J20 A5 ilustr.doc

(4838 KB) Pobierz
Wnuczka do orzechów




Małgorzata Musierowicz

Wnuczka do orzechów

Cykl: Jeżycjada Tom 20

 

 

Pierwsze wydanie polskie 2014 r.

Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz

 

 

Kolejny tom „Jeżycjady” Małgorzaty Musierowicz. Jak zwykle wesoły, liryczny i krzepiący. Tym razem jednak akcja rozgrywa się na wsi, z daleka od zgiełku mieszkania przy Roosevelta 5 w Poznaniu. Wnuczka do orzechów z pewnością ucieszy i nastoletnie, i starsze fanki poznańskiej rodziny. Są tu wszystkie Borejkówny, ich rodzice, mężowie i dzieci, które akurat nie wyjechały na wakacje. Ale są też nowi bohaterowie. Przede wszystkim Dorota Rumianek, która mieszka na wsi z dwiema uroczymi babciami. I to właśnie ona pewnego dnia spotka w lesie Idę Pałys...

W tomie Wnuczka do orzechów opisane też zostały kłopoty sercowe przemądrzałego Ignaca i poważnego Józinka. Tego się nie można było spodziewać...


Spis treści:

28 lipca 2013 Niedziela.              4

29 lipca Poniedziałek.              41

30 lipca Wtorek.              74

2 sierpnia Piątek.              117

3 sierpnia Sobota.              157

7 sierpnia Środa.              177

10 sierpnia Sobota.              224

13 sierpnia Wtorek.              258

 

 

 

 

 

 

 

 

Z pamięcią o Marysi Waderek -

wyobrażając sobie, jak się śmieje

 


28 lipca 2013 Niedziela.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1.

Dzięcioł puścił w ruch swój niezłomny dziób, osadzony w jakże niezłomnej czaszce.

Spośród buków odezwała się na to wilga, a słońce dodało nieco efektów, rzucając płachty złota na kałuże - wszystkie naraz zalśniły i zamigotały. Zapachniało mokrym zielskiem, ciepłą ziemią, a także grzybami.

Ale Dorota, człowiek lasu, wiedziała swoje. Żadnych grzybków, choćby to nawet miały być pierwsze borowiki. Trzeba spiesznie wracać, zaraz znów będzie lało. Wilga dzisiaj nie śpiewa, lecz skrzeczy. Idzie burza.

Kolejny werbel rozbrzmiał jeszcze bliżej, na pojedynczej sośnie. Czarne dzięcioły samce oznaczają w ten sposób swoje terytorium, broniąc się przed konkurencją. Mechanizmy świata są w zasadzie powtarzalne, począwszy od niskich nawet stopni w drabinie ewolucji.

Na przykład stare konie robią się uparte jak osły.

- No, rusz się, co? - zaproponowała Dorota i musnęła szyję Kobyłki końcem bata.

Kobyłka obejrzała się, prychnęła i stała dalej. Też swoje wiedziała. Wiedziała mianowicie, że nikt jej nie uderzy.

- Chcesz tak stać do wieczora?

Miało się na południe.

Bryczka tkwiła w samym centrum wielkiego rezerwatu buków, w błocie, na drożynie tuż przed mostkiem. Mostek, przerzucony ponad strumykiem o wysokich brzegach, starzał się, próchniał i pokrywał kożuchem zielonej pleśni.

Tu było już całkiem bezludnie. Nawet z głównej drogi leśnej wszystko poznikało - samochody i motory rozjechały się spod kościoła w ciągu kwadransa, a wszyscy cykliści i piesi zdołali już zapewne dotrzeć do swoich domów. Babcia i jej starsza siostra zabrały się po mszy skodą leśniczego (były zaproszone na duży sąsiedzki obiad), powierzając Dorocie konia z powózką i zalecając powrót rozważny i niespieszny; Kobyłka miała się relaksowo przewietrzyć, bo od bezruchu sztywniały jej kolana.

No to wietrzyła się, starucha-uparciucha, stojąc przed tym mostkiem już od dłuższej chwili. Swoją drogą, znajdowały się obie w cudownym miejscu. Dorota specjalnie wybrała tę okrężną drogę powrotną. Fagus sylvatica L. Buk! Najpiękniejsze z drzew, nawet w pojedynkę! A cóż dopiero taki zabytek przyrody, jak cały ich ocean na morenowych wzgórzach i w głębokich dolinkach! O, to było coś, co mogłaby oglądać codziennie! Tylko że zwykle nie miała czasu na wędrówki w tych stronach. Szkoła była daleko i w przeciwnym kierunku.

Tutaj, w samym sercu rezerwatu, gęsty las bukowy pokrywał pagórki falistymi kondygnacjami. Tysiące gładkich szarych pni (podobnych do nóg słoniowych) dźwigały swoje olbrzymie korony, tworząc - zależnie od zmian oświetlenia - wciąż nowe pierwsze plany i dalsze tła.

Słońce, wędrując, musi tu przenikać przez kolejne warstwy listowia, więc blask łamie się i przemieszcza pod różnymi kątami; rozprasza się w sposób wyjątkowy, bo gałęzie buków rosną równolegle do ziemi, a ich skórzaste liście też układają się poziomo. Teraz poświata jest zielonkawa. A w końcu października, kiedy buki się przebarwiają - ech, jakież one są złote! - w dzień słoneczny aż powietrze się zmienia, jakby ktoś w nim rozpylił złocisty aerozol.

I wszystko tonie w głębokiej ciszy, pełnej majestatu.

Ta bukowa cisza, zamknięta pomiędzy grubym dywanem ściółki a gęstym sklepieniem, to jest kolejne cudo.

Nawet ktoś urodzony i wychowany na wsi, obyty z lasami od dziecka, popaść tu musi w zachwyt i dziwne onieśmielenie.

Nic dziwnego, że dawne ludy czciły drzewa i że buki zaliczano do drzew świętych. A ilekroć Dorota przywoziła do rezerwatu kogoś z letników, zawsze słyszała to samo westchnienie zachwytu i - rzecz ciekawa! - takie same słowa:

- Jak w świątyni!

Tak to się wszystkim kojarzyło. Chyba jakiś atawizm.

O, nawet ciężkawa intelektualnie Kobyłka wyczuwa niezwykłość tego miejsca. Pewnie dlatego tak stoi jak wryta, kontempluje w milczeniu i od czasu do czasu macha tylko ogonem, by odpędzić muchy i gzy.

- Jedziemy? - spytała Dorota, lecz spotkała się z niewzruszoną obojętnością.

Dzięcioł zrobił sobie przerwę. Wilga umilkła, jak zakorkowana.

Teraz dało się słyszeć, jak deszcz zaczyna leciutko pukać w tysiące liści, wypełniając całą przestrzeń lasu swoim tajemniczym szmerem. Słońce się schowało.

- Już pada! Dosyć tego! Piorun cię strzeli prosto w kuper i będziesz miała za swoje! - tak Dorota postraszyła Kobyłkę (bez widomego efektu), po czym zeskoczyła z bryczki, starając się ominąć kałuże. Wzięła dziś nie kalosze, jak nakazywałby rozsądek, tylko czyściutkie białe drewniaki, które zostały po mamie (zresztą niewygodne, bo ciężkie, ale cóż począć, kiedy ze swoich sandałków właśnie wyrosła), i nie spodnie, jak co dzień, tylko odświętną sukienkę, która też nagle się okazała przyciasna i przykrótka. (Babcia, drżąco i dramatycznie: „Przecież do kościoła w portkach nie pójdziesz?”, ciocia-babcia, twardo i kpiąco: „Albo kiecka, albo nic!”). No, ale przynajmniej było do czego założyć mamine włoskie korale; te cacuszka do spodni jednak nie pasowały. Błękitno-białe, opalizujące szklane banieczki, zapinane na elegancki złoty magnesik. Pamiątkowe. Delikatne, że aż strach było je zakładać. Ale je Dorota zakładała; to, że mama zostawiła jej swój skarb, i to „na zawsze”, naprawdę coś znaczyło.

Znaczyło, rzecz jasna, że ma nie zapomnieć o mamie. Ale o jej historii też ma pamiętać.

Zresztą i tak by pamiętała: ta historia przecież dotyczyła ich obu, skoro Dorota była jedynym owocem tej zawiedzionej miłości. Istną bohaterką romansową.

Z tym że na co dzień nie czuła się niczym podobnym. Była na to chyba zbyt praktyczna. I zbyt wiele miała do roboty.

Stąpając pomiędzy koleinami nalanymi po brzegi brunatną wodą, dotarła do mostku i złapała Kobyłkę za uzdę.

- Chodź, ty myślicielko. Atawizmy w kąt! Bo zmokniemy.

Ale stworzenie się zaparło.

Nie bez powodu jednak. Dopiero stanąwszy na mostku, można było zobaczyć, że jeden z jego pozieleniałych bali zapadł się, pozostawiając za sobą długą wyrwę.

A tędy właśnie wiódł szlak turystyczny oznaczony paskami, letnicy mieli tu swoje trasy biegowe, a czasem nawet weekendowe gromadki mieszczuchów z Poznania pojawiały się z tymi modnymi kijaszkami, by trenować nordic walking. Przed mostkiem też widniał taki biało-zielony znak, ale nie było żadnego ostrzeżenia o niebezpieczeństwie. Słowem: pułapka zastawiona i czeka. A przecież ktoś mógł tędy po zmroku przechodzić lub przejeżdżać - i nieszczęście gotowe.

Zdjęła białe drewniaki, wrzuciła je do bryczki i po cmokającym aksamicie błota poszła na pobocze, gdzie pośród zielska znalazła wielką, ułamaną gałąź. Wywlokła ją stamtąd i ułożyła w poprzek drogi, przed mostkiem, barykadując wjazd.

Warto by jeszcze zabezpieczyć i drugą stronę.

Lekko przeszła na bosaka po oślizgłym balu. Dla niej to fraszka, ale mieszczuchy będą tu spadać seriami, jak ulęgałki. No! Leśniczy pewnie odwiezie obie babcie po obiedzie, to mu się zaraz powie o mostku. Niechby wreszcie kazał zrobić nowy, porządny, z poręczami.

Nogi już miała czarne, sukienkę też zapaćkała, omal nie zgubiła korali (magnesik nie wytrzymywał gwałtownych poruszeń). Buszując w krzakach, znalazła cały konar i przywlokła go na szlak. Ułożyła sporą barykadę i z zadowoleniem wzięła się pod boki.

Deszcz kropił gęściej, zsumowany szmer milionów delikatnych uderzeń wzmógł się z lekka i - ho-ho - niebo ponad dróżką stało się niskie i ciemne. Nagle napłynęła fala duchoty. Pomiędzy drzewami zapanowało naelektryzowane milczenie. Ptaki ucichły.

Jasna sprawa, za kwadrans będzie burza. Kolejna gwałtowna burza tego upalnego lata.

Dorota ruszyła do upartej Kobyłki, zwróciła jej honor i pochwaliła ją za roztropność, po czym nakierowała tak, by mogły ruszyć w przeciwnym kierunku. Dojadą przez las z powrotem do drogi asfaltowej na Kostrzyn, a stamtąd już prosto do domu.

Wytarła stopy w trawę, co niewiele pomogło. Jej to, prawdę mówiąc, nie przeszkadzało, od dziecka miewała ubłocone nogi. Ale babcie nie tolerowały śladów błota w bryczce.

Zbiegła więc do strumyka.

A tu, oprócz gorzkiego zapachu butwiejących liści i szlamu, czekało na nią całkiem zaskakujące odkrycie: za paprociami, rozciągnięte pośród koronkowych kwiatków marzanki, leżało nieruchomo, plecami do góry, a głową w bok, ciało ludzkie.

No, proszę!

Już spadają!

Mostek na szczęście nie znajdował się na wysokości, z której, koziołkując, można by sobie skręcić kark. Ale nieruchomość tego szczupłego ciała była niepokojąca. Nogi miało przywalone grubym balem.

Dorota przyklękła pośród mokrych kwiatków i siadła na ubłoconych piętach, nie dbając już o stan sukienki. Przypłaszczyła się aż do ziemi i zajrzała w tę nieruchomą twarz.

Hm, hm. Dziewczyna. Blady policzek nosił ślady makijażu. Był chłodny, ale nie zimny. Puls na szyi bił słabo, lecz wyraźnie.

Pewnie tylko zemdlała albo coś.

Jedna z tych miejskich biegaczek niedzielnych. Biegła tak sobie, biegła, trafiła nogą w wyłom na mostku, poleciała w dół jak kamień, a kłoda spadła za nią, przygniatając jej nogi. Oj, oby były całe. Zresztą, przy upadku mogło nawet nastąpić uszkodzenie kręgosłupa albo wstrząs mózgu. Albo jedno z drugim.

Sport to zdrowie, jak powiadają.

W gimnazjum uczono ich kiedyś zasad pierwszej pomocy, owszem, lecz w krytycznej chwili obecnej Dorota obawiała się wyjść poza wymacywanie pulsu dwoma palcami.

Sztuczne oddychanie?

A jeśli ofiara ma złamane żebra?

To może usta-usta?

Ble. W tym akurat nie była najlepsza. Kiedy przerabiali tę metodę w szkole, Igor Bogatka za swój zapał w szerzeniu nowej umiejętności musiał niestety oberwać książką po łbie. Dorota dostała za to uwagę od nauczycielki i była to krzycząca (owszem, bardzo nawet krzycząca!) niesprawiedliwość. Nauczycielka bowiem nie wyjaśniła, jak powinna się zachować uczennica, kiedy uczeń pcha się do niej z dziobem i łapami. Z miejsca, bez namysłu, zamiast potępić bezczelnego Igora Bogatkę, ukarała Dorotę Rumianek. I za co? Za zdrowy odruch warunkowy!

Tak. A w liceum pierwsza pomoc w nagłych wypadkach nie należała do priorytetów nauczania. (Mieli poważniejsze, a wręcz globalne sprawy na głowie). Prawdę mówiąc, wszystkiego, co w tej dziedzinie umiała, Dorota nauczyła się wcześniej, od mamy.

Stęknąwszy, odwaliła ciężką belkę na bok. Ciało leżało naprawdę w dziwnej pozycji. W takich sytuacjach najgłupsza rzecz - to je poruszyć. Jeżeli doszło do urazu kręgosłupa, można tym bardzo pogorszyć sprawę. Szkoda, że nie ma tu pod ręką amoniaku, to zawsze pomaga. Podtyka się zemdlonemu butelkę pod nos i efekt jest spektakularny, do gwałtownych wymiotów włącznie.

Zaraz, zaraz.

A co to ciocia-babcia Wiktoryna chowała przed wyjazdem pod siedzeniem bryczki? Czy to by mogła być butelczyna?

Wróciła na górę. Wskoczyła na stopień, zajrzała pod ławeczkę, gdzie mieścił się nieduży pojemnik na bagaż.

Doskonale.

Flaszka domowej nalewki miodowej. Najwyraźniej babcia Wikta dyskretnie utoczyła ją rano ze swej wielkiej butli, zamierzając wręczyć flaszeczkę leśniczemu. Ale po wyjściu z kościoła pewnie zapomniała, że ukryła gościniec przed siostrą (a może babcia Andzia nie pozwoliła butelki wydobyć).

Metod podawania tego akurat środka cucącego nigdzie nie uczono. Ale na filmach widzi się przecież nieraz, jak nieprzytomne ciało, po wlaniu mu w usta pewnej ilości alkoholu, zaczyna się krztusić i momentalnie łapie oddech oraz odzyskuje pełną świadomość, by niezwłocznie złożyć urywane zeznania obciążające.

W tym wypadku wlanie czegokolwiek do ust ofiary było utrudnione. Usta te były szczelnie zamknięte oraz pomalowane na czerwono. Może ta wielkomiejska dama wcale nie wybrała się na bieganie, tylko opuściła dom w jakimś innym celu, wymagającym pełnego makijażu.

Ale, z drugiej strony, ubrana była właśnie tak, jak wszyscy weekendowi biegacze z miasta. Buty specjalne, markowe. Leginsy. Fikuśny skafanderek termiczny zawiązany w talii. Koszulka z napisami. Wypchana torebeczka przy pasku. Ekskluzywna komórka na ekskluzywnym sznurku. Na prawej ręce złota obrączka. Dobrze, że nie ma zbójców przy tej drodze.

Dzięcioł podleciał, przyjrzał się z grubsza sytuacji i zaczął znacząco walić głową w pobliski buk. Siedział wysoko, ale i tak dał się sklasyfikować: czerwona potylica i czerwony pas na piersi: Dryocopus martius. Te lasy w pełni zasługiwały na miano rezerwatu. Kto tu nie mieszkał! Kto tu nie kląskał i nie śpiewał! Co tu nie kwitło! A sąsiad Chrobot, dziecię natury, potrafił tu wyszukać całe kosze borowików i rydzów (inni natykali się wyłącznie na podgrzybki i gąski). Chodził potem po domach letników i sprzedawał plon za marne grosze, które następnie z lubością przepijał.

Dorota odkorkowała butelczynę i powąchała zawartość. Uu-u.

Wsunęła rękę pod kark ofiary, uniosła jej głowę i oparła ją bokiem na swoich kolanach. Jedną ręką zrobiła dzióbek z jej warg, a drugą nachyliła butelkę. Chlupnęła miodówką w uczyniony otworek.

Tak jest! Doskonale. Brawo. Ofiara zakrztusiła się po krótkiej chwili, w trakcie której spirytus wpłynął jej pomiędzy zęby i w gardło (a tam pociurkał zapewne do tchawicy). Spazmatycznie łapiąc powietrze, zaczęła pluć i kaszleć, wreszcie głowa jej opadła z powrotem, a z ust dobył się jakiś charkot.

- Co, co...? - nie dosłyszała Dorota.

Powieki leżącej podniosły się, jak u lalki - klik! - i ukazały się oczy.

Dorota patrzyła na to oblicze z pozycji odwrotnej, toteż nie odczytała ich wyrazu. Zazwyczaj nie miała z tym żadnego kłopotu; no, wielkie rzeczy, człowiek po siedemnastu latach życia w bliskim towarzystwie zwierząt musi się w końcu nauczyć nieomylnego odczytywania przekazów bezsłownych. W dodatku miała bardzo porządnie rozwiniętą intuicję. Od razu wiedziała, co kto myśli i czuje - każde stworzenie, czy to człowiek, czy zwierzę.

No, ale nie teraz.

Teraz to się mogła tylko domyślać, co czuje osoba, która zleciała z mostku.

- Cześć - powiedziała krzepiąco. - Zleciałaś z mostku.

Szkliste, błędne oczy miały kolor liści - a może po prostu odbijało się w nich sklepienie bukowe. Wisiało nad nimi obiema jak ogromna migocząca kopuła z niezliczonymi dziurkami na światło.

- Dzw-o-o...ni? - wyszeptały wreszcie pomalowane usta.

- Nie, puka - odparła żwawo Dorota.

- Kto...?

- Dzięcioł czarny, samiec.

- Yyyh... - Leżąca męczeńsko przewróciła gałkami ocznymi. -Dzwo...ni...?

Jak komuś dzwoni w uszach, to może mieć lekkie wstrząśnienie mózgu. Pewnie huknęła się w głowę - diagnozowała sobie Dorota. Może też niefortunna biegaczka kojarzy tak słabo, bo ma amnezję pourazową.

Ofiara poruszyła się i uniosła lekko na łokciach. A! A więc to nie kręgosłup!

- Wstajemy? - ucieszyła się Dorota.

Siedząca spróbowała się wesprzeć na rękach, co się jej udało, oraz powstać na nogi, co było porażką. Od razu z ostrym krzykiem opadła z powrotem (ból zresztą dosyć skutecznie ją otrzeźwił). Po podwinięciu nogawki okazało się, że w poprzek prawej łydki wzbiera dość okropny, gruby jak porządna kiełbasa, czerwony wałek obrzęku, lak jakby od uderzenia kłody wylała się pod skórą krew. Aż bolało patrzeć na ten paskudny uraz. Owszem, ofiara mogła poruszyć nogą (kości chyba były całe), ale nie mogła na niej stanąć.

Zanim się ją dźwignęło do pionu, zanim się ją wywlokło na drogę i dotarło do powózki, okrzyków bólu było jeszcze co niemiara.

- No, bądź zuchem - powtarzała Dorota, sapiąc. - Bo cię tu zostawię! No? Jeszcze kawałeczek, idziemy!

Na górze Kobyłka powitała je zdegustowanym spojrzeniem. Pewnie rzeczywiście głupio wyglądały, zataczające się i wczepione w siebie, jak Chrobot z kolegą.

Zatrzymały się przy bryczce, dysząc.

Zdaniem Doroty, ktoś tu chyba troszkę się ze sobą cackał. Można było zachować się nieco dzielniej: nie jęczeć, nie zawisać komuś całym ciężarem na plecach, tylko na przykład w milczeniu skakać pomocnie na drugiej nodze. No ale ci z miasta już tak mają.

Pokonanie stopnia bryczki nie było jednak problemem, bo poszkodowana uchwyciła się boku powózki i - słaniając się na jednej chwiejnej nodze, popychana od tyłu przez Dorotkę - wylądowała wreszcie na kolanach, brzuchem na ławeczce, chudą pupą do góry.

Tak też ją Dorota zostawiła. Miała dość.

Zresztą, od dziecka potrafiła powozić na stojąco.

 

2.

Chociaż do domu był spory kawałek drogi, szczęśliwie dojechały przed największym deszczem. Pociemniało, wielki cumulonimbus wypiętrzył się ponad dachem stodoły Chrobota, po zachodniej stronie nieba, czyli burza była tuż nad tym drugim jeziorem; czuło się już jej leciutki, siarkowy zapach. Ptaki ucichły, kot się schował, gęsi przejawiły jaskółczy niepokój, a kury, depcząc sobie wzajemnie po głowach, panicznie wlazły do szopki. Mężny kogut jako pierwszy dał nogę.

Dał się słyszeć przeciągły, groźny pomruk kilku naraz wyładowań.

Pilnie trzeba było schować pod dach tę bezwładną ofiarę. Znów się jakoś obsunęła przez dwadzieścia minut jazdy. Leżała jak nieżywa.

Milczący dom, przykucnięty pod parasolem olbrzymiego orzecha, gapił się na drogę otwartymi oknami. Cisza. Babć jeszcze nie było, nie miał kto pomóc. Sąsiad Chrobot zaś, ciałem będący w zasięgu głosu, duchem przebywał w zgoła innym wymiarze. Widać było z daleka wielkie „V” ustawione z jego butów pośród bujnej a zachwaszczonej trawy. Zawsze jakoś sypiał pod płotem, w odległym kącie gospodarstwa, jakby nie mógł się upić praktyczniej, w sypialni.

Zza domu wybiegł leniwie Psiuk, jednym spojrzeniem ocenił, że nie przywieziono zakupów, z których można by coś uszczknąć, więc nawet nie pisnął, nie podskoczył, tylko życzliwie machnął ogonem w stronę Kobyłki. Już chciał powrócić do sadu, gdzie zwykł słodko sypiać w dni pozbawione wrażeń, gdy wtem zorientował się, że wrażenia jednak będą, i roztropnie wybrał schronienie na werandzie, pod daszkiem.

Dorota poszła najpierw do szopki, po grabie.

A potem - po swoje krzesło biurowe na kółkach, które stało przed komputerem.

Następnie docuciła ofiarę, wetknęła jej do ręki stylisko grabi, kazała się na nich oprzeć i wysiąść z bryczki. Podtrzymując słaniającą się od przodu, a popychając od tyłu, pomogła jej stanąć na ziemi, a wtedy już tylko podjechała jej z nagła pod kolana swoim krzesełkiem. Kobitka klapnęła aż miło, tak zaskoczona, że nawet nic nie powiedziała.

Dorota zawiozła ją do domu, co nie było łatwe, zważywszy, że musiała pchać to krzesło na niemrawych kółkach przez podjazd.

Położyła nieszczęsną na swoim łóżku, ostrożnie zdjęła jej buty, okryła ją, powiedziała: - Poleż sobie - i poleciała wyprzęgać.

Napoiła konia, wydała psu obiad, zadbała o kota.

W porywistym wichrze zamknęła bramkę na skobel, przy wtórze grzmotów umocowała stukającą okiennicę. Wreszcie weszła do domu i zobaczyła, że gość słodko śpi, z nosem wtulonym w haftowaną poduszkę z koronkami.

Więc wyszorowała sobie porządnie te ubłocone nogi, odgrzała zupę jarzynową z koperkiem oraz odsmażyła pyszne kopytka ziemniaczane ze skwareczkami i cebulką. Po namyśle zostawiła połowę obiadu dla śpiącej. Obudzi się, to pewnie zgłodnieje.

Gruchnęło znowu, tuż nad dachem. Deszcz lunął raptownie, z wielką siłą i hukiem i - patrzcie tylko! - towarzyszył mu grad; stare dachówki i parapety aż dzwoniły. Niestety. Już po sałacie.

Ohoho, hihihi, sąsiad Chrobot miał niemiłe przebudzenie; sadził teraz przed...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin