Midian.docx

(1591 KB) Pobierz

 

D:\My translation of books\Books to translate\Ahrens, Jutta\Midian_ Gesamtausgabe (German Editi (165)\cover.jpg

Spis Treści

 

  Czarne Wilki

  Plaga Ludzkości

  Zatruta Miłość

 


              Midian
Całkowite wydanie

 

 

              Powieść Historyczna

w trzech tomach
autor

 

 

              JUTTA AHRENS

tłumaczenie

Andrzej von Neunert

 

 


             

Czarne Wilki

 

 

              Wolność jest do niczego dla słabych,
ona należy do silnej pięści.

 

 


1

 

 

              Hałas bitewny umilkł już od wielu godzin. Mroczne popołudniowe słońce wisiało nad równiną Anszan i oświecało rozciągnięte ciała poległych. Kruki unosiły się w mglistej ciszy i wydawały ochrypłe krzyki. Coraz niżej zataczali posłańcy śmierci swoje kręgi i czasami spadał jeden z nich jak śmiały zwiadowca sprawdzając, czy stół jest już zastawiony. Jednak jeszcze poruszali się niektórzy z ciężko rannych, a umierający jęczeli cicho.

              Nagle załopotał przerażony ciemny rój. Podobne do cieni wyskoczyły postacie zza drzew i skał, rozdzieliły się na równinie i pochylały nad ofiarami. Błysnęły noże, zachłanne ręce zagarniały łup do siebie, rozbrzmiewały krzyki bólu, za którymi następował szorstki śmiech i gardłowe dźwięki.

              Jazid, syn perskiego władcy plemiennego Ardaszira, doszedł do siebie i mrugał zmieszany w kierunku słońca. Z daleka docierały do jego ucha krzyki i obce dźwięki, potem usłyszał tępy jęk, tym razem całkiem blisko siebie. Odwrócił ostrożnie głowę i zauważył młodego wojownika ze skąpym zarostem brody, który miał szeroko otwarte i zamarłe z bólu oczy. Jazid rozpoznał natychmiast, że to był jeden z owych dzikich koczowników ze stepów na północy, przeciw którym walczyli: Długie włosy związane były w koński ogon i on miał na sobie obce nauszniki i skórzany, obłożony futrem pancerz na piersi. Prawa ręka mężczyzny obejmowała odłamany trzonek lancy, której ostrze tkwiło w jego ciele.

              Jazid próbował się wyprostować, przy tym przeszedł go kłujący ból w jego lewym ramieniu. Zobaczył, że cieknie mu krew z barku; Jego kolczuga była rozerwana, a ciało rozcięte aż do kości. Jazid zagryzł zęby i przetoczył się ostrożnie na drugi bok. Przy tym udało mu się podnieść głowę i przyjrzeć się polu bitwy.

              Ten widok napełnił go przerażeniem: On był sam w pustej dolinie, wypełnionej zwłokami. Zrozpaczony opadł ponownie. Wtedy usłyszał znów jęk obok siebie.

              Kaszkejczyk żyje jeszcze, pomyślał Jazid, ale z lancą w jego jelitach nie muszę się go już obawiać. Usłyszał jego ciężki oddech.

              »Wody!«, szepnął Kaszkejczyk, »na litościwe duchy stepu, daj mi wody!«

              »Wody?«, powiedział ochryple Jazid. »Ty jaszczurko piaskowa z mózgiem pustego pnia drzewa, czy sądzisz, że ta równina śmierci jest zastawionym stołem, przy którym ciebie ugoszczę?«

              Młody wojownik odwrócił z trudem głowę, a jego rysy skrzywiły się w pełnej nienawiści, kiedy rozpoznał wroga. »Parsumach!«, sapnął, »śmierdzący pasterz kóz! Oby robaki zebrały się twojej ranie!«

              Jazid umilkł dotknięty tym nieprzyjaznym życzeniem. Potem odpowiedział zjadliwie: »Oby wysechł twój bluźnierczy język jak dno rzeki w lecie!«

              Kaszkejczyk nie odpowiedział, tylko kruki skrzeczały niezmordowanie i robiły swoje kręgi. Żałował swojej odpowiedzi. Czy obaj nie byli skazani na ten sam los? »No ty! Nie mam żadnej wody, sam jestem na wpół martwy z pragnienia.«

              Ciągle jeszcze milczał Kaszkejczyk, jego oddech wychodził głośno. Jazid przyglądał się skrzywionej twarzy umierającego, tam nie leżał już wróg. Pochylił się, na ile to było możliwe, w jego kierunku. »Uwierz mi, chętnie opróżniłbym z tobą dzban wina daktylowego. Teraz wygląda na to, jakbyśmy mogli zrobić to dopiero w zaświatach.«

              Przelotny uśmiech, koczownik jęknął i umilkł. Nagle obawiał się Jazid, że on mógłby umrzeć. Wtedy byłby całkiem sam. »Jestem Jazid.«

              »Jesteś zawszonym Persem!«

              »A jak ty masz na imię?«

              »Taraszkin. A teraz zostaw mnie w spokoju! Mam oszczep w jelitach.«

              »Mój bark jest zraniony.«

              »Nie tak źle. Obojętnie! One zabiorą także ciebie.«

              »Kto?«, powiedział ochryple Jazid.

              »Duchy zmarłych, które unoszą się nad doliną. Czy ich nie widzisz?«

              Jazid skurczył się. »Dopóki żyjemy, one nie mogą nam nic zrobić«, szepnął. »Nie zostawiaj mnie samego wśród tak wielu zmarłych!«

              Odpowiedziało mu pogardliwe parsknięcie. Jazid nasłuchiwał. Czy to były głosy? Wyprostował się wśród bólów. Bezczelny uśmiech rozdzielił rysy jego wroga. »Ty zapewne dopiero niedawno wyczołgałeś się spod spódnicy twojej matki, aby polizać słodkie bohaterstwo i zapach śmierci jeszcze ci nie smakuj? Chodź, nawet jeśli jesteś Persem, bądź litościwy i wyciągnij mi oszczep z rany, abym mógł umrzeć. Ja sam nie mam już na to siły.«

              Oczy Jazida wypełniły się łzami, kiedy pomyślał wstecz. Niefrasobliwy i pewny zwycięstwa pojechał z innymi wojownikami swojego ojca, aby przegnać znienawidzonych najeźdźców ze stepu, którzy co roku plądrowali wioski. A teraz leżał obok umierającego wroga i nie mógł go nienawidzić. Próbował złapać trzonek oszczepu śliski od krwi. »Czy to jest także twoja pierwsza bitwa?«, zapytał cicho, starając się nie dać po sobie zauważyć, że walczy z łzami.

              Kaszkejczyk potrząsnął przecząco głową. »Wiele bitew – dobre walki – wiele zwycięstw. Dzisiaj wejdzie Taraszkin do swoich przodków i złoży im relację o dzielnych czynach i o…« Zwlekał i przesunął po Jazidzie pozbawionym blasku spojrzeniem. »o pewnym perskim pasterzu kóz w stroju wojownika i sercem kobiety, który mógłby mi ułatwić drogę do innego świata.«

              Jazid przełknął. Mógł złapać oszczep tylko zdrową ręką i ciągle się z niego ponownie zsuwał. Kaszkejczyk jęknął. »Nie, dzielny Taraszkinie«, sapnął Jazid. »Opowiedz swoim przodkom, że nie jestem pasterzem kóz, lecz synem …«

              Nagle padł na niego jakiś cień. Jakaś ręka sięgnęła do złotych nauszników młodego koczownika i zerwała je. Jazid wydał zduszony krzyk i pomacał za swoją bronią. Jakiś wysoki but kopnął jego przyciskając ją do ziemi.

              Nad nim stał rozkraczony rosły, szczupły mężczyzna z długimi, czarnymi włosami, które były związane w wysoko uniesiony ogon. Naga pierś była obwieszona złotymi łańcuchami, zębami zwierząt i różnorodnymi amuletami. On nosił spodnie z koziego futerka i skórzane, zasznurowane wysokie buty.

              Kaszkejczyk wydał przerażony odgłos gardłowy. »Wielki duchu stepu zlituj się nade mną! Pozwól mi umrzeć, zanim…« Straszny krzyk zakończył jego jęk. Niesamowity obcy wykłuł mu oczy.

              Jazid był milczący z grozy. Dlaczego ten mężczyzna zrobił coś takiego umierającemu? Teraz pochylił się długowłosy do Jazida, jego czarne oczy jarzyły się w dzikiej radości, a gardłowy głos powiedział: »Jaki dar robi mi Belial! Ty żyjesz i jesteś tylko lekko ranny.« Jazid został brutalnie złapany za barki i porwany w górę. Ryknął z bólu i zrobiło mu się czarno przed oczami. Gdyby nie trzymał go obcy, to ze słabości znów osunąłby się na ziemię. Mężczyzna wykręcił mu ręce na plecy, aby go związać. Jazida przeszedł szalony ból.

              Obcy obejrzał ranę i uśmiechnął się. »To zadrapanie już wkrótce się wyleczy.«

              Jazid się przeraził. »Ty mnie nie zabijesz?«

              »Nie natychmiast.«

              Jazid wiedział, co to oznaczało. »Kim jesteś?«, wyjąknął. »Ty jesteś okrutniejszy niż ptaki żywiące się ścierwem.«

              »Zgadza się!«, uśmiechnął się obcy. »Czarno upierzone wydziobują tylko martwym oczy, a ja jestem bardziej wymagający.«

              »Jesteś tchórzem«, jęknął Jazid, »który podnosi rękę na umierających. Jesteś profanatorem zwłok, ty ludzki śmieciu, ty jesteś …«

              »Bądź cicho! Kraczesz jak stary kruk!« Wbił mu kolano w krzyż. »No już, ty psie!«

              Jazid potykając się poszedł do przodu. Rzucił jeszcze spłoszone spojrzenie na Kaszkejczyka, jednak ten już się nie poruszał. Prawie mu zazdrościł. Był poganiany po obrabowanych zwłokach do brzegu lasu, gdzie znajdowały się zwierzęta juczne tego potwora. Drzemiąc na progu między nieprzytomnością i godzinami pełnymi strachu i bólu, wisiał Jazid na grzbiecie muła. Do jego bólów dołączyła groza. Czy wpadł w ręce Dajwom? Istot, które na zmianę mogły się zamieniać w wilki, demony albo ludzi. One mieszkały w mrocznych gniazdach skalnych i miały w zwyczaju wrzucać swoje na śmierć umęczone ofiary.

              Kiedy się odważył wydać z siebie dźwięk, wbijali mu w ciało jego pilnujący tępe końce swoich lanc. Czasami przejeżdżał obok niego człowiek, który wziął go do niewoli; Jazid drgał za każdym razem, kiedy spotykał jego ciemne, spragnione oczy.

              Droga prowadziła głęboko w góry. Po wielogodzinnej jeździe zrobili odpoczynek. Wyczerpany na śmierć pozwolił sobie Jazid upaść na twardą ziemię. Obcy kucnął przed nim na derce końskiej. Jazid miał teraz okazję dokładniej mu się przyjrzeć. Chociaż swoją odzieżą prawie się nie odróżniał od innych mężczyzn, uważał go Jazid za przywódcę. On był przyzwyczajony do rozkazywania i do tego, żeby go słuchano.

              Lęk odbierał mu oddech. Zapewne mam ciężką gorączkę pourazową, która ukazuje mi obrazy, jakich nie ma, pomyślał. To są dzicy, okrutni mężczyźni, ale nie demony, nie Daivy.

              Nagle uniosło się w nim niejasne wspomnienie, które było takie niesamowite, że nim zatrząsało. On znał tego mężczyznę, już go kiedyś spotkał. A potem przyszło mu do głowy:

              Za łańcuchem gór na południu w jego ojczyźnie rozciągał się obszar bagnisty. Było tam prastare, na wpół zapadnięte miasto, które było opuszczone od wielu setek lat. Niegdyś potężne pałace i budynki świątynne były zapadnięte, jednak w kilku miejscach znajdowały się resztki wspaniałych malowideł ściennych, klatek schodowych, otoczone kamiennymi bajecznymi istotami i kolumnami z inkrustowanymi mozaikami ściennymi. Tam stała nienaruszona statua. To musiał być jakiś bóg, w którego wierzyli kiedyś ludzie albo jakiś potężny król owego zaginionego ludu. Podążało tam wielu ludzi po to, aby ją zobaczyć i opowiadano i niej dziwne rzeczy.

              Także Jazid ją podziwiał. Figura była wielkości człowieka i cała wycięta z alabastru, wielkie oczy wyłożone malachitem. One jaśniały jak żywe, a pańskie usta, jak się zdawało, chciały mówić. Obręcz obejmowała czoło, długie włosy rozkładały się na nagich plecach, a od jej biodra opadała długa, obsadzona frędzlami spódnica, jaką nosili królowie. A ten przywódca stada rabusiów, morderców i profanatorów zwłok był podobny do owej statui jak brat bliźniak! To poznanie trafiło Jazida jak uderzenie. Czy to mogło być możliwe? Czy duch wyszedł z kamiennego ciała i przebywał teraz na ziemi jako ludzki potwór? Czy to były przypadki, czy też działały tu siły nadprzyrodzone? Czy splatała mu figla jego rozpacz, czy też oczy jego dręczyciela błyszczały jak malachit?

              Jego dręczyciel wyrwał go brutalnie z jego marzeń. »Teraz mów, ty perski bękarcie, z spłodzony przez parszywego psa i zrodzony z ulicznej kurwy! Czy ten nędzny nieborak, który jest twoim ojcem, ma jakieś imię?«

              »Książę Ardaszir z Sargatii«, mruknął.

              »Ty jesteś synem księcia?« Obcy mlasnął językiem i wytarł sobie po wargach, jakby właśnie zjadł jakiś smakołyk. »Znakomicie. Ja jestem Midian, syn Beliala. Czy kiedykolwiek o mnie słyszałeś?«

              »Nie«, odparł Jazid cicho.

              Obcy roześmiał się głęboko w gardle. Potem kontynuował obojętnym głosem: »zażądamy za ciebie okupu. Mam nadzieję, że twój ojciec ma skarbiec wypełniony według dobrego zwyczaju złotem swoich pracowitych poddanych, gdyż moi towarzysze uwielbiają złoto.« Bawił się zatopiony w myślach amuletem na swojej piersi. »Mam nadzieję dla ciebie, szlachetny książę, gdyż ja – uwielbiam ból.«

              Jazid nabrał trochę nadziei. »Jeśli chcesz okupu, daj mi wody, daj mi chleb! Czy chesz, żebym umarł? Na polu walki było dostatecznie dużo zmarłych dla ciebie.«

              »Zbyt wielu zmarłych, za mało żywych!«, roześmiał się ochryple Midian. »Tak jest przeważnie po bitwie. Zabiera się rannych, a nam pozostawiają ścierwo. Tym razem mieliśmy więcej szczęścia. Ci, którzy przeżyli uciekli jak zające i pozostawili za sobą swoich ciężko rannych.«

              »To nazywasz szczęściem?«, zapytał Jazid zduszonym głosem. Myślał o tym, że Kaszkejczyk jeszcze żył, kiedy obcy wykłuł mu oczy.

              »Żal ci twoich wrogów, Persie?«, zapytał pogardliwie obcy.

              Jazid wzruszył ramionami. »Wróg czy też przyjaciel, to, co zrobiłeś, było ohydne. Dręczenie umierającego jest bez godności, bez honoru. Gdybyś był mężczyzną…«

              »Milcz! Ty nie możesz mnie obrazić, gdyż jesteś wszą! Ale także wesz rozgniata się, kiedy ona kogoś szczypie, a więc uważaj, żebyś nie obudził mojego gniewu.«

              »Nie mam już nic do stracenia, czy powinienem obawiać się twojego gniewu?«

              »Ty prosty, młody człowieku! Jechałeś dotąd jak król na mule, ponieważ żal mi twojego zranienia i twojej młodości? Zachowaj moją litość i zachowuj się pokornie, gdyż inaczej odetnę ci stopy i pociągnę ciebie na twoich obciętych nogach.«

              Jazidowi zrobiło się źle na tę myśli opuścił wzroku. Wtedy podsunął mu Midian dzban z wodą i kawałek chleba z serem kozim. »Zrobiłeś się blady. Masz, jedź i pij, abyś nie uciekł przedwcześnie. Jak się właściwie nazywasz?«

              Jazid podniósł głowę. Te słowa brzmiały współczująco. Ale kiedy spojrzał w twarz obcego, w oblicze owej statui z malachitowymi błyszczącymi oczami, które przetrwały pył stuleci, zobaczył kryjącą się za uśmiechem niepohamowaną zachłanność. »Jazid«, mruknął.

              »A twój ojciec jest rzeczywiście perskim księciem, co?«

              Jazid skinął głową.

              »Jeśli uznam, że twój ojciec jest rozsądny, to być może pozwolę ci odejść. Jeśli jednak okaże się uparty, to potnę ciebie na kawałki; codziennie wytnę z ciebie kawałek mięsa. Po kilku dniach będziesz wyglądał, jakby wypluła ciebie na wpół strawionego hiena.« Midian mlasnął językiem. »Właściwie to kocham upartych ojców.«

              Wściekła odpowiedź leżała na języku Jazida, ale on ją powstrzymał, napił się chciwie wody i połknął chleb.

              Midian obdarzył go przebiegłym uśmiechem. »Czy naprawdę nie wiesz, dlaczego trzeba wykłuwać wojownikom oczy tak długo, dopóki jest w nich jeszcze życie?«, zapytał nagle.

              Jazid wylał prawie swoją wodę. »Nie!«, wyjąknął.

              »W ten sposób oni nigdy nie dotrą do królestwa zmarłych, nie będzie im zagwarantowana droga do ich dzielnych przodków. Ślepi potykają się idąc przez nieskończoną ciemność i wyją szukając swoich zmarłych krewnych, których nigdy nie odnajdą. W czasie tego błąkania torturują ich duszę demony i oni nigdy nie odnajdą spokoju.«

              Jazid udławił się na swoim chlebie. Zapytał zduszonym głosem: »I ty w to wierzysz?«

              »Ja nie wierzę, ale wierzą w to ludy stepowe i o to chodzi, czyż nie? Oni umierają w wierze, że są na zawsze zgubieni.«

              Jazid spoglądał na niego z niedowierzaniem. »I ta myśl ciebie cieszy?«

              »Piję udrękę ich zgubionych dusz jak słodkie wino i nasycam moje serce wieczną grozą, która ich oczekuje. To sam Belial tuczy się nimi jak tłustym mięsem silnego barana.«

              »Kto to jest Belial?«

              »Belial jest jednym z najpotężniejszych demonów, jacy od stuleci nawiedzają plagami ludzkość.«

              Jazid pojął i z przerażenia otworzył szeroko oczy. »Ahriman?«, szepnął. »Czy ty służysz Ahrimanowi, przeciwnikowi, wrogowi wszystkich ludzi?«

              Oczy Midiana zapłonęły. »Wrogowi wszystkich słabym ludzi! Swoje sługi obdarowuje on obficie. Rozejrzyj się przecież po świecie! Czy dzielni cieszą się szczęściem? Czy złych nawiedza nędza i zaraza? Nie! Triumfują złośliwi, mordercy pławią się w rozkoszy, a Belial obdarowuje ze wszystkich tych najbardziej nieporównywalnych.«

              Jazid dostał dreszczy, jednak Midian kontynuował szyderczo: »Nieszczęśliwcze! Twoje narodziny nie stały pod dobrą gwiazdą, gdyż bogowie chcieli tego, żebyś wpadł w ręce Midiana, wilka. uwielbiam sprawiać, że ludzie cierpią, nigdy o tym nie zapominaj. Jeśli masz nadzieję na współczucie Czarnych Wilków, jesteś zgubiony. A więc bez skargi podporządkuj się swojemu losowi.«

              »Z ciebie przemawia wstrętny demon Belial«, szepnął Jazid. »Ale on nic nie dokona przeciw mocy Światła. Przed Ahura Mazda jest twój Belial tylko ziarenkiem pyłu.«

              »Jeśli modlisz się do Światła, to dlaczego wtedy jęczysz i masz nadzieję o łaskę u Pana Ciemności? Czy sądzisz, że nie znam waszego boga? Wy Persowie wierzycie w wizje pozbawionego władzy maga, który wycofał się na pustynię z kilkoma wygłodzonymi wielbłądami, gdzie wiatr i głód wysuszyły mu mózg tak, że stukał jak kamyki w misce.«

              »Zaratustra?«, wydusił z siebie Jazid.

              »Jego mam na myśli. Kiedy mu w czasie długich, samotnych nocy udręka wysuszyła jego lędźwie, pokusy uderzyły mu za to do głowy i on szerzył bezsensowne gadanie o Bogu Światła…« Midian wciągnął słyszalnie powietrze przez ten nos. »Ahura Mazda! Oczywiście tylko w domach bogaczy, gdzie on im z wdzięczności, że oni się mu przysłuchują, wylizywał ślinę z kącików ust! Zawsze służyły takie bajki temu, żeby uczynić potężnych jeszcze potężniejszymi, a kapłanów jeszcze bardziej tłustymi! Przerażaj tym upiorem dzieci! Ja przerażam mężczyzn! Ja ich przerażam i okaleczam, oraz ich zabijam! Odbieram im dusze, żeby musieli siedzieć na zawsze szczękając zębami w kałuży piekielnej!«

              »Ty zuchwalcze!«, krzyknął Jazid, któremu święty gniew dodał odwagi. »Czy nie wiesz, że Ahura Mazda na końcu świata będzie sprawował sąd nad dobrymi i złymi? W tym dnu wycofa się Belial wraz ze swoją gromadą demonów z wyciem do mroku, a ci, którzy mu służyli, spłoną w wiecznym ogniu.«

              Midian parsknął pogardliwie. »Czy jeden z waszych magów, którzy głoszą cnotę, ale żyją w napaleniu, rzucił i zapłodnił twoją matkę w oszołomieniu Haomą tak, że ty mówisz stąd jak syn czcicieli ognia, którzy głoszą ludziom ogłuszając im uszy, że chcą prowadzić pobożne życie po to, aby kapłanom dobrze powodziło się na Ziemi! Oszczędź twojego oddechu, Persie, gdyż rozmawiasz z Midianem, który zapewne utrudnia umieranie zabobonnym mieszkańcom jurt, ale sam w nic nie wierzy, czy rozumiesz? Nie ma żadnego Wielkiego Ducha, który sądzi wszystkich ludzi. To są bajki dla bojaźliwych!«

              Zręcznie wyskoczył. »A teraz postaraj się, abyś wszedł na twojego muła, synu Ardaszira, jazda odbywa się dalej. Musimy jechać jeszcze do wieczora.«

 


2

 

 

              Młody mężczyzna stał zwlekając w futrynie drzwi, zanim się pochylił, aby przejść przez futrynę. Zakłopotany staną w skąpo umeblowanym pokoju Nosił peplos, opadającą prosto z ramion szatę z grubego materiału wełnianego, zwyczajną odzież spartiaty. Skrytość i bezwzględność cechowały jego rysy, ale miękkie, delikatnie wygięte wargi i złociście brązowe, sięgające do ramion loki łagodziły tą surowość.

              »Co jest z dzieckiem?«, zapytał cicho i lód w jego szarych oczach się stopił, znikła pańska rysa dookoła kącika ust.

              »Ono poszło drogą, którą określają bogowie«, odparła silna kobieta, która się teraz podniosła z tyłu.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin