10. Przeszlosc czeka - Kjell Eriksson.txt

(482 KB) Pobierz
Kjell Eriksson

Przeszłość czeka

Wiadomość nadeszła całkiem niespodziewanie. Bertram von Ohler miał już przecież osiemdziesiąt cztery lata, tracił siły, nogi czasem odmawiały mu posłuszeństwa, a drętwota rąk przysparzała problemów, zwłaszcza podczas kolacji. Wieczorne zawroty głowy stawały się coraz bardziej uciążliwe, więc mniej udzielał się towarzysko. Jednak wieczorki brydżowe pozostały świętością. Niektórzy sądzili, że ma przed sobą już niewiele czasu; szeptano o pogarszającym się stanie zdrowia.

Wśród tych niektórych byli jego dawni koledzy, chętnie obmawiający starego profesora i rywala, a także zwykli znajomi, z braku lepszego zajęcia rozpowszechniający niepotwierdzone plotki. Jednego dnia mówiono o chorobie neurologicznej, która wkrótce miała go pokonać, innym razem źródło problemów stanowił zaawansowany rak prostaty. W otoczeniu uczonego byli też tacy przyjaciele, którzy przysłuchiwali się wszystkiemu uważnie i czasem, dla podtrzymania napięcia, podrzucali jakiś szczegół.

Wszyscy brali udział w rozpowszechnianiu plotek z takim samym, źle skrywanym entuzjazmem. Zdawało się, że sam widok tego starca albo wieści, które zawsze płynęły w trakcie typowych jesiennych domysłów, natychmiast prowokowały do komentarzy na temat jego nieuchronnego zgonu.

Prawdziwych przyjaciół pozostało Ohlerowi niewielu. Część już opuściła ziemski padół, inni zniedołężnieli i trafili do domów opieki. Profesor pokrewnej dyscypliny, najwyraźniej dotknięty demencją, został odstawiony na boczny tor, do swojej rodzinnej posiadłości w Skanii. Tych kilku, z którymi Bertram nadal się spotykał, plotki irytowały.

– Już do tego przywykłem, od lat wiele osób próbowało wydrzeć mi zaszczyty i sławę, a teraz próbują tego samego z życiem – mówił spokojnie, słuchając użalań przyjaciół. Jednak w głębi duszy czuł smutek i rozczarowanie ludzką małostkowością i złośliwością, czasem nawet bywał z ich powodu szczerze wściekły.

Pogodził się już z wieloma rzeczami. Porzucił dawne urazy, cała niesprawiedliwość, jakiej doznawał przez dekady, odeszła w pełną

wybaczenia niepamięć. Nawet docent Johansson, mieszkający zaledwie o rzut kamieniem, potrafił teraz zamienić kilka słów z dawnym rywalem. Całkiem niedawno dyskutowali o Obamie „i tym drugim facecie” – żaden nie chciał się przyznać, że zapomniał jego nazwisko. Profesor stał na chodniku, a docent, z grabiami w dłoni, po drugiej stronie ligustrowego żywopłotu.

Nawet wspomnienie żony, zmarłej przed wieloma laty, miało w sobie coś kojącego. Bertram von Ohler ukuł teorię, że tak naprawdę powinien być jej wdzięczny za swoje sukcesy, do których co prawda nie przyłożyła się bezpośrednio i świadomie – ale jednak. To właśnie ona przez ostatnich trzydzieści lat ich wspólnego życia czyniła je niewyobrażalną torturą.

Jak to możliwe, że tak cudowne zjawisko jak Dagmar zmieniło się w okropnego potwora? Konsultował się u swoich kolegów w nadziei, że ich akademickie doświadczenie pozwoli wyjaśnić jej zachowanie. Nie udało się jednak postawić diagnozy. „Niektórzy ludzie po prostu są wredni”, stwierdził pewien profesor psychologii, gdy Ohlerowi wymsknęło się, z jaką jędzą mieszka.

U Ohlerów każde śniadanie przypominało spacer po polu minowym: jeden fałszywy krok i pogodny poranny spokój rozpadał się w proch. Każda kolacja była jak walka w okopach, pełna zasadzek i snajperów, a w naprawdę złe dni wszystko urastało do istnego nalotu dywanowego złożonego z wyrzutów i podejrzeń.

Nie zdezerterował z małżeństwa – chociaż doradzały mu to nawet jego dzieci – ale kiedy tylko mógł, uciekał na wydział i zostawał tam aż do późnego wieczoru. Czasem nawet spał w kanciapie.

Być może właśnie nieobecność w domu, przy żonie, stanowiła podłoże jego sukcesów w dziedzinie medycyny. To kłótliwej i podejrzliwej Dagmar zawdzięczał sukcesy swoich badań i swoją profesurę, a także ukoronowanie kariery.

Wiadomość nadeszła późnym rankiem. Bertram von Ohler właśnie wrócił do domu po krótkim spacerze i szykował się do zjedzenia sałatki z makaronu, którą dzień wcześniej przygotowała mu Agnes, kiedy nagle zabrzęczał telefon. Dzwonił profesor Skarp z Instytutu Karolinska.

Ohler znał go tylko przelotnie, poczuł się więc nieco zaskoczony,

gdy po krótkim wstępie Skarp zwrócił się do niego „bracie”, jakby byli członkami jednego zakonu, co wszak wydawało się raczej wątpliwe.

– Bracie, mam ogromny zaszczyt i szczęście donieść, że Profesor Emeritus Bertram von Ohler został w tym roku uhonorowany Nagrodą Nobla z dziedziny medycyny.

– To dla niego pewnie świetna wiadomość. – Tylko tyle zdołał wykrztusić Ohler, nie potrafiąc zestawić prostych faktów w koherentną całość.

– Co pan powiedział? – zapytał Skarp.

No, oczywiście, przecież Bertram von Ohler to ja, jak pocisk przemknęło mu przez głowę.

– Co pan powiedział? – wydobył z siebie jak echo.

Profesor Skarp wprawdzie dał sobie spokój z „bratem”, ale poza tym powtórzył całe zdanie słowo w słowo. Kiedy i tym razem nie usłyszał żadnej odpowiedzi, jedynie ciężki oddech, dodał jeszcze, że rozumie, iż to wiadomość wręcz przytłaczająca, nie żeby w ogóle się jej nie spodziewano, ale i tak bez wątpienia trudno ją natychmiast przyjąć do wiadomości.

– Profesorze von Ohler, drogi kolego… wszystko z panem w porządku?

– Nic mi nie jest, dziękuję. Właśnie miałem jeść makaron.

– Teraz to będzie musiało być coś bardziej odświętnego – stwierdził Skarp, śmiejąc się z ulgą.

– Muszę zaraz zadzwonić do dzieci. Oddzwonię do pana.

– Oczywiście. Bracie, z pewnością czeka cię teraz zalew telefonów i wizyt, więc rozsądnie będzie najpierw powiadomić najbliższych.

Jak wtedy, gdy ktoś umiera, pomyślał Ohler.

– Nie chce pan wysłuchać uzasadnienia werdyktu?

– Nie, dziękuję, myślę, że już zrozumiałem. A teraz, jeśli pan wybaczy…

Zakończywszy rozmowę, Ohler pośpieszył do toalety.

– Teraz odlewam się jako laureat Nagrody Nobla – powiedział na głos, starając się wydusić kilka kropel ze swojego pomarszczonego członka.

Zamiast zadzwonić do swoich dwóch synów, obu profesorów,

jednego w Lund, drugiego w Los Angeles, oraz do córki, kierownika badawczego w firmie farmaceutycznej w mieście, wyciągnął wtyczkę telefoniczną, szybko spałaszował resztę makaronu, wypił kilka łyków wody, a potem wyszedł z domu.

Dzień był słoneczny, więc tak jak się spodziewał, docenta Johanssona zastał w ogródku. Wmaszerowanie przez furtkę i zadzwonienie do drzwi wydawało się zbyt obcesowe, nie byli ze sobą w aż tak zażyłych stosunkach.

Docent wyglądał na szczęśliwego, stojąc z grabiami w dłoni, otoczony równoległymi rzędami liści. Tłumaczył kiedyś Ohlerowi, że liście należy grabić symetrycznie. Profesor domyślił się, że Johansson zamierza zebrać te rzędy w niewielkie schludne stosy.

– Dobrze, że nie ma dużego wiatru – zagaił Ohler i od razu uświadomił sobie, że nie była to zbyt mądra uwaga.

– W wietrzny dzień bym nie grabił – odparł docent.

– Oczywiście, że nie.

Docent kilka razy szurnął grabiami. Ohler uznał, że nie może dłużej zwlekać, i postanowił przejść do rzeczy.

– Przed kilkoma minutami otrzymałem bardzo dobrą wiadomość i postanowiłem podzielić się nią z panem pierwszym.

Johansson uniósł wzrok.

– Słucham?

– Jesteśmy przecież kolegami. Przez wiele lat dzieliliśmy laboratorium, uczestniczyliśmy we wspólnych projektach, dzieliliśmy sukcesy i rozczarowania. Nie muszę panu tego wszystkiego przypominać, ale to zrobię w taki dzień jak ten.

Docent przerwał pracę i oparł grabie o pień czerwonego buka.

– To niesamowite drzewo – stwierdził profesor. – Z pewnością najwspanialsze, jakie mamy w okolicy.

Johansson wydawał się zaskoczony. Nie wiadomo, czy z powodu niespodziewanej pochwały, czy tego, że profesor użył formy „my”, jak gdyby obejmując w posiadanie całe sąsiedztwo, w tym właściciela drzewa.

– Domyślam się, że liczy sobie tyle samo lat co dom – kontynuował Ohler.

Docent stanął w furtce. Teraz na jego pociągłej twarzy widać było zniecierpliwienie, może nawet lekką irytację, ale i tak próbował się uśmiechnąć, niepewny, jaki jest powód tej przymilnej ofensywy. Nie bardzo mu to wyszło. Uśmiech przypominał raczej niekontrolowany skurcz warg.

– Dostałem Nagrodę Nobla – oznajmił profesor.

Policzki zaczerwione od słońca i wiatru, przekrwione oczy, cienki wąsik, taki ledwie widoczny pasek nad otwartymi ustami, wąskie, przygarbione ramiona i delikatna klatka piersiowa – wszystko, co składało się na docenta, a wystawało ponad drewnianą furtkę – wyrażało najwyższe zdumienie i zarazem niedowierzanie.

– Nagrodę Nobla – powtórzył Johansson.

Profesor pokiwał głową.

– Z medycyny?

– Tak, a z czegóż by innego?

– Za IDD?

– Tak przypuszczam.

Skrótem IDD określali w swoim zespole badawczym odkrycie, które zostało zaprezentowane około dwudziestu lat temu, a za które profesor właśnie został uhonorowany.

– Przypuszczam?

– Nie spytałem Skarpa, kiedy do mnie zadzwonił. Akurat musiałem się odlać.

Johansson pokręcił głową, a Ohler dostrzegł, jak jego niedowierzanie zmienia się w pewność, i zrozumiał dlaczego. Profesor publicznie nie tylko nie przeklinał, ale nie używał też żadnych dosadnych określeń. Nigdy nie powiedziałby „odlać się” – nawet wśród rodziny – tylko „wysiusiać”.

Uważa, że postradałem rozum, uświadomił sobie i w tej samej chwili uderzyła go myśl, że może padł ofiarą jakiegoś okrutnego żartu. Przecież ledwie znał Skarpa, na tyle słabo, że nie potrafiłby z całą pewnością rozpoznać jego głosu. To zaś oznaczało, że mógł do niego zadzwonić ktoś, kto tylko udawał członka Akademii. Ktoś, kto był dobrze zaznajomiony z jego działalnością naukową i z procedurami wyboru laureata Nagrody Nobla, i po prostu chciał zrobić mu kawał,

zabawić się jego kosztem. Mężczyzna, który dzwonił, zwracał się do niego „bracie”, co stanowiło wskazówkę, że coś może być nie tak.

Nagła ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin