SZTUKA WALKI ROZ.3.pdf

(973 KB) Pobierz
Rozdział 3
Ślepa
pigułka.
Wpatrywałam się tępo na rozkład jazdy autobusów. Z niedowierzaniem zobaczyłam,
że
kolejny
przyjedzie dopiera za równo godzinę. Do domu miałam jeszcze dziesięć przystanków, a myśl
grzania mojego tyłka na twardej
ławce
nie należała do najprzyjemniejszych. Westchnęłam ciężko
patrząc na tłum spoconych ludzi czekających na transport. Po chwili zdecydowałam się na
zmuszony spacer. Poprawiłam materiałową torbęm, którą miałam na ramieniu, po czym ruszyłam
przed siebie.
Centrum miasta, przez które przechodziłam tętniło
życiem.
Młodzi studenci zbierali się w grupy, by
pójście wspólnie na piwo, czy też inny alkohol. Niektórzy wracali z pracy, a reszto dopiero do niej
szła. Nie byłam fanką tłumów, jednak to miejsce miało swój urok. Wysokie wieżowce imponowały
wielkością, a różnorodne kawiarenki zachęcały do wejścia. Przechodziłam obok banku, gdy moim
oczom ukazał się grajek zarabiający drobne pieniądze.
Śpiewał
jeden z przebojów starego zespołu
The Hooters,
lubiłam ten kawałek. Wsłuchując się w znajomą melodie zaczęłam nucić pod nosem.
Przy refrenie zaczęłam nawet cicho podśpiewywać:
Johnny be how much there is to see
Just open your eyes and listen to me
Straight ahead a green light turns to red
Oh why can’t you see oh Johnny be
Gdy piosenka się skończyła, wyciągnęłam swój mały szkicownik, do którego przypięty był
mechaniczny ołówek. Muzyk rozpoczął kolejny kawałek, ale ja skupiałam się na szkicu jego osoby.
Delikatnie robiłam kontury, które później wzmacniałam grubszą kreską. Dokładnie zaznaczałam
jego długi zarost, który sięgał mu do strun gitary. starałam się uchwycić emocje, które towarzyszyły
mu na twarzy. Wycieniowałam jego ciało ubrane w luźny dres i charakterystyczną kaszkietówkę z
logo drużyny koszykarskiej. Palcem rozsmarowałam tło naokoło niego tworząc lekki kontrast.
Zadowolona z końcowego efektu zamknęłam zeszyt i ruszyłam dalej.
Spacer zajął mi dłużej niż sobie to wcześniej przeliczyłam w głowie. Zadyszana dotarłam do
mojego bloku. Po drodze wstąpiłam jeszcze do pobliskich delikatesów, gdzie kupiłam dwie suche
bułki. Modliłam się, by moja współlokatorka zostawiła dla mnie coś więcej do jedzenia. Podeszłam
do budynku, w którym mieszkałam już cztery lata. Winda była nieczynna od zawsze, a ja musiałam
się wdrapać na najwyższe piętro. Gdy dotarłam na samą górę odetchnęłam z ulgą. Drzwi były
otwarte. Kobieta, z którą mieszkałam nigdy o to nie dbała, uważała,
że
i tak nie ma nic do
stracenia. Weszłam do
środka,
a zapach
świeżego
rosołu sprawił,
że
moja jama ustna zaczęła
produkować więcej
śliny.
Staruszka stojąca przy kuchence gazowej, uśmiechnęła się do mnie
czule.
— Jak tam rozmowa o prace?— zapytała, mieszając jednocześnie zupę. Nie mogłam się
doczekać, aż jej skosztuje.
— Tak jak poprzednie, mało udana.— Kobieta nie naciskała, a ja to w niej uwielbiałam. Margaret
była kobietą o dobrym sercu, która darzyła miłością cały
świat.
Nie mogłam uwierzyć,
że
taka
osoba jak ona została wystawiona przez własną rodzine. Stara emerytka udostępniała mi jeden ze
swoich pokoi w zamian za opiekę nad nią. Głównie zajmowałam się sprzątaniem mieszkania i
dostarczaniem jej potrzebnych rzeczy. Uwielbiałam tą robotę jak i samą Margaret, która dbała o
mnie jak o własną wnuczkę. Czasami zastanawiałam się, czy moja biologiczna babcia wiedziała o
moim istnieniu. Choć odpowiedź na to pytanie i tak nic by nie zmieniła.
Staruszka nalała mi pełny talerz zupy, a ja
łakomie
zajadałam się jej potrawą. Jak na osobę z
przeciętną emerytura rozpieszczała mnie, jak mało kto. Chciałabym kiedyś móc odwdzięczyć się
jej za to wielkie poświęcenie, którym mnie obdarowała.
Ciężko usiadła na krzesełku naprzeciw mnie. Powoli, z pewną gracją jadła razem ze mną.
Poczułam się jak neandertalczyk, który pochłonął pożywienie w niecałą minutę. Po obiedzie
pozmywałam naczynie i przelałam resztę zupy do mniejszego garnka, Margaret w tym czasie
położyła się wcześniej spać. Nie chcąc jej zbudzić podreptałam cicho do własnej sypialni, która
znajdowała się na drugim końcu niewielkiego mieszkania. Mój pokój był ciasny i zawalony
pobrudzonymi płótnami. Posiadał za to olbrzymie okno, które zapewniało mi odpowiednia ilość
światła
do tworzenia nowych obrazów. Ciemnozielone
ściany
pokrywały własnoręcznie
narysowane portrety przypadkowych dla mnie ludzi. Uwielbiałam malować twarze, które wyrażały
tyle emocji: strach, smutek, radość, gniew. To one sprawiały,
że
obraz ożywiał, a jego znaczenie
stawało się głębsze. Niestety dla większości znawców sztuki, moje obrazy były dla nich zbyt
płytkie. Chcąc poprawić sobie humor sięgnęłam po książkę, którą udało mi się kupić za grosze w
antykwariacie. Był to jeden z horrorów Grahama Mastertona o tytule „Wendigo”. Poplamiona i
zgięta okładka,
świadczyła
o częstym sięganiu po lekturę przez poprzedniego właściciela. Główna
bohaterka oczarowała mnie swoim heroizmem, jak i głupotą, przez którą sprowadziła na siebie
indiańskiego demona.
Zakończyłam czytanie w połowie, zaznaczając stronę zginając fragment kartki. Zerknęłam na
telefon, który pokazywał już późną godzinę. Nie czułam się zmęczona, a byłam zbyt spłukana, aby
wybrać się na miasto. Zerknęłam na czyste kartki, które zajmowały biurko oraz na pojemnik z
lekami, które dostałam zaraz po wizycie w przychodni należącej do firmy ZOR. Buteleczka była
pełna, choć powinna być już w połowie opustoszała. Mój organizm nie chciał ich przyswajać, a
kilka początkowych prób zakańczało się nieprzyjemnymi wymiotami. Dlatego też zrezygnowałam z
ich stosowania. Jutro miałam iść na pierwszą kontrol związana z kolejnym spotkaniem z mężem
pani Bridget. Wkurzyłam się na samą myśl o nim i jego zdradach względem
żony.
Chcąc
wyładować napięcie sięgnęłam po pierwszą, lepszą kartkę, którą przypięłam do kawałka deski
służącej mi jako twarda podpórka. W głowie ułożył mi się obraz pani psycholog. Zaczęłam od jej
przenikliwych oczu , które tak czujnie mnie skanowały. Potem skupiłam się na wąskim nosie i
pełnych ustach, które pragnęłaby mieć nie jedna kobieta. Miękkim ołówkiem odtworzyłam jej
krótkie włosy, które później postanowiłam przyciemnić. Ten ton bardziej pasował do jej ostrych
rysów twarzy. Długo się zastanawiałam nad tłem. Nie miałam pomysłu jak zapełnić puste miejsce
dookoła Bridget. Zakręciłam się na obrotowym krześle szukając inspiracji. Zatrzymałam się na
wprost szafy, na której wisiała moja
świeżo
wyprana czarna sukienka, ozdobiona w drobne, białe
stokrotki. STOKROTKI!
Szybko wróciłam do rysowania kwiatów wokół nowego portretu. Cierpliwie wypełniałam każdy
skrawek papieru, aż po kilku godzinach z zachwytem wpatrywałam się we własne dzieło.
Zdecydowanie był to jeden z moich lepszych rysunków. Przykleiłam go taśmą malarską na
drzwiach szafy zaraz obok sukienki, która dała mi
świetny
pomysł. Pani psycholog patrzyła na
mnie tak jak wtedy w gabinecie. Czujnie wyłapywała moje najdrobniejsze emocje, które mogłaby
zapisać w swoim notesie. Zadowolona jak cholera mrugnęłam do niej jednym okiem.
— Jako nagroda należy mi się teraz ciepła kąpiel. — stwierdziłam idąc w stronę
łazienki.
Po
drodze rzuciłam stanikiem prosto w oczy Bridget.
Pobyt w wannie był relaksujący, jednak stopniowo chłodniejsza woda przerwała moją przyjemną
sielankę. Spłukałam z włosów pianę oraz resztki kolorowej farby, która się na nich znajdowała.
Moje włosy były zniszczone i wysuszone po częstych farbowaniach. Ich kolor także stał się nijaki,
gryząc się z długimi odrostami. Krótko mówiąc, wyglądałam
źle,
a nawet tragicznie. W lustrze
dostrzegłam nawet cienie pod oczami i pare krost, które nie powinny znajdować się na mojej
twarzy.
— Przynajmniej moje obrazy wyglądają lepiej niż ja.— powiedziałam do swojego odbicia, choć
słowa wydawały się być mało pewne.
Umyłam zęby, a mokre włosy wyczesałam. Wyjściowe ubranie także zmieniłam na luźną piżamę w
niebieskie misie. Margaret uważała,
że
wyglądam w niej słodko, jednak dla mnie liczyło się to,
że
była wygodna. Grzecznie wróciłam do sypialni, rzucając się na starą, rozkładaną kanapę, robiącą
za moje
łóżko.
Skopana kołdra leżała w moich nogach, gdyż upalna noc sprawiała w magiczny
sposób,
że świeżo
umyta skóra zaczynała się pocić. Sen nadszedł szybciej niż się tego
spodziewałam.
Obudziła mnie pilna potrzeba skorzystania z toalety. Zamaszystym krokiem dotarłam do ubikacji.
Podskoczyłam, gdy usłyszałam podejrzany dźwięk dochodzący z salonu. Podtarłam się z
prędkością
światła,
po czym wybiegłam na korytarz myśląc,
że
Margaret coś sobie zrobiła.
Staruszka miała tendencje do zahaczania nogą o wystający dywan. Jakież było moje zdziwienie,
kiedy zamiast siedemdziesięcioletniej emerytki zobaczyłam dwóch zamaskowanych mężczyzn.
Wysocy i szerocy w barach nieznajomi nie wyglądali na zagubione elfy
Świętego
Mikołaja. Nie
mieli przy sobie broni, ale sam ich wygląd był dla mnie wystarczająco straszny.
A mówiłam,
że
zostawianie otwartych drzwi kiedyś się
źle
skończy!
Nie zdążyłam nawet krzyknąć. Osoba trzecia, której wcześniej nie widziałam, złapała mnie od tyłu
zakrywając moje usta. Trzymał mnie mocno, nie byłam w stanie uwolnić się z jego chwytu.
Kopałam na oślep, niestety moja parodia kung fu tylko mnie zmęczyła.
Zanim straciłam przytomność poczułam ukłucie igły na mojej szyi.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin