Tadeusz Kostecki - ùmierå przyszêa w poêudnie.rtf

(12324 KB) Pobierz
?mier? przysz?a w po?udnie


75

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tadeusz Kostecki

 

 

Śmierć przyszła w południe

 

 

 

 

              Kształt kominka musiał się przyśnić architektowi w niedobrym śnie. Ciężkie meble naśladowały coś, co w ogóle nie istniało. Były bardzo brzydkie. Ale ludzie czuli się tu dobrze.

              - Jestem przekonana, że on to zrobi - uśmiechnęła się pani Siek. Mówiono o morderstwie. Wiedziała jednak, że w uśmiechu jest jej twarzowo.

              - Nie wolno pomijać współczynnika inteligencji - zaprotestował Roleński - tu nie było działania w afekcie.

              - Jasne - pani Siek znowu się uśmiecha. Być może z resztą jest to jeszcze wciąż ten sam uśmiech. - Ani na chwilę nie zapominam. Była taka sztuka, potem film - Świadek oskarżenia.

              - Była - Generał Ręczler usiłuje tłumić głos, ale i tak brzmi jak przed bardzo szerokim frontem wojska - tylko że nie widzę analogii. Cała pointa oparta na przepisie prawnym, który u nas nie istnieje.

              - A jednak może być pewna analogia - profesor Sobczański układa na obrusie skomplikowaną figurę z nieużywanych wykałaczek ściągnięcie całego impetu podejrzenia na punkt pozornie nieobronny...

              - Racja - przerywa generał - wycofuje się w panice. Aż wstyd. Elementarz strategii.

              - Gdyby pan konstruował zbrodnię - zabiera głos generałowa - byłaby chyba zbrodnią doskonałą.

              Roleński potrząsa głową.

              - Nie mógłbym sobie na to pozwolić. Doskonała to znaczy nie do wykrycia. A ja przecież żyję ze zbrodni.

              - Mam na myśli prawdziwą zbrodnię.

              Sobczański przeniósł dwie wykałaczki z lewej strony figury naprawą. Chwilę zastanawia się, potem wmontowuje w układ.

              - Niech pani generałowa na naszego mecenasa pod tym względem nie liczy. Jak kto wyładuje pisaniem swoje zbrodnicze instynkty, to mu się już prawdziwej zbrodni zmajstrować nie chce. Czyż nie tak?

              Generałowa jednak nie uznawała niedopowiedzeń. Chce, żeby oświadczył się Roleński.

              - Czy może pan sobie wyobrazić sytuację, w której jest pan zmuszony do popełnienia przestępstwa?

              Roleński przygląda się lampie. Przed wojną podobne wisiały nad stołami rulet w sopockim kasynie.

              - Cóż. - mówi powściągliwie - sądzę, że każdy człowiek może sobie taką sytuację w jakimś sensie wyobrazić.

              - Przygotowując plan zbrodni, na czym oparłby pan przygotowanie swego alibi?

              - Proste - profesor Sobczański przekłada jeszcze jedną wykałaczkę na prawo - na wczuciu się w tok rozumowania osoby, która będzie miała za zadanie wykrycie sprawcy. Oczywiście przyjmując najbardziej precyzyjną wersję tego rozumowania.

              - Tak - potwierdza Roleński - właśnie na tym.

              - Tandem: profesor logiki i autor powieści kryminalnych mógłby się stać jeszcze czymś gorszym niż Kuba Rozpruwacz - śmieje się generał.

              - Zupełnie logiczne - uśmiech pani Siek jest wprost uroczy.

              - A gdzie się podział nasz mecenas? - głos Ręczlera przebija się zwycięsko poprzez symfonię odgłosów kuchni idącej na pełnych obrotach.

              Przy wydawaniu deseru jeszcze wszystko szło na pełnych obrotach. Bo to były talerzyki, to były spodeczki, to były szklanki, to były łyżeczki, cukiernice i plasterki cytryny. To było dużo krzątaniny i bardzo dużo hałasu rozbitego na histerycznie wstępujące sekwencje poszczególnych brzęków.

              Doktorowa Hrynowska patrzyła, niemal nie widząc, na talerzyki śmigające w rękach kucharki. Krem, ciasto, ciasto, krem, niewidzialna taśma pracowała rytmicznie i bez błędu. Głowę rozsadzał ból. Hrynowska miała za sobą trudny odcinek, każdy piątek był z reguły niedobrym dniem, ale ten był chyba najgorszy ze wszystkich złych piątków. Nieustający poszum drzew jakby waląca ze wszystkich stron woda. Hałas z zewnątrz nie roztapia się w hałasach kuchni. Nad głową stuka. Może na dachu, może w kominie. Stuka. Wiatr. Hrynowska nie znosi wiatru. Nie potrafi być sobą, gdy wieje wiatr. Znowu generał Ręczler mówi o Roleńskim. Nie słychać odpowiedzi Magdy. Hrynowska odrywa oczy od talerzyków z ciastem i kremem. Dlaczego Roleńskiego jeszcze nie ma? Zawsze przychodził jeden z pierwszych. Coś błyska niewyraźnie, nagle bucha pełne światło. Przecież Roleński nie mógł przyjść...

              - Jezus Maria! Róziu!

              Rózia odstawia ostrożnie tacę z herbatą.

              - Słucham?

              - Zapomniałyśmy o profesorze Steinerze.

              Rózia wlepia oczy w podłogę. Rzeczywiście wyszło nieładnie. - W tym młynie, proszę pani kierowniczki.. To może ja...

              - Tak, niech Rózia bardzo pana profesora przeprosi. I jeżeli by chciał obiad do pokoju..

              - Postaram mu się wytłumaczyć.

              Po jej odejściu tempo od razu zaczyna utykać. Magda gubi się, talerzyki lecą jej z rąk. Kucharka łypie okiem.

              - Magda to by tak więcej do wideł.

              Lada chwila dziewczyna rozpłacze się. Hrynowska zaciska palce. Jej nie wolno stracić panowania nad sobą.

              - Niech się Magda nie przejmuje - uspokaja, tamtej ręce dygocą -nic nie szkodzi, że trochę wolniej. Aby tylko nie oblać nikogo herbatą.

              - Och, Magda -zaczyna kucharka, milknie jednak, zgaszona ostrym spojrzeniem Hrynowskiej. Tylko mocniej chlapnęła kremem dla zadokumentowania, że ona sobie nie pozwoli. Ale Magda nabrała nieco otuchy. W ostatnim momencie Hrynowska dla pewności zdejmuje kilka herbat z tacy. Nadsłuchuje z niepokojem. Nikt nie toleruje chluśnięcia wrzątkiem. Dlaczego ta Rózia tak długo siedzi. Tą by po śmierć. Czyż nie zdaje sobie sprawy z tego, co tu się dzieje? Właściwie zresztą nic specjalnego się nie działo. Rozmowa przy stole płynęła wartko. Nikogo nie oblano herbatą. Ale w Hrynowskiej wszystko chodziło. Wiatr.

              - Pana profesora nie ma.

              Hrynowska mruga bezradnie oczyma. Co się jeszcze przydarzy tego dnia?

              - Jak to nie ma?

              - Nie ma. Pootwierał w pokoju wszystkie drzwi i okna, a sam gdzieś wyszedł.

              - Więc pewno w łazience albo..

              - Nie. Łazienka i ubikacja puste. Poszedł do parku. Zapomniał zegarka, pewno śpi na jakiej ławce. Jak się z Warszawy trafi na taką pogodę...

              Palce Hrynowskiej obejmują grubą krawędź kuchennego stołu. Jest w tym wszystkim coś, czego nie można zrozumieć.

              - Musiałabym go widzieć, gdyby schodził z góry. Sama Rózia wie, że nie można zejść, nie będąc widzianym w kancelarii.

              Rózia rozkłada ręce. - To już ja nie wiem. Na piętrze go nie ma.

              - Musi być.

              - Gdzie? Rózia nie umie pohamować złości. Nie jest dzieckiem, aby dała sobie wmawiać. Widziała na własne oczy.

              - Gdzie? Hrynowska przesuwa ręką po czole. Nie schodził, nie ma go nigdzie tam, gdzie mógłby się znajdować.

              - Czy Rózia sprawdzała inne pokoje?

              - Po co?

              - Mógł się pomylić. Człowiek rozespany nie rozgląda się. Każde łóżko jest dla niego tym samym łóżkiem.

              - Ale przecież przedpokój. Jeden jedyny na całym piętrze. Ósemkę sprawdzałam. Zamknięta.

              - Co mi tu będzie Rózia przedpokojem - niecierpliwi się. - Profesor jest tu po raz pierwszy, skąd może, budząc się, o takich rzeczach pamiętać? Niektórzy, wstając w przerwie snu, nawet oczu nie otwierają. Poszedł do łazienki, wrócił do innego pokoju, położył się, śpi dalej. - Nagle przestraszyła się. - A jeżeli zasłabł?

              Wiele z opowiadania Hrynowskiej nie zostanie utrwalone w protokole. Przynajmniej, jeżeli chodzi o pierwszy, sporządzony tego samego dnia. Zdaniem kapitana Lalewicza charakter sprawy czynił zbędnym odtwarzanie zbyt wielkiej liczby szczegółów.

              Okazało się, że Rózia miała rację. Wszystkie pokoje poza dziewiątką były zamknięte na klucz. W dziewiątce za to na przestrzał. Drzwi balkonowe i okno biegnące prawie przez szerokość całej ściany, z drzwiami do przedpokoju, te znów z drzwiami na korytarz. Hrynowska dostawała gęsiej skórki. Przeciąg to jeszcze coś gorszego niż wiatr. Niemal słyszała wycie skotłowanych podmuchów. Przechodząc te parę kroków, aby wyjrzeć na balkon, miała uczucie, jakby ją wciągało dziesiątki wirów. Dopiero później zorientowała się, że starczyło zamknąć drzwi do przedpokoju. Zamknęła je zaraz. W pokoju od razu zrobiło się spokojniej.

              Steiner pootwierał wszystko, co było do otwarcia i poszedł. Dokąd? Wbrew początkowemu przypuszczeniu nie mógł wejść do innego pokoju. Rózia mówi "zapomniał zegarka i śpi w parku". Zegarek leży na blacie szafki nocnej. Duży, płaski, złoty. Schaffhasen. Nie powinno się zostawiać tak drogich zegarków w otwartym pokoju. W jaki sposób mógł zejść i opuścić dom, aby tego nie zauważyła? Z kancelarii widać dokładnie dolny odcinek pierwszego biegu schodów. Stopnie głośno trzeszczą przy każdym kroku. Musiałaby zauważyć. Pozostawała w kancelarii aż do samego obiadu. Ale w takim razie.

              Nie, nie potrafiła tego wszystkiego zrozumieć.

              Na szaragach wisi marynarka i włoski płaszcz z ortalionu. Obok łóżka nieco zakurzone pantofle. Prawdopodobnie te, w których przyjechał. Jedna walizka stoi na podłodze zamknięta. Zawartość drugiej, rozłożonej na leniwcu, skotłowana w taki sposób, jak to się robi ze złości, że nie można czegoś znaleźć. Kłębowisko krawatów spływa aż na podłogę.

              Zapach. Niezbyt intensywny, ale przecież łatwy do wyodrębnienia. Jakieś chemikalia. Co tu mają do roboty chemikalia?

              Hrynowska podchodzi do szafy w ścianie. Ale wnętrze jej jest zupełnie puste. Tuż obok zatrzaśnięte drzwi umywalni. Nisza nie wchodzi w rachubę jako ewentualne miejsce pobytu Steinera. W zamkniętej nikt by się nie zmieścił. Ale ten zapach. Hrynowska naciska klamkę. Drzwi otwierają się z impetem jakby pchnięte z tamtej strony. Hrynowska odskakuje instynktownie.

              Do nóg jej ciężko się wali skurczone nienaturalnie ciało mężczyzny w jedwabnej pidżamie. Szkliste oczy wysadzone z orbit. Steiner.

              Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z tego, że krzyczy. Że krzyczy najgłośniej, jak tylko potrafi. I że krzyk ten nie wywołuje żadnego echa. Umilkła. To nie miało sensu. I tak nikt nie usłyszy. Na piętrze ani żywej duszy. Wszyscy w jadalni i kuchni. Tam na pewno jest wystarczająco głośno, aby nie dotarł żaden odgłos z zewnątrz. Nie pozostawało nic innego, jak zejść na dół. Przedtem jednak zajmie się doraźnie Steinerem. Spróbuje go wwindować na łóżko. Lepiej nie zostawiać w tej pozycji. Chce zbadać puls, ujmuje napięstek. Puszcza go natychmiast. Ogarniają nowa fala przerażenia. Ten człowiek chyba nie żyje. W pierwszym odruchu chce zwołać wszystkich. Niech przyjdą, niech zobaczą. Podczas gdy oni jedli befsztyki, gdy jedli deser. Potem rodzą się refleksje. Jeżeli nie żyje. Hrynowska zmusza się, aby dotknąć jeszcze raz ręki leżącego. Nie, pulsu nie ma z całą pewnością. Tu już nikt nie jest w stanie pomóc. Jaki więc cel podnosić alarm? Generałowa Ręczler jest poważnie chora na serce. Gdyby taka wiadomość spadła na nią znienacka. Potem, gdy na miejscu będzie milicja, gdy przyjdzie doktor. Tak, wtedy zupełnie co innego.

              Hrynowska zamyka na klucz drzwi do przedpokoju, następnie te drugie, wychodzące na korytarz. Przewiesza się przez poręcz schodów. W hallu pusto. Kuchnia wciąż jeszcze tętni ruchem, ale mało prawdopodobne, aby stamtąd ktoś teraz wyszedł do hallu. Hrynowska przemyka się do kancelarii, stopnie schodów oczywiście trzeszczą. Zamknąwszy za sobą drzwi, wyjmuje klucz. Po co mają wiedzieć, że jest tutaj?

              Pospieszne kroki. Musiano jednak zauważyć. Pukanie, początkowo dyskretne, staje się coraz głośniejsze, coraz bardziej natarczywe. Ktoś naciska klamkę. Łomoce. Klamka porusza się jeszcze kilka razy.

              - Pani kierowniczko! Niech Pani otworzy. To ja. Rózia.

              Hrynowska nie daje znaku życia. Rózia? Oczywiście, że tak. Wiedziała o tym od pierwszej chwili. Wystarczyło by słówko, aby wznieciła popłoch w całym domu.

              Jeszcze dobija się, wreszcie dudnienie oddalających się kroków. Albo uwierzyła, że w kancelarii nie ma nikogo, albo wie, że i tak jej nie otworzę. W każdym razie odchodzi.

              Hrynowska dla pewności woli przeczekać. Podejmuje słuchawkę po tym, jak stuknęły drzwi od kuchni. Wykręca numer Powiatowej Komendy MO. Prosi o połączenie z kapitanem Lalewiczem. Miała już z nim kiedyś do czynienia.

              - Zdarzyło się nieszczęście - głos jej brzmi raczej rzeczowo. Jeden z naszych gości, profesor Steiner, zadusił się w umywalni. Tak, nie żyje.

              Dopiero przybycie milicji uświadomiło mieszkańcom Naukowa, że zaszło coś niezwykłego. Przynajmniej taką właśnie wersję podała Hrynowska kapitanowi Lalewiczowi.

              Z niszy bije ostra woń chemikaliów. Rozpieczętowana paczka popularnego środka do czyszczenia trixi stoi na mydelniczce, brakująca w paczce część proszku, rozsypana grubą warstwą na dnie umywalni. Otwór odpływowy zamknięty kauczukową zatyczką. Szare spodnie z przyczepionymi szelkami wiszą częściowo niklowanych drążkach od ręczników, nogawki opierają się o krawędź miski. Na lewej nogawce, powyżej kolana duża plama z tłuszczu, najprawdopodobniej płynnego.

              - Osiemdziesiąt na osiemdziesiąt, na dwieście - dyktuje porucznik Łącki.

              - Precyzyjnie dopasowane - wtrąca Lalewicz. - Bo jak denat jeszcze nie był denatem i stał przodem do miski, swoje trzydzieści pięć centymetrów przestrzeni musiał zabierać. Jak pan sądzi, doktorze?

              Doktor Bolkoś zapala papierosa. - Co najmniej tyle.

              - No więc miska czterdzieści pięć, kandydat na denata trzydzieści pięć, całe osiemdziesiąt głębokości jak oszył. Ani centymetra tolerancji.

              - Jeżeli do tego nachylił się jeszcze nad miską - podporucznik Turek jest dopiero co po szkole i uważa, że powinien jak najczęściej zabierać głos.

              - Jakby się nachylił, to by nam cały scenariusz poszedł w diabły. Bo gdy się ktoś z jednej strony nachyla, to z drugiej się wypina. Tylko nie doszukujcie się jakichś ukrytych aluzji. Ja w sensie dosłownym. Wypięty nie mieści się w naszych osiemdziesięciu centymetrach - replikuje Lalewicz

              - Drzwi go mogły docisnąć - upiera się Turek.

              - Proszę uprzejmie. Niech dociskają. Ale to raczej już nie w ramach miejscowego przeciągu. Trzeba by sprowadzić jakieś tornado z mórz południowych. Po drugie, co w takim wypadku każe cie zrobić z gałką wieszaka?

              - Cholera - klnie z rezygnacją Turek. - Wieszak mnie dorżnął.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin