Marek Krajewski - Edward Popielski 04 Rzeki Hadesu.pdf

(931 KB) Pobierz
MAREK KRAJEWSKI
RZEKI HADESU
Motto
Des Todes Fluthen hatten mich umgeben;
es schreckten mich des Schattenreiches Ströme.
Otoczyły mnie fale śmierci;
przeraziły mnie rzeki królestwa umarłych.
II Księga Samuela 22, 5
w przekładzie Antoniusa Thaddäusa Deresera (1827)
Pr olog
Wrocław 1946
KAŁO CIUREJA ROZPOCZYNAŁ SWÓJ ZWYKŁY DZIEŃ PRACY
we wrocławskim Urzędzie Wojewódzkim zawsze tak samo – wyciągał
z teczki kanapki zawinięte w torebkę po cukrze, termos z herbatą,
liniowany zeszyt, naostrzone ołówki i nabity pistolet. Ten ostatni przedmiot,
na który miał urzędowe pozwolenie, był przez niego traktowany prawie jak
żywa istota. Był głaskany, pojony smarem, ubierany w miękką flanelową
szmatkę i noszony prawie cały czas na sercu, w wewnętrznej kieszeni
marynarki.
Pistolet był ochroną i przed wrogimi pobratymcami, którzy w głębokiej
pogardzie mieli jego właściciela – pełnomocnika do spraw
„produktywizacji ludności cygańskiej” – i przed „gadziami”, którzy
okazywali mu całe spektrum niechęci: od ulicznych zaczepek po
okrucieństwo bezpośredniego ataku.
Kało Ciureja kochał zatem swojego przyjaciela i miał się zawsze na
baczności. Był podejrzliwy i nieufny, a jego zwierzchnicy – o czym
doskonale wiedział – nie wróżyli mu olśniewającej kariery urzędniczej.
Najchętniej by go zwolnili i zlikwidowali jego jednoosobowy departament
w Wydziale Osiedleńczym Urzędu Wojewódzkiego, gdyby nie naciski „z
góry”. Otóż owa „góra”, a ściśle mówiąc, funkcjonariusze ideologiczni
z Wydziału Politycznego, widzieli w Ciurei swoisty listek figowy. Zawsze
mogli się nim pochwalić jako człowiekiem propagującym świadomość
klasową pośród cygańskiego zabobonu. Choć skutki jego działalności
okazały się mizerne, to były, co bardzo ważne, również niesprawdzalne.
A zatem – kiedy jakiś aparatczyk z Warszawy rzucał gromy na kiepskie
postępy walki klasowej, wzywano Ciureję i kontrargumentowano żarliwie:
„Proszę spojrzeć, oto towarzysz Ciureja, który skutecznie i wybitnie
propaguje marksizm-leninizm wśród ludności cygańskiej!”.
Ta ideologiczna zasłona była mu na rękę, ponieważ mógł – co było dla
niego najważniejsze – pomagać swym braciom w ich codziennych troskach.
Zamiast przekonywać ich, by porzucili koczowniczy tryb życia, albo
wywodzić, że wytwarzanie patelni i kowalstwo są przejawem mentalności
drobnomieszczańskiej, wolał organizować szczepienia dla ich dzieci,
wyrywać ze skąpych zasobów publicznych pieniądze na opiekę lekarską,
a także łagodzić ich waśnie i spory. Mimo zatem pewnej niechęci wśród
przywódców najbardziej radykalnych taborów Kało Ciureja cieszył się na
ogół życzliwością rodaków, którą zawdzięczał głównie swojej powadze
i pielęgnowaniu tradycyjnych wierzeń.
Ta cecha z kolei zapewniała mu szacunek otaczających go w pracy
ludzi, którzy oficjalnie każdą religię uznawali za „opium dla ludu”,
a nieoficjalnie prosili Ciureję o pośrednictwo pomiędzy sobą a jakąś znaną
cygańską wróżką.
Ludzie, którzy teraz weszli do pokoju, dzielonego przez Ciureję
z żydowskim kolegą Aronem Wulachem, najpewniej nie wierzyli we
wróżby. Byli młodzi, pewni siebie i zaczepni. Nosili dobrze skrojone
ubrania, długie płaszcze z szerokimi ramionami i nasunięte na czoło
kapelusze.
– Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego – wycedził wyższy
z nich, patrząc znacząco na Wulacha. – Chcemy mówić tylko
z towarzyszem Ciureją…
– Na podwórku przy Piwnej – powiedział drugi, kiedy już Wulach
opuścił pomieszczenie – obok kuźni i stajni, w której wasi rodacy trzymają
swe konie, znaleziono trupa. Pokazaliśmy go celem identyfikacji jednej
Cygance, nazwiskiem… – spojrzał do notesu – nazwiskiem Genowefa
Kwiek. Ta zaczęła coś krzyczeć w waszym języku. Tak się darła, że
wszyscy dokoła słyszeli…
– No i tak się Cyganiuchy przestraszyły tego – wszedł mu w słowo
drugi – co to babsko wrzeszczało, że nikt już nie chciał identyfikować
trupa. Ciągnęliśmy ich do niego na siłę, a ci zasłaniali twarze, nie chcieli
nawet spojrzeć. Musimy wiedzieć dlaczego, towarzyszu Ciureja…
– I musimy wiedzieć, co im powiedziała tamta baba – dodał pierwszy.
Pełnomocnik się zasępił. Niewidzącym wzrokiem wodził po dymiących
ruinach wokół zniszczonego mostu linowego, po których ciął ostry deszcz.
– Muszę zobaczyć tego trupa – oznajmił w końcu Ciureja.
– No to idziemy, towarzyszu – powiedział wyższy ubek. – Tylko weźcie
płaszcz i kapelusz, bo coś się zimno ostatnio zrobiło.
Poprzedzany przez funkcjonariuszy Ciureja zszedł po schodach,
a potem wyszedł tylnym wyjściem.
Na nadodrzańskim bulwarze, na tyłach potężnego teutońskiego gmachu
urzędu stał wózek przykryty prześcieradłem. Obok niego dreptał jakiś
człowiek w czapce i z papierosem w zębach.
– Pokażcie no! – Niższy ubek uczynił gest ręką ku górze. – A wy,
towarzyszu, mówcie, co to! Wy wiecie wszystko o cygańskich
porachunkach.
Człowiek odsłonił prześcieradło. Ciureja przyglądał się zwłokom przez
dłuższą chwilę.
– Wiem, co mówiła ta Cyganka – rzekł w zamyśleniu. – Że w tym
człowieku siedzą złe duchy. I że wzięły one we władanie jego ciało.
Dlatego nikt nie chciał podejść i go zidentyfikować. Ze strachu przed
duchami.
FLEGET ON
Phlegethon, Gr. ÖëĺăÝčůí, einer der höllischen Flüße, welcher an statt
des W
assers mit Feuer floß, und in demselben grosse Steine und brennende
Stücken Felsen mit schrecklichen Gerassel fort trieb. (…) Er hat den
Namen von öëÝăů, uro (…).
Phlegethon, po grecku ÖëĺăÝčůí, jedna z rzek piekielnych, w której
zamiast wody płynął ogień i w której ze straszliwym łoskotem przesuwały
się wielkie kamienie i płonące kawałki skał. (…) Bierze ona swoje miano
od [greckiego słowa] öëÝăů, [co po łacinie znaczy] uro [płonę] (…).
Phlegethon, [w:] Johann Heinrich Zedler, Grosses vollständiges
Universal-Lexicon (1732–1754)
I
KIEDY LEOKADIA TCHORZNICKA OTWORZYŁA OCZY, czerń
nieba wiszącego nad Wrocławiem utraciła głębię i poddawała się zalewowi
szarości, który nadchodził od wschodu. Kontrast wycinający przedmioty
w ponurej poświacie był na początku rozmyty, lecz po chwili wyostrzył się
w nowym różowym kolorze. Na jego tle odcinały się ruiny miasta –
podziurawione pociskami fasady domów, wypalone okna, urwane
w połowie spirale schodów i kikuty belek stropowych nad rumowiskiem.
Pośród tych dymiących tu i ówdzie ruin, zepchniętych dla umożliwienia
ruchu na pobocza ulic, zdarzały się budynki i dzielnice, których rany były
tylko powierzchowne.
Tak było właśnie w północnej dzielnicy Kleczków. Tutaj światło
poranka przesuwało się po ocalałych kamienicach, w których teraz budziki
podrywały na równe nogi ludzi ściśniętych na żelaznych łóżkach i na
zapluskwionych siennikach. Tutaj wydłużały się cienie drzew rosnących
przy Wybrzeżu Conrada-Korzeniowskiego, tutaj promienie rozpalały
glazurowane żółtawe cegły szpitala psychiatrycznego i czerwony więzienny
mur.
O świcie rozpoczął się poranny ruch. Ludzie, tłoczący się przy
przystanku tramwajowym na Trzebnickiej, robotnicy pierwszej zmiany
śpieszący do pracy w elektrowni przy Łowieckiej, handlarze wynurzający
się ze swoimi wózkami z ulic okalających „mały szaberplac” przy Dworcu
Nadodrze – wszyscy oni szykowali się do codziennego znoju i patrzyli
z niechęcią na bezlitosny spektakl wrocławskiego poranka. Pragnęli, aby
trwała noc i by mogli jeszcze spać – nie chcieli dać się miażdżyć
w przepełnionych tramwajach, zapuszczać w kaniony rumowisk, wdychać
śmierdzącego dymu wijącego się nad ziemią i trupiej woni piwnic.
Leokadia Tchorznicka oddałaby jednak wiele, aby móc oglądać poranny
pejzaż zrujnowanego miasta – ułamane belki, skarpy rumowisk, wiszące
skrzydła okien – i cokolwiek innego niż niewielki trójkątny dziedziniec
więzienia przy Kleczkowskiej. Zakratowane okienko pozwalało jej jedynie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin