Gordon R. Dickson
Dorsaj!
Cykl: Childe Tom 1
Przełożyła: Anna Reszka
Tytuł oryginalny: Dorsai!
Rok pierwszego wydania: 1960
Rok pierwszego wydania polskiego: 1993
Tytułowy Dorsaj to kasta wojowników wynajmowanych za pieniądze we wszystkich wojnach tego wszechświata. Młody Donal, jeden z Dorsaj, jest nie tylko świetnym wojownikiem, ale i przyszłym zbawcą świata. Czy mu się uda?
Spis treści:
Kadet. 4
Mężczyzna. 8
Najemnik. 17
Najemnik II. 26
Najemnik III. 37
Dowódca kompanii. 49
Dowódca kompanii II. 57
Weteran. 70
Adiutant. 78
Łącznik Sztabowy. 90
Kapitan. 100
Dowódca podpatrolu. 110
Dowódca podpatrolu II. 122
Bohater. 129
Głównodowodzący. 144
Głównodowodzący II. 153
Marańczyk. 164
Protektor. 175
Protektor II. 182
Protektor III. 191
Najwyższy dowódca. 205
Najwyższy dowódca II. 219
Sekretarz obrony. 232
Donal. 236
Chłopiec był dziwny.
Tyle wiedział o sobie. Tyle usłyszał w ciągu osiemnastu lat swego krótkiego życia, kiedy starsi - matka, ojciec, wujowie, oficerowie w Akademii - napomykali o nim, konfidencjonalnie kiwając głowami. Teraz, o bursztynowym zmierzchu, przemierzając puste pola w drodze powrotnej do domu, gdzie czekała nań kolacja z okazji ukończenia szkoły, sam przed sobą przyznał się do swojej odmienności - rzeczywistej czy też istniejącej tylko w umysłach innych.
- Dziwny chłopiec - podsłuchał kiedyś, jak komendant Akademii mówił do wykładowcy matematyki - nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczy.
Właśnie w tej chwili w domu krewni czekają na jego powrót, niepewni, czego się mają spodziewać. Może nawet sądzą, że nie przyjedzie. Dlaczego? Nigdy nie dał im powodu do zwątpienia. Był Dorsajem z Dorsajów, jego matka wywodziła się z Kenwicków, a ojciec z Graeme’ów - nazwiska tak stare, że ich pochodzenie ginęło w prehistorii Ojczystej Planety. Jego odwaga była bezsporna, słowa nieskalane. Przewodził swojej klasie. Z krwi i kości był potomkiem długiej linii świetnych zawodowych żołnierzy. Żadna plama nie zbrukała honoru tego rodu wojowników, nie spłonął żaden dom, jego mieszkańcy nie rozproszyli się ukrywając rodzinny wstyd pod nowymi nazwiskami z powodu błędów swoich synów. A jednak - wątpili.
Dotarł do ogrodzenia z wysokich sztachet. Oparł się o nie obydwoma łokciami, a mundur starszego kadeta napiął mu się na plecach. Pod jakim względem był dziwny? - zastanawiał się w wieczornej poświacie. Czym się wyróżniał?
Wyobraził sobie, że patrzy na siebie z boku. Szczupły osiemnastoletni młodzieniec, wysoki, ale nie nazbyt wysoki jak na Dorsaja, silny, ale jak na Dorsaja nie nazbyt silny. Twarz podobna do twarzy ojca, o rysach ostrych i kanciastych, o prostym nosie, ale bez ojcowskiej marsowości. Ciemna cera Dorsajów, włosy proste, czarne i trochę sztywne. Jedynie oczy - o nieokreślonym kolorze, w zależności od nastroju zmieniającym się od szarego po niebieski lub zielony - nie przypominały oczu żadnego z przodków. Ale chyba one same nie mogły wyrobić mu opinii dziwnego?
Pozostawało jeszcze usposobienie. W pełni odziedziczył po Dorsajach zimne, nagłe, mordercze napady gniewu, które sprawiały, że żaden człowiek zdrowy na umyśle nie ośmielał się wchodzić w drogę któremukolwiek z nich bez ważnego powodu. Jeśli jednak Dorsajowie uważali Donala Graeme’a za dziwnego, to ta zwyczajna cecha nie mogła być jedyną przyczyną.
Czy można za nią uznać - zastanawiał się patrząc na zachód słońca - fakt, że nawet w czasie napadów wściekłości był zbyt wyrachowany, zbyt opanowany i jakby nieobecny duchem? I w chwili kiedy to pomyślał, uświadomił sobie całą swą odmienność, całą dziwność. Towarzyszyło temu niesamowite uczucie uwolnienia się od cielesnej powłoki, które od urodzenia nawiedzało go od czasu do czasu.
Przychodziło zawsze w takich chwilach jak ta, powodowane zmęczeniem i wielkimi emocjami. Kiedyś jako bardzo młody chłopiec brał udział w wieczornej mszy w kaplicy Akademii, półomdlały z głodu po długim dniu ciężkich ćwiczeń wojskowych i trudnych lekcji. Promienie zachodzącego słońca, takie jak teraz, padały ukośnie przez wysokie okno na puste, wypolerowane ściany i umieszczone na nich solidografie słynnych bitew. Stał w szeregach kolegów szkolnych między twardymi, niskimi ławkami, a chór kadetów, wspierany przez niskie głosy oficerów stojących z tyłu, intonował uroczyste tony Ballady wakacyjnej, znanej dziś powszechnie jako Hymn Dorsajów, której słowa napisał osiem wieków temu człowiek o nazwisku Kipling.
Okręty nikną za garbem oceanu,
Na lądzie gasną powoli płomienie.
Patrz! Cały splendor wczorajszego larum
Z Niniwą i Tyrem poszedł w zapomnienie...
Pamiętał, że pieśń tę śpiewano na uroczystościach pogrzebowych, kiedy przywieziono prochy jego najmłodszego wuja z wypalonego pola bitewnego Donne-swort na Freilandii, trzeciej planecie Arktura.
Za ciemne serca, co pokładają wiarę
W armatnich lufach i hełmach żelaznych,
Choć zmienią się wkrótce w pyłu pełną czarę
I straż trzymają, strzegąc spraw nieważnych...
I zaśpiewał razem z pozostałymi, czując wtedy, podobnie jak teraz, końcowe słowa hymnu w najgłębszych zakątkach serca.
... Za próżne cnót naszych wychwalanie -
Zlituj się nad swym ludem, Panie!
Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Ogarnął go zachwyt. Wokół niego zanikające czerwone światło zalewało ziemię. Wysoko na niebie widniał czarny punkcik - krążący jastrząb. A on tu przy ogrodzeniu stał oderwany od rzeczywistości, daleki, otoczony niewidzialnym murem, który oddzielał go od całego wszechświata, samotny, nietykalny, oczarowany. Zamieszkane światy i ich słońca kurczyły się i zapadały w jego wyobraźni; czuł syrenie, śmiertelne przyciąganie oceanu, który obiecywał natychmiastowe spełnienie jakichś wielkich, ukrytych celów i ostateczne unicestwienie. Stał na brzegu, a fale pluskały mu u stóp; i jak zwykle usiłował unieść nogę, dać krok w głębinę i zniknąć na zawsze, ale coś w nim zaprotestowało przeciwko samozniszczeniu i powstrzymało go.
I wtedy nagłe czar prysł tak nagle, jak przyszedł. Chłopiec skierował się w stronę domu.
* * *
Kiedy wszedł frontowymi drzwiami, zobaczył ojca, który przygarbiony czekał nań w półmroku, opierając się na cienkiej metalowej lasce.
- Witaj w domu - powiedział i wyprostował się. - Zrzuć lepiej ten mundur i włóż jakieś ludzkie ubranie. Kolacja będzie gotowa za pół godziny.
Po odejściu kobiet i dzieci przy długim, lśniącym stole w dużym, ciemnym pokoju pozostała męska część rodziny Eachana Khana Graeme’a. Nie wszyscy byli obecni i wydawało się nieprawdopodobne, by spotkali się kiedykolwiek, chyba że cudem. Z szesnastu dorosłych mężczyzn dziewięciu brało udział w wojnach wśród gwiazd, jeden przechodził operacje rekonstruujące w szpitalu w Foralie, a najstarszy stryjeczny dziadek Donala, Kamal, umierał cicho w swoim pokoju na tyłach domu, z rurkami od respiratora w nosie i wśród słabego zapachu bzu przypominającego mu żonę, Marankę, zmarłą czterdzieści lat temu. Przy stole siedziało pięciu mężczyzn; jednym z nich był - od trzeciej po południu - Donal.
Wśród obecnych, którzy mieli uczcić jego wejście w wiek dorosły, znajdowali się: Eachan -jego ojciec, Mor - starszy brat na przepustce z Zaprzyjaźnionych, wujowie bliźniacy Ian i Kensie - starsi od Jamesa poległego pod Donneswort. Siedzieli razem w jednym końcu stołu, ojciec u szczytu, dwaj synowie po prawej stronie, a jego młodsi bracia bliźniacy po lewej.
- Mieli dobrych oficerów, kiedy tam byłem - mówił Eachan. Pochylił się, by napełnić szklankę Donala, a ten uniósł ją automatycznie, cały zasłuchany.
- To właśnie Freilandczycy - powiedział Ian, bardziej ponury ze śniadych bliźniaków. - Wpadają w rutynę bez walki, która by ich rozruszała. Kensie mówi o Marze albo Kultis, a ja mówię... dlaczego nie?
- Słyszałem, że mają tam kompanie Dorsajów - odezwał się Mor po prawej stronie Donala.
Z lewej odpowiedział niski głos Eachana:
- To gwardia na pokaz. Znam ją. Sam lukier to jeszcze nie ciasto. Bond z Kultis lubi myśleć, że ma niezwyciężoną straż przyboczną, ale w razie prawdziwych utarczek między gwiazdami rozbito by ją w mig.
- A tymczasem - wtrącił Kensie z niespodziewanym uśmiechem na ciemnej twarzy - żadnej akcji. Pokój szkodzi wojsku. Ludzie zaczynają tworzyć małe kliki, do głosu dochodzą mięczaki, a prawdziwy mężczyzna... Dorsaj... staje się ozdobą.
- Tak jest - stwierdził Eachan kiwając głową.
Donal z roztargnieniem pociągnął łyk ze szklaneczki i whisky gwałtownie zapiekła go w nosie i gardle. Małe kropelki potu wystąpiły mu na czoło, ale zignorował je, koncentrując się na słuchaniu. Wiedział, że cała ta rozmowa przeznaczona jest dla niego. Był teraz mężczyzną i nie mógł już dłużej robić tylko tego, co mu kazano. Musiał sam dokonać wyboru, gdzie będzie służył, a oni starali się mu pomóc, przekazując swoją wiedzę o ośmiu systemach planetarnych i ich zwyczajach.
- ... nigdy nie byłem dobry w służbie garnizonowej - kontynuował Eachan. - Zadaniem najemnika jest ćwiczyć, utrzymywać się w formie i walczyć, ale kiedy wszystko już się powie i zrobi, najważniejsza jest walka. Niektórzy nie zgadzają się z tym. Są Dorsajowie i Dorsajowie... i nie wszyscy Dorsajowie są Graeme’ami.
- A na Zaprzyjaźnionych... - zaczął Mor i zamilkł, rzucając spojrzenie na ojca w obawie, że mu przerwał.
- Mów dalej - rzekł Eachan skinąwszy głową.
- Właśnie miałem powiedzieć - podjął Mor - że dużo się dzieje na Zjednoczeniu... i na Harmonii, jak słyszałem. Sekty zawsze będą ze sobą walczyły. I jest jeszcze straż przyboczna...
- Być osobistą ochroną - rzucił Ian, który, bliższy wiekiem Morowi niż jego ojcu, nie odczuwał potrzeby, by być tak uprzejmym - to nie jest zajęcie dla żołnierza.
- Nie to miałem na myśli - odparł Mor zwracając się do wuja. - Duży procent wśród nich stanowią śpiewacy, co zabiera im część największych talentów. Zostaje więc wolne miejsce dla najemników.
- To prawda - stwierdził Kensie pojednawczo. - Gdyby mieli mniej fanatyków, a więcej oficerów, te dwa światy mogłyby wystawić znaczne siły. Ale żołnierz-kapłan sprawia jedynie kłopoty, jeśli jest bardziej żołnierzem niż kapłanem.
- Zgadzam się z tym - powiedział Mor. - Kiedy w czasie ostatniej potyczki na Zjednoczeniu zajęliśmy pewne małe miasteczko, przyszedł do nas przez linie członek starszyzny i chciał, żebym mu dał pięciu ludzi na katów.
- Co zrobiłeś? - zapytał Kensie.
- Odesłałem go do swojego dowódcy... a potem dotarłem się do starego pierwszy i powiedziałem mu, że jeśli znajdzie w moim oddziale pięciu ludzi, którzy naprawdę chcą takiego zajęcia, to może ich przenieść następnego dnia.
Ian skinął głową.
- Nic tak nie demoralizuje żołnierza jak odgrywanie rzeźnika - powiedział.
- Stary zrozumiał - dokończył Mor. - Słyszałem, że dostali swoich katów... ale nie ode mnie.
- Namiętności są jak wampiry - odezwał się Eachan u szczytu stołu. - Żołnierka to czysta sztuka. Nigdy nie ufałem ludziom żądnym krwi, pieniędzy lub kobiet.
- Kobiety na Marze i Kultis są ładne - wyszczerzył się Mor. - Tak słyszałem.
- Nie przeczę - poparł go wesoło Kensie. - Ale pewnego dnia musisz wrócić do domu.
- Niech Bóg sprawi, żebyście wszyscy mogli wrócić - powiedział Eachan posępnie. - Jestem Dorsajem i Graeme’em, ale gdyby ten nasz mały świat miał coś więcej do sprzedania oprócz krwi swoich najlepszych wojowników, byłbym bardziej zadowolony.
- Czy zostałbyś w domu, Eachanie - zapytał Mor - gdybyś był młodszy i miał dwie zdrowe nogi?
- Nie, Mor - odparł Eachan ciężko. - Ale istnieją również inne sztuki poza wojenną... nawet dla Dorsajów. - Spojrzał na swojego najstarszego syna. - Kiedy nasi przodkowie zasiedlili ten świat niecałe pięćset pięćdziesiąt lat temu, nie zamierzali dostarczać mięsa armatniego pozostałym ośmiu systemom. Oni pragnęli jedynie świata, gdzie żaden człowiek nie będzie decydował o losie drugiego wbrew jego woli.
- I mamy to - powiedział Ian ze smutkiem.
- I mamy to - powtórzył Eachan. - Dorsaj to wolny świat, gdzie każdy może robić, co chce, dopóki szanuje prawa swoich sąsiadów. Pozostałych osiem systemów razem wziętych nie chciałoby się zmierzyć z naszym jednym światem. Ale cena... cena... - Potrząsnął głową i ponownie napełnił sobie szklankę.
- To ciężkie słowa dla syna, który właśnie wybiera się w świat - stwierdził Kensie. - Jest wiele dobrego w życiu, jakie prowadzimy na naszej planecie. Poza tym podlegamy obecnie naciskom ekonomicznym, a nie militarnym. A zresztą, kto chciałby Dorsaj oprócz nas? Wszyscy tutaj jesteśmy twardzi i trochę dziwni. Weźmy jeden z tych bogatych nowych światów, jak Ceta w Tau Ceti, lub jeden z jeszcze bogatszych i starszych, jak Freilandia albo Newton czy też nawet sama stara Wenus. Mają powody do zmartwienia. Wydzierają sobie najlepszych naukowców, najlepszych techników, najwybitniejszych artystów i lekarzy. Tym więcej pracy dla nas i tym lepsze nasze życie.
- A jednak Eachan ma rację - warknął Ian. - Oni wciąż marzą o tym, by nas zgnieść, uczynić z nas bezwolną masę, a następnie wykorzystać do zdobycia władzy nad wszystkimi pozostałymi światami. - Pochylił się przez stół w stronę Eachana i w przyćmionym oświetleniu jadalni Donal ujrzał nagle biały błysk blizny, która pięła się po przedramieniu jak wąż i ginęła w luźnym rękawie krótkiej wojskowej bluzy. - Od tego niebezpieczeństwa nigdy się ile uwolnimy.
- Jak długo kantony pozostają niezależne od Rady - rzekł Eachan - a rody niezależne od kantonów, nie uda im się to, Ianie. - Skinął głową wszystkim obecnym przy stole. - To jest moje ostatnie zadanie tu w domu. Wy możecie chodzić na wojny ze spokojnym sumieniem. Obiecuję, że wasze dzieci wychowają się wolne w tym domu, niezależne od nikogo... albo ten dom przestanie istnieć.
- Ufam ci - powiedział Ian. Jego oczy połyskiwały w mroku blado jak blizna. Był bliski wybuchu dorsajskiego gniewu, zarazem opanowany i niebezpieczny. - Mam dwóch synów pod tym dachem. Ale pamiętaj, że nikt nie jest doskonały... nawet Dorsaj. Zaledwie pięć lat temu Mahub Van Ghent marzył o małym królestwie na Dorsaj w Midland South... zaledwie pięć lat temu, Eachanie!
- Był po drugiej stronie planety - odparł Eachan. - A teraz nie żyje, zginął z ręki swojego najbliższego sąsiada z rodu Benali. Dom Mahuba spłonął i nikt już nie przyznaje się, że jest Van Ghentem. Czego więcej chcesz?
- Należało go powstrzymać wcześniej.
- Każdy człowiek ma prawo do swego własnego losu - powiedział Eachan łagodnie. - Dopóki nie przekroczy pewnych granic. Jego rodzina dosyć wycierpiała.
- Tak - zgodził się Ian. Uspokajał się. Nalał sobie następną szklaneczkę. - To prawda... to prawda. Nie można ich winić.
- Jeśli chodzi o Exotików... - zaczął Mor cicho.
- O, tak - podjął Kensie, jakby jego brat bliźniak, tak bardzo doń podobny, wcale się wcześniej nie zdenerwował. - Mara i Kultis... interesujące światy. Nie daj się im zwieść, jeśli kiedykolwiek tam pojedziesz. Mor... albo ty, Donalu. Ich mieszkańcy, choć zajęci sztuką, strojami i ozdobami, są całkiem sprytni. Sami nie walczą, ale wiedzą, jak wynająć dobrych żołnierzy. Na Marze i Kultis wiele się dzieje... nie tylko w sztuce. Porozmawiaj kiedyś z jednym z ich psychologów.
- Są uczciwi - dorzucił Eachan.
- To także - zgodził się Kensie. - Ale najbardziej podoba mi się, że zmierzają do celu własną drogą. Gdybym musiał wybrać inny świat, na którym miałbym się urodzić...
- Ja zawsze byłbym żołnierzem - przerwał mu Mor.
- Tak myślisz teraz - odparł Kensie i napił się ze szklaneczki. - Tak myślisz teraz. Ale to dzika cywilizacja, w roku pańskim 2403 rozbita na kilkanaście różnych kultur. Zaledwie pięćset lat temu przeciętny człowiek nawet nie marzył o oderwaniu się od Ziemi. A im dalej idziemy, tym szybciej idziemy. A im szybciej, tym dalej.
- Wymusza to grupa Wenus, nieprawdaż? - zapytał Donal, którego młodzieńcza powściągliwość całkiem rozwiała się w oparach whisky.
- Nie sądź tak - odpowiedział Kensie. - Nauka to tylko jedna z dróg do przyszłości. Stara Wenus, stary Mars... Cassida, Newton... może miały swój dzień. Projekt Blaine to bogaty i potężny starzec, ale nie zna wszystkich nowych sztuczek, które wymyśla się na Marze i Kultis lub u Zaprzyjaźnionych... albo na Cecie, jeśli o to chodzi. Nie omieszkajcie przyjrzeć się zawsze dwa razy każdej rzeczy, kiedy znajdziecie się wśród gwiazd, wy dwaj młodzi, ponieważ w dziewięciu przypadkach na dziesięć pierwsze spojrzenie zamąci wam w głowach.
- Posłuchajcie go, chłopcy - odezwał się Eachan u szczytu stołu. - Wasz wuj Kensie to tęga głowa. Chciałbym wam dać równie dobrą radę. Powiedz im, Kensie.
- Nic nie jest stałe - rzekł wuj i po tych kilku słowach Donelowi wydało się, że whisky uderza mu do głowy, stół i smagłe, grubo ciosane twarze odpływają w mrok jadalni, a głos Kensiego gromko huczy jakby z dużej odległości. - Wszystko się zmienia i właśnie o tym musicie pamiętać. Co było prawdą wczoraj, może nie być nią jutro. Zapamiętajcie więc to i nie bierzcie niczyich słów bez zastrzeżeń, nawet moich. Rozmnożyliśmy się jak biblijna szarańcza i rozproszyliśmy wśród gwiazd, dzieląc się na różne grupy o różnych stylach życia. I podczas gdy nadal wydajemy się pędzić naprzód, nie wiadomo dokąd, w szalonym, coraz większym tempie, mam uczucie, jak gdybyśmy wszyscy zawiśli na skraju czegoś wielkiego, odmiennego i może strasznego. To naprawdę czas, by posuwać się ostrożnie.
- Będę największym generałem w historii! - wykrzyknął Donal, zaskoczony, jak i pozostali, słowami, które jąkając się wypowiedział zachrypniętym, ale donośnym głosem. - Zobaczę... pokażę im, kim może być Dorsaj!
Uświadomił sobie, że patrzą na niego, chociaż wszystkie twarze były zamazane, z wyjątkiem - jakimś dziwnym trafem - twarzy Kensiego na ukos po przeciwnej stronie stołu. Wuj przyglądał mu się smutnym, badawczym wzrokiem. Donal poczuł rękę ojca na ramieniu.
- Czas położyć się spać - rzekł Eachan.
- Zobaczycie... - zaczął Donal ochryple. Ale wszyscy już wstawali, podnosząc szklanki i zwracając się do jego ojca, który trzymał swoją w górze.
- Żebyśmy znowu się spotkali - powiedział. I wszyscy wypili stojąc. Resztki whisky smakowały jak woda, spływając po języku i gardle Donala... Na chwilę wszystko stało się wyraźne i zobaczył wysokich mężczyzn stojących wokół niego. Byli wysocy nawet jak na Dorsajów. R...
entlik