triumf_kr33.doc

(223 KB) Pobierz
triumf

 

Robin Hobb

 

Triumf

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Patricia Sørensen

 

 


Wieczorny wiatr pędził równinami do miasta i napierał na żelazną klatkę wiszącą w łuku bramy. Mężczyzna w klatce skulił się, zapierając przeciwko kąsaniu skierowanych do wewnątrz kolców, i wbił wzrok w zachodzące słońce. Niewielki miał w tej kwestii wybór. Zanim klatka została dźwignięta na miejsce, kaci wycięli mu powieki i przytroczyli nadgarstki do prętów, tak że nie mógł ukryć się przed palącym wzrokiem kartagińskiego słońca.

Obnażone oczy schły pod naporem przesyconego pyłem wiatru, stopniowo nadwątlając mu wzrok. Łzy, łzy ciała bardziej niż serca, spływały niepowstrzymane po policzkach. Przerwane mięśnie, które przedtem kontrolowały powieki, drgały w bezsilnym odruchu - nie mogły nawilżyć oczu i odświeżyć wzroku. I dobrze - właściwie to niczego nie chciał tu oglądać.

Wcześniej pod klatką zebrał się motłoch. Ludzie ustawili się wzdłuż ulicy, żeby obserwować, jak śmiejący się, drwiący żołnierze toczą go w kolczastej beczce, która służyła mu za więzienie. Mimo przebytych wcześniej tortur, wciąż pozostał w nim ślad sprzeciwu. Chwycił się krat klatki i zaparł, walcząc z impetem podskakującej, obijającej się beczki, w której go ciągnęli. Nie do końca mu się udało. Kolce po wewnętrznej stronie były na to za długie. Wyryły na jego ciele kilkanaście karbów. Udało mu się jednak uniknąć śmiertelnych ran. Wątpił teraz w mądrość takiego postępowania.

Na dole wzgórza, pod łukiem bram miejskich, tłuszcza zagrzmiała gorliwą aprobatą, kiedy strażnicy wywlekli go z klatki i wycięli mu powieki. „Zmierz się ze słońcem, Regulusie! To ostatnie, co zobaczysz, rzymski psie! Zginiesz dziś ze słońcem!”. Następnie wepchnęli go z powrotem do kolczastego więzienia, przywiązując nadgarstki do krat przed wciągnięciem klatki tak wysoko, żeby wszyscy mieli dobry widok na powolną śmierć rzymskiego konsula.

Jego kaźń ściągnęła pokaźny tłum. Kartagińczycy nienawidzili go, i nie bez powodu. Wręcz z bardzo dobrego powodu. Nie mogli mu wybaczyć licznych porażek, które przez niego ponieśli, ani zapomnieć niemożliwych warunków traktatu, który zaoferował im po bitwie pod Adys. Obnażył resztki zębów w szerokim uśmiechu. Z tego wciąż mógł być dumny. Zebrani obrzucili go kamieniami, zgniłymi warzywami i podrobami. Niektóre z pocisków odbiły się od więżących go żelaznych krat, tarczy, która odrzucała te obelgi z powrotem w zwrócone ku górze twarze. Inne trafiły. Cóż, tego można się było spodziewać. Żadna obrona nie była w pełni nieprzenikalna. Nawet Kartagińczycy potrafili czasem trafić w cel. Przycisnął brodę do mostka, by zapewnić oczom jak największą ochronę przed rażącym afrykańskim słońcem, i spojrzał w dół na tłum. Byli zarówno triumfujący, jak i wściekli. Mieli go, Marka Atyliusza Regulusa, w klatce, a ich kaci dokonali na nim wszystkich tych rzeczy, których sami od dawna mu życzyli, ale się bali. Jego ostateczny sprzeciw zmusił ich do posunięcia się tak daleko, jak mogli. A teraz mieli patrzeć, jak umiera w klatce zawieszonej z miejskiej bramy Kartaginy.

Jego spierzchnięte usta rozwarły się w uśmiechu, gdy spoglądał w dół na rozmazany tłum. Oczy zaszły mu mgłą, ale miał wrażenie, że grupa gapiów nie była już tak liczna. Obserwowanie bolesnej śmierci mogło zapewnić godzinkę czy dwie rozrywki w mdłym życiu, ale Regulus zbytnio przeciągnął ich podglądactwo, i zaczynało to być męczące. Większość wróciła do rutynowych zadań swojego zwyczajnego życia. Mocno ścisnął kraty i całą wolą zmusił palce do trzymania, a drżące nogi do stania. Będzie to jego ostatnie zwycięstwo - pozbawianie ich widowiska, jakim miało być jego konanie. Zmusił się do wzięcia kolejnego oddechu.

* * *

Flawiusz spojrzał w górę na człowieka w klatce. Przełknął. Marek zdawał się patrzeć prosto na niego. Oparł się pokusie odwrócenia wzroku i próbował odwzajemnić spojrzenie starego przyjaciela. Marek albo nie widział Flawiusza, albo wiedział, że jeśli w jakikolwiek sposób da odczuć, że go rozpoznał, to przyjaciel przypłaci to życiem. A może ponad cztery lata bycia niewolnikiem w Kartaginie odmieniły Flawiusza tak bardzo, że nawet przyjaciel z dzieciństwa nie był w stanie go rozpoznać. Kiedyś był dość rosły, ale niewolnicza katorga nadwątliła żołnierskie mięśnie. Był teraz szkieletem obleczonym ogorzałą w okrutnym afrykańskim słońcu skórą. Wynędzniał i śmierdział, nie tylko przez niemyte ciało, ale też przez brudny, rozmokły bandaż, owinięty wokół wciąż ropiejącej rany na lewym udzie.

„Uciekł” swojemu panu ledwo miesiąc temu. Nie wymagało to misternego planu. Nadzorca był opojem, któremu bardziej zależało na codziennym napiciu się, niż na wyduszeniu roboty z niewolników, którzy nie nadawali się już do prawdziwej pracy. Jednej nocy, kiedy wycieńczeni niewolnicy wracali powoli z pól, Flawiusz został z tylu. Kulał coraz wolniej, aż w końcu, kiedy nadzorca dręczył innego niewolnika, upadł wśród szumiących kłosów i zamarł w bezruchu. Zboże było dość wysokie, by ukryć leżącą sylwetkę. Nie udałoby im się go znaleźć bez zorganizowania poszukiwań, a nawet wtedy, w gasnącym świetle, mogliby go przeoczyć. Pijaczyna jednak chyba nawet nie zauważył, że ma o jednego niewolnika za mało. Kiedy bezksiężycowa noc w pełni zapanowała nad światem, Flawiusz przeczołgał się do skraju pola, stanął na trzęsących nogach i odkuśtykał. Stara rana na nodze już się jątrzyła. Od razu wiedział, że ułamany smoczy kieł w jej wnętrzu znów zaczął się poruszać. Ból obudził wspomnienia tego, jak otrzymał ranę, kierując myśli na Marka i to, jak się potoczyły losy jego przyjaciela.

Ile czasu minęło, odkąd się ostatnio widzieli? Czas przepływa obok, kiedy jest się niewolnikiem. Dni wydają się dłuższe, kiedy każda minuta twojego czasu należy do kogoś innego. Lato ciężkich robót w Kartaginie mogło się ciągnąć w nieskończoność, kiedy słońce paliło w głowę i plecy. Policzył zbiory, które pamiętał, po czym stwierdził, że musiały minąć ponad cztery lata, odkąd ostatnio widział Marka. Ponad cztery lata od tragicznej bitwy nad rzeką Bagradas. Konsul Marek Atyliusz Regulus poniósł porażkę. Flawiusz był jednym z pięciuset wziętych do niewoli żołnierzy. Niektórzy z tych, którzy przeżyli, twierdzili, że bycie złapanym żywcem było tylko o krok lepsze od znalezienia się wśród dwunastu tysięcy martwych Rzymian zaścielających zakrwawione pole bitwy. W najdłuższe dni niewolniczego życia Flawiusz w to wątpił.

Wzrok Flawiusza znów powędrował ku postaci przyjaciela i dowódcy. Kolce przebiły mu skórę w kilkunastu miejscach, ale krew przestała już płynąć z ran. Pełen pyłu letni wiatr zasklepił je. Jego pierś i brzuch wyglądały jak mapa systemu rzecznego, tam, gdzie czerwone strużki zaschły w brąz. Obdarte ze zbroi i ubrań, nagie jak u niewolnika ciało Marka wciąż ukazywało muskulaturę i postawę rzymskiego żołnierza. Torturowali go i zawiesili, by umarł, ale nie udało im się go złamać. Kartagińczykom nigdy nie mogło się to udać.

W końcu to nie oni zdołali pokonać konsula Regulusa, a najęty generał, niejaki Ksantippos, Spartanin, człowiek, który nie dowodził ludźmi z miłości do ojczyzny, a za złoto. Kartagińczycy najęli go, kiedy ich własny Hamilkar nie był w stanie dostarczyć potrzebnych im zwycięstw. Gdyby Marek był w pełni świadom tego, co oznaczała ta zmiana w dowodzeniu, być może nie pędziłby swoich ludzi tak bardzo ku temu ostatecznemu starciu. Tamtego dnia słońce uderzało na nich z taką mocą, jakby samo było sprzymierzeńcem Kartagińczyków. Pył i upał dręczyły zastępy, kiedy Marek przeprowadzał je wokół jeziora. Pod wieczór zmęczeni żołnierze zbliżali się do rzeki Bagradas. Na drugim brzegu czekał na nich wróg. Oczekiwali, że dowódca każe im rozbić obóz, wzmocnić go, otaczając murem i rowem. Liczyli na posiłek i noc odpoczynku, zanim rzucą się do walki. Ale Marek natychmiast wydał rozkaz przekroczenia rzeki i stawienia czoła czekającym siłom, chcąc zmieszać Kartagińczyków swą brawurą.

Gdyby zamiast Ksantipposa był tam kartagiński generał, strategia ta mogłaby zadziałać. Każdy wiedział, że Kartagińczycy unikają walki na otwartej przestrzeni, gdyż nie mieli odwagi stanąć naprzeciw zorganizowanej potędze rzymskich wojsk. Natomiast Ksantippos był Spartaninem, który nie dał się nabrać na to przedstawienie. Nie pozwolił też swoim ludziom walczyć jak Kartagińczycy. Marek pewnie ustawił żołnierzy w standardową formację, piechota pośrodku, z konnicą flankującą po obu stronach, i ruszył śmiało do przodu. Ksantippos jednak nie cofnął się. Zamiast tego posłał swoje słonie szarżą w sam środek formacji piechoty. Nawet pod takim naporem oblężona piechota wytrzymała. Flawiusz tam był. Walczyli jak Rzymianie i utrzymali pozycje. Wtedy jednak Ksantippos podzielił swoją kawalerię, której to taktyki Flawiusz nigdy nie widział zastosowanej w takiej sytuacji. Kiedy konie pędziły na nich z dwóch stron, ich własna, mniejsza kawaleria padła, a następnie flanki piechoty zapadły się i jej formacje ustąpiły. Na polu bitwy panowały chaos i rzeź, jakich Flawiusz wcześniej nie widział. Kilku żołnierzy, jak słyszał, zbiegło, uciekło do Aspis i zostało później ocalonych przez rzymską flotę. Wrócili do domu. Flawiuszowi i prawie pięciuset innym nie było to dane.

Konsul Marek Atyliusz Regulus był cennym jeńcem, a każdego wartościowego zakładnika traktowano odpowiednio. Flawiusz był jednak tylko zwykłym żołnierzem, nawet nie z zamożnej rodziny. Jego ciało i praca, jaką mógł wykonywać, stanowiły jedyną wartość dla zwycięzców. Jako łup wojenny został sprzedany do pracy. W czasie przegranej bitwy oberwał w głowę - nigdy nie wiedział, czy było to końskie kopyto, czy przypadkowy kamień z procy. Cokolwiek to było, przez jakiś czas później widział nocą kręgi wokół pochodni i zataczał się na lewo, kiedy próbował chodzić. Sprzedano go tanio, a nowy pan przeznaczył go do pracy na polach. Tam też przetyrał ostatnie cztery lata. Raz orał, kiedy indziej siał, a w upale lata, kiedy zboże zaczynało dojrzewać, chodził po polu, krzycząc i wymachując rękami, żeby odgonić chciwe ptaki. Rzym i lata żołnierki, żona i dzieci, nawet Marek, przyjaciel z dzieciństwa, przez którego tak skończył - wszystko to zaczęło się oddalać od jego myśli. Czasami czuł się, jakby zawsze był tylko niewolnikiem.

Pewnej nocy obudził go jednak znajomy ból, i zrozumiał, że smoczy ząb znów przemieszcza się w jego ciele. Kilka dni później odkuśtykał z dala od nadzorcy.

Czy ruszający się w dawnej ranie ząb stanowił znak, ostrzeżenie od bogów przed tym, co ma nadejść? Flawiusz w ostatnich latach niewiele czasu poświęcał na takie myśli. Bogowie z jego młodości porzucili go, czemu miałby więc oddawać im cześć czy nawet okazywać jakikolwiek szacunek? Zdawało mu się jednak teraz, że smoczy ząb w jego ciele pokonywał ostatni odcinek swojej drogi mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Marek po raz ostatni występował przed głównymi urzędnikami Rzymu. Przez kolejne dni rana opuchła, nabrała szkarłatnej barwy, a w końcu nakryła się strupem i zaczęła się z niej sączyć ropa. W ciągu tych samych kilku dni słyszał plotki, które powtarzali nawet kartagińscy niewolnicy. „Wojna wkrótce się skończy. Wypuścili na parol konsula rzymskiego, żeby przedstawił w naszym imieniu warunki traktatu. Konsul Regulus ma się spotkać z urzędnikami Rzymu i przekonać ich, że na nic jest stawianie nam oporu. Dał słowo, że jeśli Rzym nie przyjmie warunków, powróci do Kartaginy”.

Flawiusz pokręcił głową i bez słowa odwrócił się od plotek. Marek wrócił do domu bez niego? Marek wrócił do domu, porzucając pięciuset mężczyzn, którzy niegdyś pod nim służyli? Marek miał przedstawiać kartagińskie warunki kapitulacji Rzymowi i nakłonić urzędników do przyjęcia ich? To nie pasowało do Marka. Przez trzy dni Flawiusz rozmyślał nad tą kwestią, kulejąc po polu, machając rękami na czarne ptaki Po czym zdecydował, że ruszający się ząb w jego ciele to znak. Jeszcze tego dnia uciekł i rozpoczął powolną wędrówkę do miasta Kartaginy.

Była to droga długa i męcząca dla na wpół kalekiego człowieka bez grosza przy duszy czy nawet sakwy, do której mógłby ten grosz włożyć. Podróżował nocą, kradnąc, co mógł z pól i leżących na uboczu gospodarstw. Unikał rozmawiania z kimkolwiek, bo choć przez lata niewoli nauczył się punickiego, wciąż silny rzymski akcent na pewno by go zdradził. Gdy odległość dzieląca go od dawnego nadzorcy urosła, stał się śmielszy. Ukradł znoszone ubrania z wozu gałganiarza, które były w znacznie lepszym stanie niż łachmany, w które ubrał go właściciel. Imał się też żebractwa, siadając u bram wsi i pokazując swoją ropiejącą ranę i kościste ciało, a kilku głupców zlitowało się nad nim. Tak też powoli podróżował, krok za krokiem, do Kartaginy.

Dwie noce temu spał, mając w zasięgu wzroku miejskie mury. Gdy zapadał zmrok, znalazł sobie legowisko w niepewnym schronieniu niewielkiego zagajnika bezlistnych drzew. W nocy obudziła go gorączka z rany. W słabym świetle księżyca w pełni zebrał odwagę, zacisnął zęby i nacisnął na nabrzmiałe ciało. Pochwycił rozgrzane ciało na udzie obiema rękami i ścisnął, napierając ku górze, z dala od kości. Smoczy ząb wyszedł gładko, wycinając się z jego ciała równie krwawo, jak w nie wszedł. Przeszedł przez całą nogę, od tyłu do przodu. Wyciągnął go z mięśnia, a mokre palce ślizgały się po lśniącej białej powierzchni zęba. Kiedy wreszcie go wyszarpnął, w ślad za nim trysnęła fontanna paskudnej cieczy. Wtedy też po raz pierwszy od ponad sześciu lat poczuł się sam we własnym ciele, wyzwolony od smoczego zęba i jego obecności w swoim życiu. Przez chwilę trzymał ząb w dłoni, chory z niedowierzania w to, jak długo nosił go w sobie. Był ostrzejszy od każdej strzały i dłuższy od jego palca wskazującego. W miejscu, w którym się ułamał ze szczęki potwora, wciąż był bardzo ostry. Ściskał go w dłoni i bardzo dobrze spał tej nocy, mimo głodu i łóżka, które składało się tylko z ziemi i korzeni.

Następnego ranka wstał, na nowo opatrzył dawną ranę i odkuśtykał w poszukiwaniu Marka. Gdzieś w połowie pierwszego dnia wędrówki znalazł przy drodze przyzwoity kij i zaczął używać go jako laski. O zmierzchu tego dnia dotarł do powolnie płynącego strumyka. Podążył za nim w górę, na pole, i znalazł zaciszne miejsce do obmycia rany i przeprania skromnego odzienia i bandaży. Ukradł z pola kilka garści jeszcze niedojrzałego zboża, napełniając żołądek mlecznymi, twardymi ziarnami. Kiedy ułożył się tej nocy do snu, śnił o domu, ale nie o żonie czy synach. Nie. Śnił o czasie przed nimi.

Nieznaczne tereny jego ojca przylegały do ziemi rodziny Marka. Ich rodzice nie byli majętni, ale podczas gdy ojciec Flawiusza pozostał jedynie rolnikiem, który był na wojnie, ojciec Marka osiągnął rangę konsula i nigdy o tym nie zapomniał. Chociaż gospodarstwo jego rodziny liczyło dwanaście akrów, a ojciec Marka mógł się poszczycić jedynie siedmioma, kiedy Marek opowiadał o heroicznych czynach swojego ojca, Flawiusz zawsze czuł się uboższy. Uśmiechnął się gorzko do siebie. Kiedy ojciec Marka umarł, ten był zdruzgotany nie tylko tą stratą, ale też myślą, że właśnie musi zakończyć życie wojskowe. Marek udał się do Senatu i niechętnie poprosił o zwolnienie ze służby, by mógł powrócić do domu i uprawiać swoje siedem akrów i utrzymać żonę, dzieci i matkę, gdyż po odejściu ojca nie było nikogo innego, kto mógłby wziąć na siebie ten obowiązek. Jednak już na samym początku kariery wojskowej senatorowie dostrzegli jego wartość. Z podatków zebrali fundusze, by nająć kogoś do uprawiania ziemi Marka Atyliusza Regulusa, a jego samego wysłali, by służył Rzymowi tam, gdzie czynił to najlepiej - na pierwszym froncie działań wojennych.

Marek wyruszył z radością. Flawiusz już wtedy, jak i teraz, kręcił nad tym głową. Wojna i jej chwała - jedyne, czego Marek kiedykolwiek pragnął. Kiedy byli dziećmi, na początku swoich cielęcych lat, marzyli o porzuceniu domowych obowiązków i rozpoczęciu wojskowej przygody. Odliczali pobory do czasu, kiedy osiągną wiek pozwalający im stanąć z innymi mężczyznami na miejskim rynku i czekać, aż zostaną wybrani do służby. Obaj mieli po siedemnaście lat i byli równie wysocy przy pierwszym poborze, i to Marek wymyślił, że muszą jakimś sposobem ustawić się w odstępie czterech mężczyzn.

- Będziemy wywoływani czwórkami, żeby trybuni mogli nas wybrać. Jeśli wystąpimy razem, jeden wybierze mnie, a drugi ciebie, a wtedy na pewno zostaniemy rozdzieleni. Tak że, kiedy ty wystąpisz po mnie, to jak tylko będę mógł, szepnę trybunowi, który mnie wybierze, że chociaż może nie masz takich mięśni jak ja, ale nie ma od ciebie lepszego w strzelaniu z luku czy rzucaniu włócznią. Dopilnuję, że póki będziemy wyruszać na wojnę, będziemy maszerować razem. To ci obiecuję.

- A co z maszerowaniem do domu? Czy obiecujesz, że wtedy też zawsze będziemy razem?

Marek spojrzał na niego urażony.

- Oczywiście, że tak! I to triumfalnie!

Niewiele dla Marka znaczyło, że gdyby Flawiusz mógł decydować, to po pierwszej wypełnionej służbie najchętniej zostałby w domu, z dala od brutalności i nudy żołnierskiego żywota. Ale, oczywiście, nie miał wyboru - nie miał go żaden syn rzymskiego obywatela. Tak więc w ten pierwszy pobór stał - z lekko zgiętymi kolanami, by lepiej pasować do trzech niższych młodzieńców - i obserwował, jak Marek został wybrany. Zobaczył gorączkowe szeptanie i pokazywanie palcami, oraz to, jak trybun o kamiennej twarzy uciszył go niecierpliwym gestem. Kiedy jednak nadszedł czas, by trybun dokonał selekcji z jego czwórki, wybrał właśnie Flawiusza. Tak też dwóch przyjaciół z dzieciństwa pomaszerowało razem na pierwszą wyprawę w los żołnierza.

Marek odnalazł się w wojskowym życiu. Rozwijał talent do strategii i osiągał coraz wyższe stopnie. Choć każdego roku Marek był jego dowódcą na polu walki, kiedy wracali do domu, na powrót byli sąsiadami i przyjaciółmi. Gdy lata mijały, a zwłaszcza po tym, jak smok prawie odgryzł mu nogę, Flawiusz coraz mniej chętnie stawiał się do poboru. Zaczął liczyć, że trybuni uznają, iż przez ranę nogi przedwcześnie się postarzał. Każdego jednak roku, kiedy prezentował się na miejskim rynku, Markowi zawsze udawało się znaleźć sposób, żeby Flawiusz służył w jego legionie. A na koniec każdej kampanii, kiedy wracali razem do domu, zawsze ze swobodą wznawiali dawną przyjaźń.

Czy Marek kiedykolwiek chciał być kim innym niż żołnierzem? Nawet teraz, gdy Flawiusz spoglądał na niego w klatce, wątpił w to. Kiedy byli chłopcami i wykonywali prace w gospodarstwie, Marek zawsze chciał walczyć na kije czy urządzać zasadzkę na kozy sąsiada. Flawiusz preferował łowy nad wojaczkę, a wieczorami, kiedy Marek towarzyszył mu podczas wypraw łowieckich, przyjaciel gorliwie wyrażał zdumienie i podziw dla sprawności Flawiusza, który zawsze przodował w pozostaniu niewykrytym i strzelectwie. Flawiusz dobrze pamiętał słodycz długich wieczorów późnego lata, kiedy dwóch chłopców odpoczywających przy niewielkim ognisku cieszyło się zapachem zrabowanych jabłek piekących się nad żarem i niewielkiego ptaka łownego skwierczącego nad dogorywającymi płomieniami. Myśli Flawiusza schodziły na temat tego, czy może udałoby mu się przekonać ojca, by puścił go dalej w poszukiwaniu większej zwierzyny, ale marzenie Marka zawsze było takie samo.

- Znam swoje przeznaczenie - wyznał Flawiuszowi nie raz. - Widziałem je w snach. Będę piął się po szczeblach, aż zostanę pretorem lub konsulem, jak mój ojciec przede mną. A wtedy poprowadzę żołnierzy do wojny.

- Żeby zabić tysiąc wrogów? - pytał Flawiusz z uśmiechem.

- Tysiąc? Nie! Pięć tysięcy, dziesięć tysięcy padnie ofiarami mojej strategii. Potem zostanę wezwany do Rzymu i otrzymam Triumf. Defilada na moją cześć przejdzie ulicami, z wozami pełnymi łupów i jeńcami idącymi boso za mną. Oczywiście, podąży za mną moja armia, a ty, Flawiuszu, obiecuyę, będziesz kroczył w pierwszym rzędzie. Moja żona i dorośli synowie dostąpią tego zaszczytu ze mną. A ja, ja będę zabarwiony na czerwono, jak jabłko, a moja toga będzie bielsza od śniegu. W świątyni Jowisza złożę mu w ofierze sześć białych byków. Cały Rzym będzie stał wzdłuż ulic i wiwatował na moją cześć. Wiem to, Flawiuszu. Widziałem to.

Flawiusz uśmiechnął się na przechwałki przyjaciela.

- Nie zapominaj o najlepszej części, Marku. Razem z tobą w rydwanie będzie niewolnik, stojący tuż za twoim ramieniem i szepczący ci do ucha słowa przypominające, że każdy bohater to śmiertelnik. Tym sposobem pozostaniesz pełen pokory. - Uśmiechnął się szeroko. - Może zamiast niewolnikowi, pozwolą mi to zrobić!

- Śmiertelny? Może ciało i jest śmiertelne, Flawiuszu. Ale kiedy mężczyzna zdobywa Triumf, kiedy staje się imperatorem, jego legenda jest nieśmiertelna i będzie przekazywana przez wszystkie pokolenia żołnierzy, które kiedykolwiek przeleją krew na ziemi.

Jedno ze skradzionych jabłek pękło nad ogniem, wypluwając niewielki pocisk z miąższu i wypuszczając na żar strumyk gorącego słodkiego soku. Flawiusz przebił je niewielkim patykiem, którym doglądał ich posiłku, i odciągnął od skraju ogniska. Uniósł z powagą na improwizowanym rożnie.

- Memento mori - wzniósł do niego toast, a następnie dmuchnął na nie przed oparzeniem ust nieostrożnym kęsem.

* * *

Regulus próbował zdecydować, czy wieczór naprawdę jest tak chłodny, jak się zdaje. Dzień był dość gorący, by go przypiec. Teraz jednak, kiedy światło słońca przebijające się przez zamglony wzrok barwiło świat krwistą czerwienią, czuł się zziębnięty.

Gałki oczne były zbyt wysuszone, by widzieć wyraźnie, wciąż jednak dostrzegał, że światło gaśnie. Wreszcie więc nadchodził chłodniejszy wieczór. Lub śmierć. Ślepota mogła odpowiadać za niknące światło, a utrata krwi mogła wychłodzić. Dobrze o tym wiedział. Stracił rachubę tego, ile razy użyczył płaszcza do owinięcia umierającego. Flawiusz, pomyślał nagle. Klęczał przy Flawiuszu i okrywał go dokładnie płaszczem, gdy drżał z zimna. Ale Flawiusz przecież nie umarł, prawda? Czy umarł? Nie, nie wtedy. Nie wtedy, a teraz? Czy Flawiusz żył? Czy też zostawił go martwego na ostatecznym polu bitwy?

Ludzie, gdy umierali, zawsze skarżyli się na chłód, jeśli tylko pozostało im w piersiach dość tchu na mowę. Dręczyły ich zimno i ogarniająca ciemność, bądź też wyszeptanym słowem czy westchnięciem wyrażali żal, gdy on klęczał przy nich. Jakby zimno czy mrok były czymś, czym warto było się przejmować, kiedy wnętrzności wypływały na wierzch, a połowa krwi krzepła w kałuży. Cóż, zwykłe użyczenie płaszcza na tę zazwyczaj bardzo krótką chwilę, którą zajęło rannemu wykrwawienie się na polu bitwy, nie było wielką pociechą. Mała pociecha, którą przyjąłby teraz z wielką radością. Dotyk przyjaznej dłoni, słowo od przyjaciela, zanim wyruszy dalej. Był jednak sam.

Nikt nie przybędzie, by owinąć go płaszczem, chwycić za rękę, czy nawet wymówić jego imię. Nikt nie uklęknie przy nim, by powiedzieć: Regulusie, umarłeś z honorem. Byłeś dobrym konsulem, lojalnym centurionem i porządnym obywatelem. Rzym cię zapamięta. Umarłeś śmiercią bohatera. Nie. Wysuszonym na wiór językiem próbował zwilżyć spękane usta. Kolejny głupi odruch ciała. Język, usta, zęby. Głupie, tak bardzo teraz niepotrzebne słowa. Żadne z nich go już nie dotyczyło. Głupie jak umysł, który dalej myślał, myślał, myślał, gdy ciało spadało w objęcia śmierci.

Coś wylądowało na szczycie wiszącej klatki. Ptak, tutaj musiał to być ptak. Nie wąż, nie smok. Nie było to ciężkie, przynajmniej tak mu się zdawało, ale dość duże, by lekko zakołysać klatką.

Wystarczyło też, by kolce mocniej wbiły się w ciało. Wstrzymaj oddech i czekał. Niedługo dosięgną czegoś ważnego, i wtedy umrze. Ale jeszcze nie teraz. Nie. Jeszcze trochę. Mocniej ścisnął kraty, a przynajmniej próbował. Przywiązali mu dłonie wyżej od serca, i już stracił w nich czucie. Kurczowe trzymanie się życia nie miało sensu, kiedy jego ciało było już bezpowrotnie wyniszczone. Nie potrafił zliczyć, ile części zniszczyli. Pamiętał chwilę, w której nagle pojął, że nie przestaną. Oczywiście, wiedział to, zanim zaczęli. Obiecali mu to. Kartagińczycy wysłali go do Rzymu, a wiązały go jego słowo i ich obietnica. Kazali mu obiecać, że powróci. W zamian Kartagińczycy przysięgli, że jeśli nie przekona rzymskich urzędników do przyjęcia warunków traktatu, zabiją go.

Wspominał, jak stał wśród niewolników, gdy kartagińscy wysłannicy przedstawiali swoje warunki. Nie krzyczał, że jest obywatelem Rzymu, nie ogłosił, że jest konsulem Markiem Atyliuszem Regulusem. Nie. Czuł wstyd, że powrócił do Rzymu w taki sposób, i nie miał zamiaru stać się narzędziem Kartagińczyków. Musieli wyprowadzić go na przód i zaanonsować. Wtedy on zrobił jedyne, co mógł. Potępił traktat i jego surowe warunku, i doradził urzędnikom, by go odrzucili.

To też zrobili.

Następnie zachował honor, dotrzymując słowa danego zwycięzcom. Powrócił z nimi do Kartaginy.

Wiedział więc od początku, że Kartagińczycy go zabiją. Wiedział umysłem. Jest to nie to samo, co pojmowanie ciałem. Jego ciało nie rozumiało. Jego ciało jakoś wierzyło, że będzie mogło dalej żyć. Gdyby jego ciało w to nie wierzyło, kaci nie byliby w stanie wyrwać z niego kolejnych wrzasków.

Próbował, oczywiście, nie krzyczeć. Wszyscy próbowali z początku nie krzyczeć na torturach. Jednak prędzej czy później każdy przestawał nawet udawać, że próbuje nie krzyczeć. Potrafił dowodzić setką ludzi, którzy bez wahania wykonywali jego rozkazy, gdy był centurionem, a gdy został generałem i potem konsulem, dowodził tysiącami. Gdy powiedział urzędnikom, że powinni odrzucić traktat, posłuchali go. Kiedy jednak polecił własnemu ciału, by nie krzyczało, nie posłuchało go. Wrzeszczało i wrzeszczało, jakby to mogło w najmniejszym stopniu uśmierzyć ból. Nie pomogło. Po czym, w jakimś kluczowym momencie, kiedy złamali w nim tak wiele, że nie potrafił już tego zliczyć, kiedy tak naprawdę ani jedna część jego ciała nie była nienaruszona, nawet jego ciało pojęło, że umrze. Wtedy przestało krzyczeć.

Długi czas po tym, a może krótki czas, który tylko zdawał się długi, przestali go aktywnie torturować. Czy to kilka godzin, czy kilka dni temu wytoczyli go w naszpikowanej kolcami klatce do miejskich bram? Czy miało to jakiekolwiek znaczenie?

Słuchał odgłosów miasta poniżej. Wcześniej wyczuwał dźwięki tłumu. Zawołania, zakrzyknięcia odrazy i szyderstwa, kpiący śmiech i głupie okrzyki triumfu ze strony mężczyzn, którzy nigdy nie walczyli, nigdy nawet nie torturowali, a jakoś wydawało im się, że mogli uznać jego śmierć za swoje zwycięstwo. Na mocy jakiego prawa? chciał ich zapytać. Bo zostałeś wydalony na świat na skrawku ziemi niedaleko miejsca, w którym urodził się mój kat? Czy to sprawia, że widok mnie wiszącego w klatce zawieszonej nad bramą miejską jest dla ciebie jakimś osobistym zwycięstwem? Nie odnosisz tu żadnego zwycięstwa. Powiedziałem władcom Rzymu, by odrzucili traktat. Rzym nie padnie przed tobą na kolana. Dopilnowałem tego. Skoro nie mogłem dać ojczyźnie zasłużonego zwycięstwa, przynajmniej uchroniłem ją przed przyjęciem porażki.

Oczywiście, nie powiedział niczego takiego zebranym widzom. Jego usta, język i zęby nie nadawały się już do mówienia. Prawie żałował, w pewnym momencie, że jego oprawcy nawet nie udają, że chcą wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje. Gdyby pod tym pozorem działali, zostawiliby mu chociaż usta, by mógł dalej bredzić, gdy dość go zranili. Byli jednak zwolnieni z udawania, że robią cokolwiek poza dręczeniem go tyle, ile są w stanie bez zabicia. Tak więc czynili najgorsze, a może ze swojego punktu widzenia najlepsze. Katów - jak się dowiedział, gdy korzystał z ich usług - nie interesowało wydobywanie informacji czy wyznań. Chcieli tylko ranić ludzi. Nic więcej. Widział, jak ich to podniecało, jak ich oczy lśniły, jak ślina zwilżała im usta. Widział to w czułości, z jaką dotykali swych narzędzi i jak wiele czasu poświęcali myśleniu o tym, jak je zastosują. Tortury, uznał, to seks dla tych, których nie pociągał prawdziwy seks. Żaden z katów nigdy nie pracował dla niczego poza radością czerpaną z krzywdzenia innych. Nie byli wojownikami, nie byli żołnierzami, może wcale nie byli ludźmi. Byli katami. Pożeraczami cierpienia, którzy pożywili się jego wrzaskami jak padlinożerne ptaki, czekające, by pożywić się jego truchłem. Kaci byli narzędziami, sługami ludzi, którzy im rozkazywali. A w tym przypadku ludzie, którzy im rozkazywali, dotrzymywali tylko danej mu obietnicy.

Jego myśli miotały się jak pchły opuszczające truchło zdechłego zwierzęcia. Obraz ten przez chwilę go zadowolił, po czym zniknął z umysłu. Zarzucił sieci myśli szerzej, próbując znaleźć jakikolwiek widok, jakąkolwiek refleksję, której mógłby się uchwycić, która pozwoliłaby mu zapomnieć o powolnym cierpieniu umierania. Mógł myśleć o żonie, Julii. Będzie go opłakiwała i tęskniła do niego. Ilu żołnierzy może powiedzieć to samo o pozostawionych w domu kobietach, mając pewność, że to prawda? Są też synowie, Marek i Gajusz. Usłyszą o śmierci ojca i tylko wzmocni to ich determinację do bronienia Rzymu. Jeszcze wyraźniej pojmą, jakimi parszywymi psami są Kartagińczycy. Nie odczują wstydu na myśl o jego porażce i niewoli. Odczują dumę, wiedząc, że nie zaprzedał swej ojczyzny, próbując kurczowo chwytać się strzępów życia. Nie. Sprzeciwił się Kartaginie. Nie mógł pozostawić swoim synom Triumfu, ale przynajmniej zostawi im honorową śmierć, godną lojalnego Rzymianina.

Dowiedzą się, jak zginął. Co do tego nie miał wątpliwości. Senat to nagłośni. Myśl o tym, że Marek Atyliusz Regulus, niegdysiejszy konsul rzymskich legionów, został zadręczony i podwieszony jak kawał świeżego mięsa na stoisku rzeźnika, by umrzeć, rozpali w nich ogień. Senat dopilnuje, by każdy dowiedział się, jak umarł.

Byłby to ostatni pożytek, jaki będą z niego mieli. Wiedział to i nie miał im tego za złe. Ale bogowie, bogowie, ile jeszcze będzie umierał?

* * *

Flawiusz zrozumiał, że zbyt długo już stoi i patrzy. Strumień ludzi zmierzających do miasta rozdw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin