K.A. Tierina
Elegia Kanta
Przekład:
Paweł Laudański
Dwie są rzeczy niezmienne na tym świecie:
nieprzenikniona ciemność nad nami
i nieprzenikniona ciemność wewnątrz nas
Mój sen: nabrzeże, świt, Zofia śmieje się w odpowiedzi na moją dowcipną replikę. Jej ręka jak gdyby przypadkiem styka się z moją, i moje palce jak gdyby niechcący odpowiadają na ów dotyk. Przepełniająca mnie bezgraniczna czułość znajduje ujście w fajerwerku barw nadchodzącego dnia: promienie słoneczne przecinają chmury nad miastem, odkrywając w spojrzeniu przejrzysty błękit nieba, który natychmiast odbija się w czarnej gładzi rzeki Wien, w wyczyszczonych do blasku rurach instalacji parowych, w poszyciu zeppelina, przybijającego do iglicy cumowniczej, w oczach mojej Zofii.
Ten sen widzę każdej nocy.
* * *
Otwieram oczy. Zegar na ścianie naprzeciwko mojej steam-stacji pokazuje szóstą czterdzieści pięć. Prawą ręką przestawiam dźwignię steam-doładowania w neutralne położenie. Syk pary. Trzask. Macka pompy odłącza się od otworu śluzy pod lewą łopatką. Wyślizgują się z boczników na nadgarstkach igły transfuzera frozylitowego. Cichy zgrzyt mechanizmu za ścianą. Stacja wciąga do środka swoje macki i manipulatory.
Czuję zwykłą, poranną rześkość. Idealne ciśnienie.
Organizm w pełnej gotowości - każdym stawem, każdym kółkiem zębatym i sprężynką pożąda ruchu. Poderwać się z fotela steam-stacji, opuścić komorę, biec, biec po krętych korytarzach Undergroundu, nieekonomicznie zużywając sprężoną parę, którą stacja przez noc napompowała moje płuca po brzegi. Ale nie spieszę się. Przekręcam głowę w prawo i po prostu patrzę. To najlepsze piętnaście minut każdego dnia. Po prostu patrzeć na Zofię. Niczego więcej od tego życia nie potrzebuję.
Zofia siedzi w pozycji pełnej napięcia w fotelu sąsiedniej steam-stacji. Widzę jej profil, jej idealny nos, odrobinę rozchylone usta, blade policzki. Rude włosy ułożone w nienaganny wianek z warkoczy. Zofia jeszcze śpi. Czasami, jakby odpowiadając swym snom, uśmiecha się - ledwie odrobinę, i jest to uśmiech, na który jestem gotów czekać całą wieczność.
Kocham Zofię w każdej minucie. Ale przez te piętnaście minut kocham jak nigdy. Teraz należy tylko do mnie, i nie stracę ani chwili.
Odsuwam spojrzenie na sekundę przed tym, jak Zofia otwiera oczy. Wstaje, ledwo steam-stacja uwalnia ją z nocnej niewoli. Wstaje, nie zauważając mnie, nie mówiąc ani słowa. Sprężystym krokiem, ledwo powstrzymując się, by nie przejść na bieg (i zaspokoić rządzę ruchu, o której, jak i mi, krzyczą wszystkie najdrobniejsze części jej własnego ciała), Zofia idzie do drzwi. Zatrzymuje się przy trzeciej, maleńkiej steam-stacji, żeby podnieść na ręce naszą kotkę, Atenę.
- Zofio...
Odwraca się. Uśmiech na chwilę rozjaśnia jej twarz - spokojny, przyjazny. W moim wewnętrznym katalogu uśmiech ten oznaczony jest numerem trzecim. Takim uśmiechem Zofia wita sąsiadów, kierownika zmiany w fabryce albo przypadkowego ober-technikera.
- Dzień dobry, Wacławie.
- Dzień dobry, kochana.
Tak zaczyna się nasz dzień.
Droga z naszej przytulnej komory na plac centralny zajmuje mi wolnym krokiem sześć i pół minuty. Walczę z pokusą pójścia szybko, pomknięcia, zmuszenia do maksymalnych obrotów wszystkich moich kółek zębatych. Przede mną długi dzień, będzie mi potrzebny każdy centymetr sześcienny sprężonej pary. W razie konieczności można, oczywiście, skorzystać z ogólnodostępnej steam-stacji, jest w tym jednak coś nieprzyjemnego, wynaturzonego.
Tu, obok centrum, tunele utrzymywane są w nienagannym porządku - technikerzy pracują na trzy zmiany, żeby zapewnić estetyczną satysfakcję obywatelom Undergroundu. Biegnące po ścianach i suficie rury są idealnie wypucowane. Remont, jeśli zachodzi jego konieczność, przeprowadzany jest o czasie i nienagannie.
Z daleka widzę znieruchomiałą na rozwidleniu postać w roboczym kombinezonie unter-technika. Po kilku krokach rozpoznaję Anatola Manna.
Znam z nazwiska każdego mieszkańca naszego mikropolisu. Anatol rozdaje ulotki. Jego kombinezon od dawna nie był prany. Profesjonalnym spojrzeniem odnotowuję na twarzy oznaki psychicznego urazu - kąciki ust skierowane są w przeciwne strony, sprawiając wrażenie sarkastycznego uśmiechu. Najwyższy czas, by Anatol udał się do mnie z wizytą, ale jest uparty i z własnej woli mnie nie odwiedzi. Jest pogrążony w smutku: kilka dni temu zaginęła jego żona.
Jego smutek jest aktywny - cały swój czas Anatol poświęca poszukiwaniom. Jego smutek nie ma sensu - w Undergroundzie nie można zaginąć. Wszyscy wiemy, co stało się z Luizą. A dokładniej, kim została Luiza.
Eskapistką.
I sam Anatol jest o krok od podobnego losu.
Czas przedsiębrać środki.
Moja sala operacyjna wzbudza mimowolne rozczarowanie u każdego, kto odwiedza ją po raz pierwszy.
Nie ma tu cyklopowych maszyn, oplecionych rurami od podłogi do sufitu. Miedziane wskazówki nie ścigają się po białych cyferblatach manometrów.
Mógłbym zapewnić całą tę butaforię z praktycznych względów: człowiek jest tak skonstruowany, że łatwiej mu uwierzyć w czary albo moc zmyślnych mechanizmów, niźli w talent samotnego rzemieślnika. Ale Underground zbudowany jest na zasadach uczciwości i prostoty, które w pełni podzielam.
Istota mojej pracy stanowiła mieszankę kunsztu zegarmistrza i rutyny kinematograficznego montażysty. Nie potrzebuję dodatkowych manipulatorów i skomplikowanych urządzeń pomiarowych. Tylko moje ręce, uzbrojone w miniaturowe narzędzia, i moje oczy, ulepszone okularami z zestawem soczewek.
Są jeszcze dwa niepozorne przyrządy na stole w kącie sali operacyjnej - perfoskop i perforator.
I, rzecz jasna, światło. Zapewnia je kwiatek z najjaskrawszych lamp gazowych, umocowany na wieloprzegubowym wsporniku wprost nad fotelem dla klientów.
Zbytkiem można nazwać co najwyżej tabliczkę na drzwiach sali operacyjnej. Matowy metal, nie rzucający się w oczy, wykonany antykwą, grawerunek: „Wacław Kant, doktor psychologii i filozofii”.
Pierwsza klientka przychodzi o ósmej zero zero. Sybilla Gerard, robotnica z fabryki. Zgrabna blondynka, uśmiechająca się, wesoła. Ludzie powinni być właśnie tacy. Żyć pełnią życia, cieszyć się. Cenić odosobnienie i spokój Undergroundu. W porę zwracać się do specjalisty.
Problem Sybilli wydaje się być dość istotny. Wyglądało to tak, jakby palce jej prawej ręki mimowolnie wygrywały melodię na niewidzialnym fortepianie. Oczywiście, przeszła przegląd techniczny u steam-majstra i ustaliła, że stawy są w porządku. Inaczej nie zwróciłaby się do mnie.
Do dzieła.
Sybilla siada w fotelu, ręce złożone na podłokietnikach, głowę pochylona ciut do przodu. Zamiera.
Czarująca uległość. Jak zwykle, czuję lekkie ukłucia w końcówkach palców.
Odnajduję drugi kręg, naciskam w szczególny sposób i przekręcam ukryty w nim przełącznik. Pstryknięcie. Ledwo zauważalna linia u nasady włosów zmienia się w szczelinę, z której wysuwa się malusieńki, mosiężny języczek. Chwytam go pincetą i ciągnę. Tył głowy Sybilli powoli się unosi, poddając woli rozluźniających się sprężyn mechanizmu zamykającego i ukazując memu spojrzeniu skarbiec jej wewnętrznego świata.
To niewiarygodny widok, i za każdym razem, ujrzawszy go, odczuwam eklektyczną mieszankę uczuć: zachwyt konstrukcją mikro-kosmosu wewnątrz ludzkiej głowy; wątpliwości, czy jestem godny i zdolny do naprawienia czegokolwiek w tym doskonałym mechanizmie; przedsmak ulubionej pracy.
Zakładam okulary, których lewy okular uzupełniony jest czterema obracającymi się soczewkami. Na początek będzie mi potrzebna soczewka numer jeden. Z jej pomocą z łatwością rozróżniam miniaturowe, zębate wałki z dziesiątkami cieniutkich, celuloidowych taśm perforowanych na każdym. Wałki obracają się, taśmy obracają się razem z nimi, przeskakując z jednego koła na drugie, na mgnienie oka zatrzymując się po drodze, czekając, aż punce wybiją nowe otwory albo aż sztyfty odczytają stare. Wydaje się, że te wszystkie wałki, kółka i zębatki połączone są ze sobą chaotycznie, że cały ten obieg tysiąca taśm perforowanych nie jest niczym innym jak urzekającą zabawką albo przeciwnie, systemem o niesamowitej złożoności, rozeznanie w którym jest zdecydowanie niemożliwe. To nie tak. W chaosie rodzi się harmonia. Wszystko jest tu rozmieszczone w najlepszy i najekonomiczniejszy sposób, pogrupowane według funkcji i da się rozszyfrować. Myślenie. Instynkty. Odruchy. Pamięć długotrwała. Pamięć krótkotrwała.
Najmniejszy błąd w mojej pracy grozi pacjentowi amnezją albo, co gorsza, nieodwracalną demencją.
Czas dla soczewki numer dwa. Oglądam segment po segmencie do czasu, gdy wreszcie znajduję miejsce usterki. Pamięć długotrwała. Soczewka numer trzy, żeby przybliżyć skupisko kilku wałków i szczegółowo przyjrzeć się rolkom z taśmą na jednym z nich. Na pierwszy rzut oka to zwykłe uszkodzenie, łatwy do naprawienia drobiazg. Taśma jest cała, nawet nie naderwana. Zacięła się tylko, unieruchomiwszy niewielki fragment systemu. Soczewka numer cztery; pozwala przyjrzeć się samej taśmie, każdy punkt znajdującego się na niej szesnastoszeregowego wzoru. I jakiś nietypowy brak w perforacji ścieżki transportowej. Oto i przyczyna awarii. Która, jakby to nie było dziwne, nie pociągnęła za sobą poważniejszych problemów lecz przeszła jedynie w nerwowy tik. Wpatruję się. No proszę! Zacięta taśma zawinięta była na dwie rolki nie mające stałego połączenia z innymi częściami systemu. Ani punców, które wprowadziłyby nowe dane, ani sztyftów, które odczytałyby stare. Maleńki, zamknięty system, który nie wiadomo skąd znalazł się w tym praktycznym i przemyślanym mechanizmie. Detal obcego pochodzenia, uszkodzenie którego przejawiło się w tak nielogiczny i nienaturalny sposób.
Miniaturową dźwignią zwijam ręcznie taśmę na jedną z rolek i wyjmuję ją z głowy Sybilli. Na zegarze jest ósma dwadzieścia trzy. Mam czas na przejrzenie taśmy i podjęcie decyzji, co robić dalej. Zdejmuję okulary. Instaluję rolkę w perfoskopie, pochylam się nad okularem,
Taśmy perforowane przyswajam mniej więcej w taki sposób, w jaki uzdolniony muzyk odczytuje nuty z kartki. Samych nut nie widzi, za to słyszy skrywającą się za nimi muzykę.
Tak i ja nie widzę szesnastoszeregowych wzorców, widzę obrazy, słyszę dźwięki. Bez przeszkód zanurzam się w świecie cudzej pamięci. Przy tym, co oczywiste, uzyskuje się obraz daleki od tego, który ujrzy bezpośredni jej właściciel i twórca. Wzorce - proste, suche fakty, klucze, odsyłające do innych wspomnień, aluzji i emocji.
I nic więcej nie było mi teraz potrzebne.
Pierwsza rzecz, którą pojmuję: ta taśma nie należy do Sybilli. To nie jest jej wspomnienie, a w rzeczywistości detal obcego pochodzenia, umieszczony wewnątrz jej głowy przez prawdziwego mistrza w swoim fachu.
W ślad za tym przychodzi uświadomienie sobie najważniejszego: tym mistrzem byłem ja.
I obrazy, zaszyfrowane w miniaturowych wzorcach, należą do mnie. Po raz pierwszy widzę ten epizod, lecz bez najmniejszych wątpliwości uznaję go za swój.
Ósma trzydzieści siedem. Pora zakończyć seans i wypuścić Sybillę. Ale przedtem muszę wyjaśnić pewien szczegół. Znów zakładam okulary, opuszczam cztery soczewki jedną po drugiej, wracam do Sybilli, której głowa wygląda teraz niczym dziwny, kruchy kwiatek chaosu.
Muszę zrozumieć, jak i dlaczego po miesiącach albo nawet latach snu uruchomił się mechanizm z taśmą obcego pochodzenia. Odtworzenie szczegółów technicznych nie jest trudne, w tym celu w każdym segmencie znajdują się oddzielne szpule z logami.
Ręce nie drżą, jestem w najwyższym stopniu dokładny i skupiony. Nie patrząc na jasne uświadomienie sobie przerażającego faktu: moje własne wspomnienia zostały przeredagowane.
I pojęcia nie mam, kiedy, przez kogo i po co.
Dzień wydaje się być jeszcze bardziej nasycony niż zazwyczaj. Ani minuty spokoju. Ktoś, jak Sybilla, przyszedł z powodu rzeczywistych problemów technicznych. Ale większość moich klientów prosi o jedno. O naprawę pamięci. O starcie ich błędów, krzywd, nieszczęść, żeby zwolnić miejsce dla radości i spokoju.
Trudno mi ich zrozumieć. Sam uważam pamięć za największy skarb, szczególnie - pamięć o błędach.
Ale nikomu nie odmawiam. Zbyt boleśnie mogą odbić się na całym Undergroundzie czyjeś nieprzyjemne wspomnienia. Nigdy nie zgadniesz, gdzie leży granica, za którą ze smutku człowiek dochodzi do myśli o eskapizmie.
Ciała eskapistów wcześniej czy później znajdują w odległych tunelach technikerzy. Jedynym i, rzekłbym, naturalnym (gdybym nie uważał idei eskapizmu za sprzeczną z naturą) sposobem odejścia w naszym maleńkim świecie było odejście w dosłownym rozumieniu. Nie podłączenie się na czas do steam-stacji, nie otrzymanie nowej porcji pary. Nie nasycenie żył świeżym frozylitem.
Boleję nad każdym eskapistą. I część winy za ich odejście spoczywa na mnie. Nie dopatrzyłem. Nie wkroczyłem na czas. Nie pomogłem. Ale w głównej mierze winni są, co zrozumiałe, oni sami. Mnie, jako uczonemu, nie przystoi operować koncepcjami w rodzaju grzechu, ale wyszło tak, że właśnie to pojęcie lepiej od pozostałych opisuje mój stosunek do eskapistów. Życie jest fantastycznym darem, a tym bardziej takie życie jak nasze - odosobnione, chronione przed wpływem zepsutego górnego świata, kwintesencja spokoju i czystości. Dobrowolna rezygnacja z takiego daru to niewybaczalna słabość, poddając się której człowiek pozbawia się prawa nazywania człowiekiem.
Właśnie dlatego w wyjątkowych sytuacjach działam przymusowo. Anatola Manna dostarcza do mnie dwóch ochotników spośród technikerów. Zmuszeni są mocno trzymać Anatola, kiedy przekręcam przełącznik, ukryty w jego drugim kręgu. Po tym ciało blokuje się automatycznie. Instynkt, przewidziany przez samą naturę. Każdy mimowolny ruch pacjenta w chwili, kiedy jestem zajęty naprawą jego perfosystemów, może skończyć się tragedią.
Ścieram wszystkie wspomnienia Anatola o jego żonie. Robota jest długa i żmudna, ale rezultat jest tego wart - jeszcze jeden mieszkaniec Undergroundu nie stanie się eskapistą. Po operacji pogrążam Anatola w sen. Nie ma co pamiętać o tej wizycie i przeganiać bez sensu sztyfty po pustych taśmach perforowanych.
Kiedy wracam do domu, Zofii jeszcze nie ma. Kotka Atena patrzy na mnie wzrokiem pełnym pogardy, a na próbę pogłaskania odpowiada próbą podrapania.
Gdy zostaję z kotką sam na sam, czuję się nieswojo. Wydaje mi się, że otwarcie przejawia te uczucia, które skrywa za cichą uległością i życzliwym uśmiechem Zofia. Myślę tak - i natychmiast zabraniam sobie podobnych myśli. Mnie, jedynemu lekarzowi ludzkich dusz w Undergroundzie, na nic paranoja. Oczywiście, Zofia mnie kocha. W przeciwnym razie po co pozostawałaby ze mną przez wszystkie te lata? Po co wyprawiła się w ślad za mną w ten nowy, czysty świat, odgrodzony od okropności wojny i bolączek panujących na górze?
Idę do gabinetu. Mam tu perfoskop, i mogę w spokoju zbadać dzisiejsze znalezisko.
Ale najpierw uruchamiam gramofon (przedtem stał w salonie, co z jakiegoś powodu strasznie smuciło Zofię). Wybieram ze stosu płytę, na której przedstawiona została wspaniale wystrojona sandyńska księżniczka. Wielkimi czcionkami: Zofia August-Kant (przyjęła podwójne nazwisko po ślubie).
Cichy szelest igły. Przejmujące dźwięki fletu - po chwili stają się tylko delikatnym tłem dla fantastycznego mezzosopranu śpiewaczki, błagającej ojca-szacha, by puścił ją do ukochanego.
Kotka przyczepiła się do mnie - niczym więzienny konwojent, podejrzewający aresztanta o próbę ucieczki. Usiadła w przeciwległym kącie i nie spuszcza ze mnie przepełnionego potępieniem spojrzenia. Naprawdę nie mam pojęcia, za co mnie tak nie lubi. Zacięły się sztyfty, porwała taśma perforowana?
Kiedyś wyraziłem zamiar zbadania wewnętrznego świata Ateny, by znaleźć odpowiedź na to pytanie raz na zawsze. Nie sądzę, by kocie mechanizmy mentalne aż tak mocno różniły się od ludzkich. Nawet z chęcią zająłbym w wolnej chwili ich zbadaniem. Ale Zofia zdecydowanie zabroniła. A ja nie odważyłem się jej sprzeciwić.
Dlatego pozostaje mi jedno: ignorować.
Zabieram się za przejrzenie zagadkowej taśmy perforowanej. Najlepiej, rzecz jasna, byłoby umieścić ją wewnątrz mej głowy, znajdując uprzednio miejsce, z którego została wyciągnięta. Ale nie mam komu powierzyć tej operacji. Jestem jedynym w swoim rodzaju specjalistą. Przynajmniej w Undergroundzie.
Zresztą, emocje i aluzje same z siebie układają się w obrazy, które widzę zamiast wzorców karty perforowanej. To krótkie, ale bardzo przyjemne wspomnienie. Jeszcze z przedundergraundowego życia. Zofia baraszkuje z maleńkim, szylkretowym kotkiem. Kotek ów to, oczywiście, przyszła Atena. Obie, i kotka, i moja żona, są szczęśliwe i wesołe.
Przeglądam taśmę raz za razem w próbach odgadnięcia jej ukrytego znaczenia.
Niejednokrotnie zastanawiałem się nad jakimś kodem, znakiem i sposobem przekazania tego znaku - na wypadek ingerencji w moją własną pamięć. Rozsądna obawa ze strony człowieka, który każdego dnia przerabia cudze taśmy perforowane, czy jednak znów paranoja?
Czyżbym rzeczywiście to zrobił? Znalazłem sposób przekazania wiadomości od siebie-przeszłego sobie-obecnemu? Jeśli tak, to pozostaje zachwycić się własną przezornością i boleć nad tym, co utracone. A dokładniej - skradzione.
Pojęcia nie mam, co właściwie mi skradziono, ale uczynię wszystko, żeby znaleźć i ukarać złodzieja.
Zofia wraca do domu późno.
Jest zmęczona, resztek pary ledwie starcza na dotarcie do steam-stacji. Zofia zamyka oczy wcześniej, nim jej ciało opada na fotel. Dalej wszystko przebiega automatycznie. Wypełza macka doładowania i wpija się w jej plecy. Manipulatory z igłami wprawnie znajdują gniazda na nadgarstkach.
Mnie nie śpieszno do zanurzenia się w sen. Patrzę na Zofię.
Wieczorem to zupełnie nie ta Zofia, którą tak kocham rankiem.
Wieczorem jej twarz znajduje się gdzieś pośrodku między zmęczeniem a smutkiem.
Oczywiście, wolałbym, żeby Zofia spędzała dzień na trosce o dom, żeby witała mnie co wieczór promiennym uśmiechem i śpiewała mi na noc arię sandyńskiej księżniczki ze sławnej opery Rivieriego. Ale tu, w Undergroundzie, Zofia na dobre przestała śpiewać. Nawet w zwykłej rozmowie jej głos zrobił się matowy i niewyrazisty. Znikła wstrząsająca głębia, która zniewoliła mnie przy naszym pierwszym spotkaniu. Ileż to grzebałem w jej taśmach perforowanych, rozwiązać tej zagadki jednak nie zdołałem.
Możliwe, że to kwestia niewłaściwych warunków. Zimno i wilgoć nigdy nie służyły muzyce i strunom głosowym. A może problem sprowadza się do braku tradycyjnej, wielkiej sceny, wielbicieli, bukietów, prezentów. Na górze Zofia była słynną na całe cesarstwo śpiewaczką operową. A tu jest zaledwie moją żoną.
Przez jakiś czas Zofia rzeczywiście próbowała być gospodynią domową, ale bardzo szybko stało się jasne, że codzienna samotność i bezczynność wpędzają ją w przygnębienie. Kiedyś Zofia oznajmiła stanowczo, że będzie pracować. W społeczności, gdzie liczy się każdy człowiek, gdzie każdy eskapista to tragedia, trudno wymyślić argumenty wystarczająco istotne, by przekonać człowieka, pragnącego przynosić pożytek. Tak Zofia trafiła do fabryki - Underground jest niezbyt szczodry w alternatywy. Oczywiście, byłem przeciw. Byłem chory na myśl, że moja żona będzie spędzać cały dzień w towarzystwie innych ludzi. Że jej delikatne ręce, stworzone do pocałunków, staną się prostackim dodatkiem do taśmy perforowanej z oprogramowaniem szwaczki, którą przy wyjściu na zmianę otrzymuje każdy pracownik fabryki. Lecz jeszcze trudniej było mi wyobrazić sobie żonę w kombinezonie technikera, pełzającą po odległych tunelach Undergroundu w poszukiwaniach ubytków pary.
Dlatego nie lubię wieczorów. Patrząc na zasypiająca Zofię, za każdym razem przypominam sobie, czego ją pozbawiłem.
Nieoczekiwana myśl przepala świadomość, niczym przypadkowa iskra z obcego ogniska: zmęczona, wymęczona, na ostatnich zapasach pary - Zofia coś podśpiewywała, kiedy weszła. I nie tylko dziś. To już kilka dni, gdy znów śpiewa, a ja nie zwracałem na to uwagi.
Mój koszmar: uciekając przed wrogami, chowam się w tajnym pokoju. Ale drzwi nie są zbyt solidne, a i zamek się zaciął, nijak nie mogę go zamknąć. A zatem trzeba skorzystać z następnego wejścia, zejść o poziom niżej. Energicznie kręcę kołem luku, ale rygiel nie przesuwa się przy tym nawet na cal. Tymczasem wrogowie są coraz bliżej, już słyszę ich głosy za owymi niesolidnymi drzwiami mojego schronienia. W końcu udaje się przesunąć rygiel i otworzyć luk. Ześlizguję się na dół, łapiąc rękoma metalowe burty schodów. Przesuwam dźwignię na dole, żeby luk się zatrzasnął, a rygiel wrócił na miejsce. Żadnej reakcji. Wrogowie są już w górnym pokoju, podchodzą do luku. Czuję zapach migdałów, i ten zapach jakby próbuje złapać mnie za gardło, przeciągnąć po potłuczonych szczątkach i wetknąć nosem w coś ważnego. Wyrywam się jednak. Biegnę do windy. Winda zbita jest koślawo z przegniłych desek, w centrum kabiny zieje dziura. Naciskam guzik - na ślepo, ponieważ cyfry dawno się starły. Słyszę ostry brzęk urywającej się liny. Winda spada w przepaść.
...
krakus33