Ten ktoś A5.doc

(1693 KB) Pobierz
Ten ktoś




Anita Anderson

Ten ktoś

 

 

Tłumacz: Grażyna Jagielska

Tytuł oryginalny: Somebody

Rok pierwszego wydania: 2002

Rok pierwszego wydania polskiego: 2003

 

 

Kłamał! I to przez lata, a ona mu wierzyła! Co gorsza, zainwestowała w ten związek nie tylko uczucia, ale i pieniądze. Teraz traci wszystko: faceta, pracę, perspektywę dalszej kariery w Nowym Jorku. Wyjeżdża do Londynu, zabierając jedyną cenną rzecz, jaka jej została: coś, co niespodziewanie znów komplikuje jej życie. Na horyzoncie pojawia się zaborczy eks, firmowy podrywacz nie daje jej spokoju, nowy szef ma wobec niej plany nie tylko zawodowe, a wokół zaczynają się mnożyć tajemnicze wypadki...


Rozdział 1.

- Przepraszam, to jakaś pomyłka. Pan Bas Blackman nie ma żony.

- Ty biedna, naiwna kretynko! Przekaż mu tylko, że test jest pozytywny.

Kobieta wydała z siebie coś w rodzaju chichotu i rozłączyła się. Siedziałam oszołomiona w restauracji, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, gdzie jestem.

Wpatrywałam się w komórkę, jakby mnie właśnie ugryzła i zamierzała to powtórzyć przy moim pierwszym ruchu. Niestety, od razu wiedziałam, że kobieta ma rację. Nie w kwestii naiwnej kretynki, ale istnienia żony Basa. Rozmaite sprawy, pozornie nieistotne, zaczęły układać się w całość. Było tego tyle, że włosy stanęły mi dęba na głowie i ułożyły się w słowa nieuleczalna głupota.

Rozejrzałam się machinalnie, przekonana, że wszyscy na mnie patrzą, i od niechcenia przygładziłam włosy. Czeszę się gładko, ale kiedy jestem rozemocjonowana, włosy skręcają się, jakby z czaszki buchała mi para. Cóż, pewnie buchała. Dziesięć minut temu byłam zakochana w cudownym facecie, dumna z tego, że jestem jego wspólniczką w milionowej firmie, której poświęciłam cztery lata. Nasze życie - nieustanne podróże, bogactwo i dużo dobrego seksu - wydawało się snem. Cóż, z każdego snu trzeba się kiedyś obudzić.

Tak bardzo chciałam wierzyć w Basa. Wysiliłam umysł, próbując zinterpretować jakoś inaczej ten telefon, ale jak można zinterpretować żonę? Przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie. Mieszkał w małym, ale eleganckim apartamencie na Piątej Alei, tak bezosobowym jak hotel, bez zdjęć i osobistych akcentów. Myślałam, że takie pozornie niezamieszkane wnętrze jest typowe dla kawalera, nie przyszło mi do głowy, że to garsoniera żonatego faceta.

Siedziałam w nowojorskiej restauracji w ciepły majowy wieczór i czekałam na Basa. Był już spóźniony, widocznie spotkanie z klientem się przeciągnęło. Szybko kazałam kelnerowi uzupełnić kieliszek. Nowojorskie drinki są solidne, niepodobne do tego, co człowiekowi wymierzają kroplomierzem w moim rodzinnym Londynie.

- Niech będzie podwójny - dodałam.

Czyta się często o różnych stadiach żalu po utracie kogoś bliskiego - najpierw przychodzi negacja, potem gniew i tak dalej. Nie myślałam jasno. Ale nie zatrzymując się nawet na kawę w fazie negacji, przeskoczyłam od razu do furii. Chyba mogłabym wywołać wielki pożar San Francisco. A furię podsycał lęk.

Zanim zdołałam cokolwiek przemyśleć, zjawił się Bas. Nie ruszyłam się, kiedy się nade mną pochylił, odwróciłam tylko głowę, żeby wyrżnąć go czachą w nos. Przytrzymał się za twarz, roześmiał i umieścił za stołem swoje smukłe ciało, podczas gdy kelner kłamał się, dwoił i troił. Wręczył menu, moje było bez cen. Bas zignorował kartę, zamówił homara, a potem popatrzył na mnie. Ponieważ milczałam jak zaklęta, zwrócił się do kelnera:

- Dwa razy to samo. I szampan.

Odchylił się na oparcie krzesła i uśmiechnął. Naprawdę wydzielał ciepło i miał dość seksapilu, żeby obsłużyć harem. I kiedy był z tobą, poświęcał ci całą uwagę. Czułaś się naprawdę ważna, największa szczęściara na tej planecie. Prawie wszyscy kochali Basa, a teraz pomyślałam, że prawdopodobnie wszyscy też z nim spali. No dobrze, wszystkie. Łudząc się jeszcze, że tak nie jest, powiedziałam:

- Przed chwilą dzwoniła twoja żona. Przełączono na mnie telefony do biura. Kazała ci powiedzieć, że test jest pozytywny.

Minęła chwila, dwie, zanim dotarła do niego treść tych słów, a uśmiech zaczął przypominać sadzone jajko, w które ktoś wbił widelec.

- Caron, skarbie, tylko się nie denerwuj. Wiem, że powinienem ci powiedzieć. Ale pomyśl o tym w ten sposób: nic się nie zmieniło z wyjątkiem twojego pojmowania sytuacji. Nadal mamy to samo cudowne życie i razem prowadzimy interes. Nadal będę w podróży cztery dni w tygodniu. Przykro mi, że ona do ciebie zadzwoniła. Moja komórka się rozładowała, dlatego nie mogłem cię zawiadomić, że się spóźnię. I dlatego ona zadzwoniła do biura. Obiecuję, to się nie powtórzy. Musisz przyznać, że to pierwszy raz od czterech lat.

Sięgnął po moją dłoń i dodał:

- Skarbie, kocham cię, liczę na ciebie i naprawdę nie chcę cię stracić.

Szybko cofnęłam rękę. Wolałabym, żeby ją obślinił ślimak. Z początku odebrało mi głos. Chyba spodziewałam się zaprzeczeń, może skruchy, przeprosin, może dalszych, lepszych kłamstw.

- Do diabła, Bas, chyba zupełnie zgłupiałeś! Co to znaczy: nic się nie zmieniło? Wszystko się zmieniło.

Spoważniał, jego oczy przebrały odcień intensywnego błękitu. Był to chłodny błękit oceanicznej głębi, w której chowają się rekiny.

- Nie myślisz jasno, Caron. Będziemy żyli dokładnie tak jak dotąd. Jestem dokładnie tym samym człowiekiem co przed godziną. I wiesz, że kocham cię do obłędu. Jedyna różnica, zresztą niewielka, polega na tym, jak ty to odbierasz. A rzeczywista sytuacja życiowa pozostaje dokładnie taka sama.

- Rzeczywista sytuacja jest taka, że zmarnowałam cztery lata z kłamliwym, oszukańczym draniem. A co z tym testem? Mnie też go zrobisz?

Uśmiechnął się.

- Chyba że jesteś w ciąży.

- Nie do wiary! Przy tym wszystkim, co nas łączyło, ty nadal sypiałeś z żoną!

- Inaczej się nie da, Caron. Pewnie zaraz o to spytasz, więc powiem od razu, że będzie to nasze czwarte maleństwo. W tym właśnie problem. Moja żona jest bez przerwy w ciąży, jedno dziecko po drugim, straciła zainteresowanie.

- Jesteś pewien, że przez to? Ja nie jestem w ciąży, a też straciłam zainteresowanie.

Czy kiedykolwiek go kochałam? Czy prawdziwa miłość może się tak po prostu skończyć? Jak mleko w kartonie? Jak film w kinie? Jak dziecięca fascynacja rosołem z makaronem?

Zapadła cisza. Kelner nalewał szampana i wykonywał wokół Basa taniec pod tytułem Wielki napiwek. Wykorzystałam przerwę w rozmowie, żeby przyjrzeć się Basowi. Nagle człowiek, którego kochałam, z tą swoją piękną twarzą, urokiem osobistym i inteligencją, zaczął się rozpływać w powietrzu. Jakby był całkiem pusty w środku.

Żadnego serca, umysłu, żadnego układu pokarmowego. Szampan prawdopodobnie wypłynie z niego, jak woda z tych gołych posągów na rzymskich fontannach. Od pompy do penisa jednym strumyczkiem.

- Posłuchaj, Caron - powiedział z lekkim niepokojem. - Nie myśl nawet o jakichś dramatycznych gestach. Takie rzeczy są na porządku dziennym. I wszystko się świetnie układa.

- Nie zawsze, Bas. Pewna żona obcięła rękawy we wszystkich markowych garniturach swojego męża. Inna oddała rzeczy męża organizacji charytatywnej. Jeszcze inna sprzedała mężowskiego porsche za dwadzieścia dolarów. Ale najlepsza była ta, która obcięła mężowi fiuta.

Twarz Basa poróżowiała, a na czoło wystąpiły drobne kropelki potu.

- To nie jest śmieszne, Caron. I nie zapominaj, że nie jestem twoim mężem. Miałem na myśli te przypadki, no wiesz, pozaślubne.

Moja furia trochę zelżała, na tyle, że zamiast wywoływać wielki pożar, mogłabym wstać i wrzeszczeć, rozbijając głosem lustra za barem.

- Może i jesteśmy przypadkiem pozaślubnym, ale co z biznesem? Pomogłam ci go zbudować od zera i część należy do mnie. - Właściwie umówiliśmy się, że on wkłada pieniądze, ja prowadzę firmę. A po dziesięciu latach jestem pełnoprawnym wspólnikiem i współwłaścicielem.

Uśmiechnął się do mnie łagodnie i wyraźnie się odprężył. Zdumiewające! On naprawdę uważał, że nic się nie zmieni.

- Rzecz wygląda tak - powiedział. - Formalnie nie masz kompletnie nic. I to jest, kochanie, jeszcze jeden powód, dla którego powinniśmy zostać razem.

Pochyliłam się nad stołem i odwzajemniłam uśmiech.

- Pieprz się, Bas.

Zignorował mnie i jadł dalej. Wbiłam widelec w skorupę homara, rozkoszując się chrzęstem, i zostawiłam go tam, myśląc gorączkowo, prawdopodobnie równie gorączkowo jak jeszcze niedawno homar. Nasz los został przypieczętowany w tej samej godzinie.

Nie jestem święta, ale to była wysoka cena za zaufanie, miłość, wiarę. Z drugiej strony, była to prawdopodobnie znormalizowana stawka za naiwną nadzieję. Kiedy w zbroi Basa ukazywała się rysa, udawałam, że jej nie widzę. Dziwne uwagi jego długoletniej sekretarki kładłam na karb jej staroświeckości. I nie zastanawiałam się, dlaczego jego tydzień pracy obejmuje niedzielę. Ani dlaczego trzydziestodziewięciolatek musi odpoczywać po każdym locie. Zakochany mężczyzna odpoczywałby, kochając się z tobą w niedzielną noc. Cóż, teraz wiem, że to właśnie robił.

Bas rzucił serwetkę na stół i przywołał kelnera.

- Muszę zdążyć na samolot. Naprawdę mi przykro, skarbie, ale, jak wiesz, ten kontrakt jest wart milion. - Znów spróbował wziąć mnie za rękę, cofnęłam ją, zahaczając o widelec, który nadal tkwił w homarze. Skorupiak wylądował z cichym plaśnięciem na dłoni i mankiecie Basa.

- Caron, skarbie, niech to wszyscy diabli! - powiedział, cierpliwie wycierając się serwetką. - Musimy to jakoś załatwić, a ja nie mam wiele czasu. No już, nakrzycz na mnie, wyzwij mnie od ostatnich. Miejmy to już za sobą.

- Oczywiście, Bas. Co powiesz na to? Następnym razem, gdy się okaże, że masz żonę i czwórkę dzieci, między nami koniec! Albo: Do cholery, Bas, jeszcze raz się ożenisz, a zobaczysz! Powrotu nie ma, po pierwsze dlatego, że nastawiałeś bombę zegarową z początkiem każdego roku, a po drugie, nie zadaję się z żonatymi facetami. Specjalnie cię spytałam, a ty powiedziałeś, że jesteś wolny.

- Ależ, Caron, przecież jesteś nowoczesną kobietą. Wiesz, że wszyscy mężczyźni tak mówią. Poza tym, skarbie, to dlatego, że nie śpieszyło ci się do ślubu, a ja wiedziałem, że nasz związek wypali.

- Może mam awersję do małżeństwa, Bas. Ale mam również awersję do żonatych mężczyzn, a ty okazałeś się najgorszym gatunkiem. Nie uwierzę już w ani jedno twoje słowo.

Tak naprawdę wcale nie mam awersji do małżeństwa i wierzyłam, że pewnego dnia pobierzemy się z Basem. Ale mówiąc mu o tym teraz, zachowałabym się jak ktoś przejechany przez taksówkę, kto woła za kierowcą: Hej, wróć pan! Mam złamaną tylko jedną nogę! Bas wziął rachunek podany na malutkiej srebrnej tacy, dyskretna aluzja, że w grę wchodzi napiwek pierwsza klasa. Kiedy nie ruszyłam się z miejsca, Bas powiedział:

- Posłuchaj, skarbie, każdy czasem skłamie. Właściwie to jest reguła, kiedy człowiek boi się, że straci kogoś, kogo kocha. Przemyśl to sobie. Posiedź tutaj, zamów dobry deser i jakąś kawę. Zapłać kartą kredytową, jak zwykle.

Ponieważ pilnie naśladowałam skamielinę, Bas okrążył stół i położył mi dłoń na ramieniu.

- Wrócę jutro w południe. Nie chcę, żebyś narobiła w tym czasie jakichś głupstw.

Uśmiechnął się, jakbyśmy byli w ukrytej kamerze i oglądał nas cały świat. Potem nachylił się i dodał:

- Wiesz, że nie chcę cię stracić, skarbie. Ale jeżeli odejdziesz, zrobię wszystko, żebyś nie dostała pensa. Ani żadnej pracy. A gdyby przyszła ci ochota narozrabiać, coś zdemolować, zniszczyć firmę... Cóż, nie mówmy już o tym. Po prostu przemyśl to sobie.

- Wiesz, jak nie lubię wyjeżdżać zmartwiony - pochylił się jeszcze niżej. - Co powiesz na buziaka?

Zdumiewające, ale w ciągu tych czterech wspólnych lat nie mieliśmy z Basem scysji, jeżeli nie liczyć gorących debat na temat strategii firmy. Naprawdę traktował mnie jak równą sobie. Nigdy nie odczułam, że mi w jakikolwiek sposób zagraża. Teraz odkryłam, że na pozór doskonałe jabłko zawiera dwie łyżki odpadów toksycznych. Kiedy się przysunął, powiedziałam:

- Bas, wolałabym pocałować grzechotnika, któremu jedzie z pyska.

Patrzyłam, jak idzie do drzwi, narzuca podany płaszcz, bierze od kogoś aktówkę. Może powinnam wstać i krzyknąć: Łapać złodzieja! Coś, co ukróciłoby jego arogancję. Nawet się nie odwrócił.

Ale nawet w tym momencie myślałam trzeźwo i wiedziałam, że mi się poszczęściło. Zachował się jak ostatni drań, kompletny dupek, dzięki czemu nie będę żałowała. Jeżeli pomyślę o Basie w ciemną noc, to tylko po to, by wyobrazić go sobie posmarowanego miodem i przykutego kajdankami do ula. W skorupce jajka na środku Atlantyku.

Obsmażanego w maśle na chrupko jak krewetka. Te wizje wyraźnie mi pomogły, poczułam się prawie jak człowiek. Przede wszystkim zrobiłam się głodna.

Wiedziałam, że jeżeli przeniosę się do małej kafejki, nie przyjmą karty kredytowej, a teraz musiałam zdrowo oszczędzać. Powiedziałam więc kelnerowi, żeby uprzątnął stół i zaczął od nowa, przyniósł mi kilka kanapek z bekonem, sałatą i pomidorem i dzbanek kawy. Powiedział: Kanapki podajemy tylko w barze. Nigdy nie powiedziałby tego do Basa.

- A ja nie płacę, dopóki się nie najem. - Pomachałam rachunkiem jak chorągiewką i zmierzyłam się z kelnerem wzrokiem. Posłał mi zmrożony uśmiech. Cóż, rachunek opiewał na kilkaset dolców. Wiedząc, że wytworne restauracje po prostu nie znoszą, kiedy samotne kobiety mają czelność się guzdrać, postanowiłam się nie śpieszyć.

Z torebki wyjęłam mały notatnik. Torebkę miałam od Gucciego, garsonkę od Armaniego. Przez te wszystkie wytworności zaczynałam się czuć jak drugorzędna aktoreczka ubierana przez dom towarowy. Oszustka, uzurpatorka. Nic nie zostaje po ostatnim opuszczeniu kurtyny. Przypuszczam, że całe życie jest trochę takie, tyle że ja zmierzałam rozpocząć inny, lepszy etap.

Zaczęłam od zrobienia listy. Po pierwsze, dokąd pojechać? To było łatwe. Przeprowadzę się do Londynu, jedynego miasta poza Nowym Jorkiem, które dobrze znałam. Byłam kiedyś szczęśliwa w Londynie, a poza tym tam Basowi będzie trudniej zniweczyć moje szanse zawodowe.

Po drugie, środki trwałe. Oczywiście, ubrania. Za biżuterią niestety, nigdy nie przepadałam. Głupio bym się czuła obwieszona świecidełkami jak choinka. W prezencie Bas przynosił mi zwykle obrazy albo coś do mieszkania, rzeczy, które nie były w oczywisty sposób moje. Mieszkanko na Piątej Alei było własnością firmy. A firma została zapisana na nazwisko Basa. Kiedyś próbowałam to zmienić, ale Bas powiedział, że ze względu na podatki lepiej powiązać nową firmę z tymi, które już ma. A ponieważ finanse to była moja działka, nie miałam argumentów. Dalsze protesty oznaczałyby brak zaufania.

Niewielu rzeczy nauczyłam się w szkole na pamięć, ale teraz coś mi się przypomniało: Jeżeli wierzyć lekarzom, nic nie jest zdrowe. Jeżeli wierzyć teologom, nic nie jest niewinne. Jeżeli wierzyć żołnierzom, nic nie jest bezpieczne. Lord Salisbury żył oczywiście grubo przed Basem, ale gdyby go znał, dodałby: A jeżeli wierzysz Basowi Blackmanowi, przeczyść sobie dokładnie zwoje mózgowe.

Drobne pieniądze trzymaliśmy w biurze, które mieści się w naszym - to znaczy Basa - mieszkaniu. Mogłam je zgarnąć. To mi uświadomiło, że muszę się wynieść, zanim sekretarka przyjdzie rano do pracy. Mogłam również wyczyścić karty kredytowe.

Niestety, niewiele na nich było. Bilet lotniczy do Londynu agencja turystyczna dopisze do rachunku.

Zrozumiałam, że muszę być ostrożna. Wyglądało na to, że Bas trzyma wszystkie asy, a nie chciałam, żeby mnie przymknęli za kradzież. Całkiem mnie ogłupił i wierzyłam bez zastrzeżeń, że firma jest wspólna. Więc kiedy zaproponował, żeby pakować w nią wszystkie dochody i brać tylko na wydatki, zgodziłam się. Przez cztery lata nie pobierałam pensji, nie miałam oszczędności i w nic nie zainwestowałam.

A jeżeli chodzi o umowę, cóż, nie istniała. Ale podpisałam tyle korespondencji, że bez wątpienia mogłabym udowodnić fakt zatrudnienia. Na szczęście, wszyscy pracownicy mają jakieś prawa. Ja miałam prawo wystawiać czeki do pięciu tysięcy dolarów. Postanowiłam więc, że sama się zwolnię i wypłacę sobie tę sumę jako odprawę. Jedna transakcja komputerowa i pięć tysięcy zostanie przelane na moje osobiste konto.

Była to żałosna rekompensata za ciężką pracę i osiemnastogodzinny dzień pracy.

Kilka tysięcy funtów sterlingów i bilet lotniczy, żeby zacząć wszystko od podstaw. Będzie dobrze, jak znajdę jakiś sublokatorski pokój w Londynie. Cztery lata temu pięć tysięcy dolarów wydawałyby mi się bogactwem, ale w porównaniu z moją odroczoną pensją i udziałem w firmie były niczym. Skończyłam kanapki, kawę i popatrzyłam na nowy rachunek przyniesiony przez kelnera. Żadnej srebrnej tacy tym razem, tylko zwykły kawałek papieru obok talerza. Podpisałam wydruk z karty kredytowej, nie uwzględniając napiwku.

Potem pojechałam taksówką prosto do domu rodziców.

Kiedy byłam nastolatką, przeprowadziliśmy się z Londynu do Nowego Jorku, gdzie tacie zaproponowano katedrę na uniwersytecie. Ja skończyłam tu studia na wydziale biznesu i dostałam pracę w biurze maklerskim jako stażystka. Kobietom nie było tam łatwo, ale po pierwszej wielkiej transakcji zdołałam się przebić. Potem Bas, jeden z naszych najlepszych klientów, namówił mnie na założenie własnej firmy.

Chodziłam z nim na randki i wkrótce zamieszkaliśmy razem. Rodzice gderali: Tyle pieniędzy zmarnowanych na twoją edukację! Uważali, że Bas jest lepki i śliski jak... jak kisiel. Nie lubili go i okazało się, że mieli rację.

Kiedy dotarłam do rodziców, najbardziej na świecie chciałam płakać, jęczeć, chciałam, żeby mnie pocieszano i tulono. Ale moja rodzina nie nadaje się do takich rzeczy. Rodzice mogliby być moimi dziadkami. Ojciec, zamknięty w swojej niedostępnej akademickiej wieży, zwykł mnie nazywać małym, szczęśliwym wypadkiem. Mówił to z czułością i najczęściej z dumą. Mama żyła głównie dla brydża.

Cóż, rodzice są tylko ludźmi, i nikt nie jest doskonały. Miałam szczęśliwe dzieciństwo i choć często nie rozumiałam słowa z tego, co mówił tata, zawsze mogłam dogadać się z mamą, jeśli tylko trzymałam się karcianej terminologii. Na przykład kiedy szłam na randkę, mówiłam, że tworzymy czwórkę. A kiedy coś spieprzyłam, broniłam się, że ktoś musiał zagrać ze stołu.

Powiedziałam im, co mi się przytrafiło z Basem. Zapadła długa cisza. Tak bardzo starali się nie powiedzieć a nie mówiliśmy, że uszy poczerwieniały im z wysiłku.

- To nie jest dobra wiadomość - odezwał się w końcu tata.

- Trzeba szukać dobrych stron - powiedziała mama. - Przy następnym rozdaniu proponuję, żebyś licytowała lepiej.

Prawdopodobnie chciała mnie podbudować, powiedzieć, że powinnam się bardziej cenić. A może po prostu próbowała mnie pocieszyć, bo dostał mi się taki marny partner w tym robrze.

Tata zapytał, czy ma mi wypisać czek. A mama powiedziała, że jeżeli chcę pozwać Basa do sądu, to zna z klubu brydżowego świetnego adwokata. As atutowy, tak go określiła. Ale już nie byłam ich małą córeczką, nie mogłam wrócić do czasów dzieciństwa, nawet gdybym chciała. Martwili się, kiedy przeprowadziłam się do Basa, ale teraz, kiedy stanęli przed perspektywą, że wrócę, zmartwili się jeszcze bardziej.

Skwapliwie zgodzili się, żebym przechowała u nich swoje rzeczy, aż znajdę własne lokum. Mama zadzwoniła do dawnych sąsiadów w Londynie i załatwiła mi u nich gościnę do następnego rozdania, jak się wyraziła. Nasze spotkanie nie trwało nawet dwudziestu minut. Nie mogłam mieć do nich pretensji o to, że czują ulgę z powodu mojego wyjazdu do Londynu, bo pamiętałam moją własną radość z poprzedniej przeprowadzki.

Nie miałam poza nimi nikogo, z kim musiałabym się pożegnać. Straciłam kontakt z koleżankami z dzieciństwa, a w Stanach nie zdążyłam nawiązać przyjaźni w liceum.

Nadal utrzymuję kontakt z niektórymi ludźmi z uniwerku, ale po studiach rozproszyliśmy się po świecie. W stałym związku łatwo się zapomina, że w ogrodzie życia wiecznie zielonymi drzewami są właśnie przyjaciele. Kochankowie przypominają raczej kwiaty, ładne i kolorowe, dopóki nie zwiędną. A ja głupia myślałam, że Bas to coś poważnego.

Tymczasem był odnogą trującego bluszczu, który wzięłam za słodki groszek. Trochę się dziwiłam, dlaczego ma tylko współpracowników i żadnych przyjaciół, teraz rozumiem, że prowadził drugie życie. Byłam mu potrzebna do łóżka i sali konferencyjnej.

Weszłam do mieszkania przy Piątej Alei, stanęłam w drzwiach i patrzyłam. Sądziłam, że będzie mi przykro opuścić takie wspaniałe miejsce, ale jak wszystko związane z Basem, teraz skojarzyło mi się z planem filmowym. Cóż, życie zbudowane na kłamstwach jest fantazją, fikcją. Potem przemknęłam przez apartament jak błyskawica, opróżniłam szafy i szuflady szybciej niż rasowy włamywacz. Jeżeli nie wyjadę przed powrotem Basa, cała gadanina zacznie się od początku. Bas przyjedzie pewnie z prezentami i będzie odgrywał skruszonego grzesznika. Bóg jeden wie, ilu ludzi spędziło życie w piekle, ponieważ wydawało im się, że łatwiej zostać niż odejść. Wcale nie jest łatwiej, bo brodząc tyle lat w mętnej wodzie, traci się siły i czujność. A piranie tylko na to czekają.

W pierwszej kolejności spakowałam wszystko, co dawało się zabrać do samolotu. Skoro podróżowałam na koszt firmy, mogłam kupić bilet pierwszej klasy, wtedy nie ważono bagażu zbyt dokładnie. Ale zabukowałam turystyczną. Miałam silną, graniczącą z paniką potrzebę czegoś rzeczywistego. Wydostania się z tego marnego planu filmowego i rozpoczęcia życia na nowo. Trudno o coś bardziej rzeczywistego niż miejsce w tyle samolotu.

Po godzinie sześć kartonów i wszystkie torby podróżne Basa, zapakowane i opisane, były już w taksówce i w drodze do moich rodziców. Część zostanie wysłana na mój nowy londyński adres, a część będzie przez jakiś czas pokrywać się kurzem. Prawnie wszystko w mieszkaniu należało w połowie do mnie. Ale nie było tam żadnych wartościowych przedmiotów w rodzaju noża do papieru wysadzanego brylantami albo solidnej wazy ze złota, którą mogłabym wrzucić do walizki. Zresztą postanowiłam być praktyczna. Zabrałam sporo ubrań, przydadzą się, kiedy będę szukała pracy. Już i tak miałam torbę rzeczy, które będę musiała włożyć na siebie przed wejściem do samolotu.

Ponieważ Bas nie chciał dać mi referencji, zapakowałam dyskietki projektów, nad którymi pracowałam, i które będą musiały zastąpić moje CV. Bas bał się hakerów i dlatego nie trzymaliśmy tych materiałów w komputerze. Zwykle kładłam je do długiej wąskiej pozytywki. Była to jedna z moich ulubionych rzeczy, malowana na żywe dziecinne kolory, i cudownie absurdalna. Więc ją też wzięłam.

Była trzecia rano, taksówka miała przyjechać dopiero za dziesięć minut. Kusiło mnie, żeby wykorzystać ten czas na zdemolowanie mieszkania. Ale tak długo było w połowie moje, że czułabym się jak ktoś, kto pluje do własnego talerza. Więc otworzyłam butelkę szampana i napełniłam kieliszek. Rozglądałam się, sprawdzając, czy czegoś nie zapomniałam, kiedy mój wzrok padł na obraz nad marmurowym gzymsem kominka.

Świetny obraz. I mały. Dlaczego nie?

Podczas gdy taksówkarz ładował bagaż, dość niechętnie jak na kogoś, kto dostał wysoki napiwek, zamknęłam mieszkanie, wsunęłam klucz pod drzwi i usadowiłam się na tylnym siedzeniu taksówki z kieliszkiem i butelką szampana.

- Bąbelki? - zagadnął kierowca, pędząc przez nowojorskie ulice, które nie są puste nawet w środku nocy. - Co oblewamy?

Odprężyłam się po raz pierwszy od telefonu z Chicago. Te dziewięć godzin między informacją, że Bas ma żonę a opuszczeniem mieszkania, nie sprzyjały rozmyślaniom. I nie był to odpowiedni czas na świętowanie czegokolwiek. Był to czas na panikę, rozpacz i smutek z dodatkiem strachu i wstydu.

Teraz ogarnęło mnie wyczerpanie pomieszane z niedorzeczną radością, szybowałam nad ziemią, świadoma, że lada chwila zlecę.

I przyszedł mi do głowy jeszcze jeden cytat - albo bąbelki tak na mnie działały, albo taki mam umysł. To była chyba Christina Rossetti: O wiele lepiej zapomnieć i uśmiechać się, niż pamiętać w smutku. Próbowałam się uśmiechnąć i twarz mi się nie rozpadła. Popiłam szampana i uśmiechnęłam się jeszcze raz.

- Pewnie, że oblewamy - powiedziałam do kierowcy. - Zaczynam zupełnie nowe życie. - Muszę tylko pamiętać, żeby się znów nie zakochać.

No, może...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin