Kraszewski Józef Ignacy - Brühl.pdf

(1005 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI
Brühl
Brühl
 
Pięknym wieczorem jesiennym, o słońca zachodzie, ostatnie trąbki zwołujące myśliwych
odzywały się w lesie z jodeł i buków starych złożonym. Szerokim gościńcem przerzynają-
cym puszczę odwieczną, ciągnęły wielkiego dworu łowieckie oddziały, po bokach ludzie
z oszczepami i sieciami; konni w zielonych sukniach ze złotemi galonami i kapeluszach
z piórami czarnemi: środkiem strojne towarzystwo i wozy ze zwierzyną, zielonemi gałę-
ziami umajoną. Łowy musiały pójść bardzo szczęśliwie, gdyż myśliwcy byli w wesołém
usposobieniu i na wozach sterczały rogi jeleni, zwieszały się łby dzików z kłami zakrwa-
wionemi.
Przodem widać było orszak pański, świetne stroje, piękne konie i kilka amazonek
z różowemi twarzyczkami. Wszystko to przybrane było jak na uroczystość i galę, bo ło-
wy najmilszą stanowiły zabawę panującego naówczas, mniéj więcéj, szczęśliwie Saksonii
i Polsce Augusta II.
Sam król wiódł łowy, a u boku jego jechał najmilszy syn pierworodny, umiłowany
naówczas Saksonii następca, na którym spoczywały nadzieje narodu. Król mimo wieku
wyglądał jeszcze wspaniale i rzeźko, na koniu siedział rycersko, a syn równie przystoj-
ny, z łagodniejszą nieco twarzą, niemal młodszym bratem się przy nim wydawał. Mnogi
i świetny bardzo dwór otaczał dwóch panów. Zdążał na noc do niedalekiego Huberts-
burga, gdzie syn ojca miał przyjmować, bo myśliwski zameczek ten do niego należał.
W Hubertsburgu czekała na nich królewiczowa Józefa, synowa królewska, cesarskiego
Habsburgów domu córa, niedawno młodemu Fryderykowi poślubiona. Dwór królewski
był tak liczny, że mu się na zamku trudno było pomieścić. Zawczasu więc rozbito nie-
opodal namioty w gaju i tam miała noc spędzić znaczniejsza część pańskiego orszaku.
Nakryte już były stoły do wieczerzy i w chwili gdy król wjeżdżał na zamek, rozpuszczone
myślistwo poczęło sobie szukać wyznaczonych stanowisk. Mrok padać zaczynał: pod na-
miotami gwarno już było i wesoło; odgłosy młodzieńczych śmiechów, które przytomność
króla i starszych hamowała, rozlegały się teraz swobodniéj. Po znużeniu całodzienném
chwytano za stojące flasze, choć marszałek nie dał jeszcze znać do stołu. Namioty dla
dworu ocienione drzewami oświecały się zapalonemi latarniami; tuż obok przy impro-
wizowanych żłobach ustawiano rżące konie, których głosy niekiedy wywoływały groźne
klątwy masztalerzy. Nieznane sobie rumaki poczynały znajomość od kąsania i kwiku,
klaskanie z batów pokój przywracało. Daléj jeszcze psiarnie króla dawały znać o sobie
szczekaniem i warczeniem. Nakładano sfory; i tu téż dozorcy mieli do czynienia aby
wrzawę uśmierzać. Ale pod namiotami nie było nikogo, coby młodzieży śmiechy i śpie-
wy i kłótnie śmiał powagą swą zahamować. Sprzeczano się jeszcze o najpiękniejszą twarz,
o najlepszy strzał, o najpochlebniejsze Jego Królewskiéj Mości słowo. Królewicz tego
dnia był bohatérem: położył ze sztućca kulą w sam łeb trafiwszy odyńca, który wprost
szedł na niego. Unoszono się nad przytomnością umysłu niezmierną i flegmą, z jaką ce-
lował długo i wypalił. Gdy myśliwcy przypadli na strzał chyżo, ażeby rozjuszoną bestyę
dobić kordelasami, leżała już brocząc krwią ziemię. Król August pocałował syna, który
rękę ojca a pana z uszanowaniem ustami dotknął i pozostał po zwycięztwie tak zimnym
i spokojnym jak był przedtém. Jedyną dobrego humoru oznaką było, iż na uboczu potém
fajkę sobie podać kazał i dym puszczał daleko większemi kłębami niż zwykle. Wchodziła
wówczas w używanie powszechne roślina zwana
, którą i Stanisław Leszczyński pa-
lić lubił, palił ją zapamiętale August Mocny, a namiętnie syn jego Fryderyk. Szczególniéj
przy męzkich ucztach i piwie, nie obeszło się bez fajek. Podawano je na dworze pruskim
u króla czy kto chciał czy nie chciał, a jeśli komu dym zawadził koło serca, śmiano się
zeń do rozpuku.
Należało do dobrego hulaszczego tonu fajkę ssać od rana do wieczora. Brzydziły się
nią niewiasty, lecz ich wstręt nie odstręczał ówczesnych panów od przyjemnego upojenia,
jakie owe tobacco przynosiło z sobą.
Bardzo młodym tylko zakazywano wczesnego nawyknienia do tego trunku, który
z kartami i winem razem, uchodził za niebezpiecznego uwodziciela.
Pod namiotami téż fajek widać nie było. Znużeni jeźdźcy pozsiadawszy z koni, gdzie
który mógł popadali na ziemię, na kobiercach, na kłodach i ławach. W zamku widać było
zapalające się światła rzęsiste i dźwięk muzyki dochodził do gaju, w którym rozłożony był
dwór, służba i czeladź pańska. Nazajutrz miano polować w innym dziale lasów i wcze-
śnie rozporządzono, by wszyscy byli gotowi. Nieco opodal od pozbieranych w gromadki
starszych panów, na drodze wiodącéj do zamku, jakby z chęcią dostania się do niego,
przechadzał się piękny dwudziestoletni młodzieniec.
Po sukni łatwo było w nim poznać pazia przywiązanego do osoby króla JMci.
Zręczna bardzo, pięknéj budowy, giętka, wyłamana, nieco niewieściego wdzięku po-
stać, musiała nań najobojętniejsze zwrócić oko. Suknie na nim leżały, jakby się w nich
urodził, peruczka, jakby w niéj przyszedł na świat uyzowany, nie potargała się nawet
w czasie łowów, a z pod niéj wyglądała twarzyczka, niby z mejseńskiéj porcelany¹, biała,
różowa, niemal dziecinnéj i dziewiczéj piękności, z uśmieszkiem w pogotowiu na zawo-
łanie, z oczyma bystremi, ale zostającemi na pana rozkazach. Mogły one w każdéj chwili
pogasnąć i zamilknąć, lub rozpłomienić i wypowiedzieć nawet to może, czego w duszy
nie było.
Śliczny ów młodzieniec pociągał jak zagadka. Kochali go niemal wszyscy, niewyjmu-
jąc króla, a mimo to nie było grzeczniejszego, usłużniejszego, potulniejszego stworzenia
na dworze. Nie starał się popisywać z niczém, nigdy, nikogo nie chciał nigdy zaćmić,
a mimo to wezwany do jakiejkolwiek roboty, wywiązywał się z niéj ze zręcznością, ła-
twością, prędkością i roztropnością nadzwyczajną.
Była to uboga szlachetka z Turyngii rodem, ostatni i najmłodszy z czterech bra-
ci Brühlów z Gangloffs-Sömmern. Ojciec jego na dworze malutkim w Weissenfels był
jakimś mniejszym jeszcze radzcą, pozbywszy pono ojczystego odłużonego majątku, nie
miał co zrobić z tym synem, zawczasu go więc oddał, aby się dworskiéj trzymał klamki,
księżnie wdowie Fryderyce Elżbiecie, mieszkającéj najczęściéj w Lipsku. Na ówczesne
jarmarki do tego miasta zjeżdżały się dwory książęce; lubił je nadewszystko August Moc-
ny i mówią, że na jedném z nich, młody paź ze swą miluchną, uśmiechniętą twarzyczką
wpadł mu w oko. Księżna go chętnie królowi JMci ustąpiła.
Osobliwsza rzecz, że chłopak co takiego pańskiego, wspaniałego a pełnego etykie-
ty dworu, nigdy w życiu nie widział a może i nie śnił, od pierwszego dnia wrodzonym
instynktem wpadł na dobry tor i tak swą służbę zrozumiał, że starszych od siebie kró-
lewskich paziów gorliwością i zręcznością prześcignął. Król mu się wdzięcznie uśmiechał,
bawiła go pokora chłopaka, który w oczy patrzał, myśli zgadywał, nie skrzywił się nigdy,
a przed słonecznym majestatem króla Herkulesa i Apollina, padał na twarz z uwielbie-
niem.
Zazdrościli mu służący z nim razem, lecz krótko przejednał ich dobrocią, łagodno-
ścią, skromnością i chętném do usługi sercem. Nie obawiano się wcale aby takie niebo-
żątko pokorne, mogło zajść wysoko. Ubogie téż to było, a rodzina Brühlów, choć stara
¹
r l
— porcelana produkowane w Miśni (niem. Meissen) od  r.
    
Brühl
szlachecka, tak podupadła naówczas, że o niéj spokrewnieni zapomnieli. Nie miał więc
innego protektora nad tę swoją wdzięczną, miłą, uśmiechnioną twarzyczkę.
Ale do malowania był téż ładny… kobiéty, starsze zwłaszcza, patrzały nań wdzięczą-
cemi się oczyma, on swoje naówczas spuszczał zmieszany. Nigdy słówko złośliwe, ów
dowcip paziowski, który za cechę młodzieży dworskiéj uchodził, nie wyrwało się z ust
jego. Brühl był z uwielbieniem dla pana, dla dostojnych dygnitarzów, dla pań, dla sobie
równych i dla całéj służby, i dla kamerlokajów królewskich, którym szczególne poszano-
wanie okazywał, jak gdyby już naówczas znał tę wielką tajemnicę, że przez najmniejszych
dokonywały się największe rzeczy, i że lokaje obalali cichuteńko ministrów, a ministrom
trudno było ruszyć lokajów; wszystko to szczęśliwie obdarzonemu młodzieńcowi dykto-
wał instynkt, jakim go uposażyła szczodrobliwa matka-natura.
I w téj chwili gdy Henryczek (pieszczotliwie go tak zwykle nazywano) przechadzał się
samotny po ścieżce do zamku od namiotów wiodącéj, rzekłbyś że to czynił ażeby nikomu
nie zawadzać, a wszystkim na oku będąc, stać do usług w pogotowiu.
Tego rodzaju ludziom szczęście dziwne służy… Gdy tak bez celu się przechadzał,
z zamku wybiegł młody, równie piękny chłopak, prawie rówieśnik co do lat, ale suk-
nią i powierzchownością cale różny od skromnego Brühla.
Znać było po nim że siebie pewny, już nie wiele miał do życzenia. Słusznego wzrostu,
mężny, zręczny, z oczyma czarnemi, bystro patrzącemi na świat, z postawą pańską, mło-
dzieniec szedł żywo, jednę rękę założywszy za szeroką kamizelę wyszywaną bogato, drugą
pod poły sukni myśliwskiéj, galonowanéj przepysznie. Peruka jaką miał na łowach, star-
czyła mu za kapelusz. Rysy jego twarzy porównane z miluchną Brühla, jakby malowaną
przez włoskiego mistrza XVII-go wieku, miały zupełnie różny charakter. Pierwszy więcéj
był stworzony na dworaka, drugi na żołnierza.
Kłaniali mu się wszyscy po drodze, i witali go uprzejmie, był to bowiem od lat dzie-
cinnych towarzysz i przyjaciel królewicza, najulubieńszy jego łowów wspólnik, małych ta-
jemnic powiernik, hrabia Aleksander Sułkowski (syn nie majętnego téż polskiego szlach-
cica), który paziem był wzięty niegdyś na dwór Fryderyka, a teraz domem i łowami zarzą-
dzał. Już to samo znaczyło wiele, że mu królewicz powierzył co miał najmilszego w świe-
cie, bo polowanie dlań stanowiło nie zabawę i rozrywkę, ale całe zajęcie i najważniejszą
pracę. Sułkowskiego szanowano i obawiano się razem, bo choć August II wyglądał przy
swém zdrowiu i sile na nieśmiertelnego, prędzéj lub późniéj bóstwo to musiało skończyć
jak najprostszy śmiertelnik. Z nowém słońcem wschodzącém i ta gwiazda na horyzont
saski wnijść musiała i przyświecać jéj swym blaskiem.
Na widok zbliżającego się Sułkowskiego, skromny paź królewski ustąpił z drogi, przy-
brał postać baranka, zgiął się nieco, uśmiechnął wdzięcznie i zdawał taką okazywać ra-
dość, jakby mu najpiękniejsza z bogiń dworu Augusta się ukazała. Sułkowski przyjął ten
uśmiech i nieme, pełne poszanowania powitanie, z powagą ale z łaskawością razem. Z dala
ręką wyjętą z za kamizeli potrząsł i nieco głowę uchylił, zwolnił kroku, zbliżył się i od-
wracając do Brühla, rzekł wesoło:
— Jak się masz Henryku! cóż tak samotnie rozmyślasz? Szczęśliwy, możesz odpo-
czywać, a ja tu za wszystko odpowiedzialny i nie wiem od czego począć, żeby o niczém
nie zapomnieć.
— Gdybyś hrabia kazał mi sobie pomódz?
— A! nie, dziękuję ci; trzeba obowiązki swe spełnić! Dla takiego gościa jak nasz pan
miłościwy, wszelki trud miły.
Westchnął zlekka. Cóż? polowanie się udało; ja, jak wiész, nie mogłem być na niém,
łowczego wysłałem z ekwipażami, w zamku tyle było przygotowań…
— Tak! polowanie się wybornie udało, N. Pan był w humorze, w jakim go oddawna
nie widziano.
Sułkowski do ucha Brühlowi się pochylił: — Któż tam teraz w alkowie panuje? hę?
— Doprawdy, nie wiem: mamy pono bezkrólewie?
— A! a! to nie może być! — zaśmiał się Sułkowski — Dieskau? nie…
— A! nie, to są dawno pogrzebione rzeczy… ja, nie wiem.
— Jakżebyś ty, paź królewski, nie wiedział?
Brühl spojrzał nań z uśmiechem.
    
Brühl
— Kiedy wszyscy wiedzą, paziowie wiedziéć niepowinni… Myśmy jak tureccy
²,
głusi i niemi.
— A! rozumiem — odparł Sułkowski — ale, między nami.
Brühl zbliżył się do ucha hrabiego i rzucił w nie słówko dyskretne, ciche, jak szelest
listka spadającego z drzewa jesienią.
r
³ — rzekł Sułkowski.
Zdaje się że teraz po tylu wielkich dramatach, z których każdy tyle naszego drogiego
pana kosztował boleści, pieniędzy i troski, już na
r
h
poprzestaniemy.
Sułkowskiemu pod namioty do których zdawał się kierować, widać już nie było pilno,
ani na zamek z powrotem. Wziąwszy Brühla pod rękę, co pazia uszczęśliwiło widocznie,
zamyślony, począł z nim przechadzkę.
— Mam chwilę wytchnienia — odezwał się — miło mi jéj użyć w waszém towarzy-
stwie, chociaż my oba jesteśmy pomęczeni tak, że i rozmowa być może trudem.
— O! ja nic a nic! — odparł Brühl — a wierz mi hrabio, dla was chodziłbym noc
całą i nie czułbym się znużonym. Od pierwszéj chwili gdym miał szczęście zbliżyć się do
was, uczułem razem najwyższy szacunek, i jeśli mi się godzi to powiedziéć, najżywszą,
najgłębszą przyjaźń. Przyznać się mam? ale prawdziwie żem się po téj dróżynie wybrał
przechadzać z jakiémś przeczuciem, z nadzieją, że was choć z dala zobaczę i pozdrowię,
a tu mię spotyka szczęście takie.
Sułkowski spojrzał na uradowaną, rozjaśnioną twarz i ścisnął podaną rękę.
— Wierzcież mi — odezwał się — iż nie trafiliście na niewdzięcznika: na dworze
przyjaźń taka bezinteresowna jest rzadka, a wziąwszy się za ręce we dwóch, daleko zajść
można.
Oczy ich się spotkały, Brühl skinął głową.
— Wy jesteście przy królu i w łaskach.
— O! o! — odparł Brühl — nie pochlebiam sobie.
— Ja wam zaręczam! słyszałem to z ust własnych Najjaśniejszego Pana, chwalił waszą
usłużność i rozum. Wy jesteście w łaskach lub na drodze do nich… to od was zależy.
Brühl nader skromnie złożył ręce.
— Nie pochlebiam sobie.
— Ja wam mówię — powtórzył Sułkowski — ja mam serce Fryderyka, mogę się
pochwalić tém, że mnie przyjacielem nazywa. Sądzę że nie obszedłby się bezemnie.
— Wy, to co innego — przerwał Brühl żywo — mieliście to szczęście towarzyszyć
od najmłodszych lat królewiczowi, mieliście czas pozyskać jego serce, a któżby się nie
przywiązał do was, zbliżywszy‼ Co do mnie, obcy tu niemal jestem.
Winienem łasce księżnéj że mnie przy boku J. K. Mości umieściła; staram się wdzięcz-
ność moją okazać, ale na ślizkiéj posadzce dworu jakże to utrzymać się trudno. Im więcéj
gorliwości dla pana okażę, którego czczę i kocham, tém na większą zazdrość zarabiam.
Każdy uśmiech pański opłaca się wejrzeniem jadu pełném. Gdy człowiek mógłby być
najszczęśliwszym, musi drżéć.
Sułkowski słuchał roztargniony.
— Tak! to prawda — rzekł cicho — lecz wy macie wiele za sobą i obawiać się nie macie
powodu. Uważałem na was, metodę przyjęliście przedziwną: jesteście skromni i macie
cierpliwość. Na dworze dosyć jest ustać w miejscu, to się posunie mimowoli, a kto się
nazbyt rzuca, ten najłatwiéj pada.
— A! czerpię najdroższe rady z ust waszych! — wykrzyknął Brühl — co za szczęście
miéć takiego przewodnika.
Sułkowski zdawał się za dobrą monetę brać ten wykrzyknik przyjaciela i z niedo-
strzeżoną dumą uśmiechnął się: pochlebiało mu uznanie tego, o czém był w głębi duszy
najmocniéj przekonanym.
— Nie lękaj się Brühl — dodał — idź śmiało, a rachuj na mnie.
Wyrazy te zdał się w najżywsze zachwycenie wprawiać młodego Henryka, złożył ręce
jak do modlitwy, twarz jego błyskała radością, spojrzał na Sułkowskiego i zdawał się tylko
wahać, czy mu się do nóg nie ma rzucić.
²
(.) — niemowy.
(wł.), — krótka wstawka o pogodnym lub komicznym charakterze wykonywana między aktami
³
r
opery (np. opery seria); z czasem zrodziła się opera buffa.
    
Brühl
Zgłoś jeśli naruszono regulamin