągu następnych tygodni i miesięcy kontynuowałem badania w innych losowo wybranych rodzinach zamieszkujących vecindad. Po czterech wywiadach miałem już wszystkie potrzebne mi dane dotyczące rodziny Sánchezów, ale mimo to wciąż ich odwiedzałem, by niezobowiązująco pogawędzić z Consuelo, Martą czy Robertem. Wszyscy okazywali mi życzliwość i dostarczali pożytecznych informacji o życiu vecindad.

Kiedy wiedziałem już coś niecoś o każdym z nich, uświadomiłem sobie, że ta pojedyncza rodzina jak gdyby ilustruje wiele społecznych i psychologicznych problemów życia upośledzonych klas Meksyku. Wtedy postanowiłem pokusić się o głębiej sięgające studium. Pierwsza Consuelo, potem Marta i Roberto zgodzili się opowiedzieć mi historię swojego życia, a opowieści te, za ich wiedzą i zgodą, zostały nagrane na taśmę.

Manuel, powróciwszy do domu, także nie odmówił udziału w przedsięwzięciu. Pracę z oj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin