Toombs Jane Szkarłatny kamień A5.doc

(1164 KB) Pobierz
Szkarłatny kamień




Jane Toombs

Szkarłatny kamień

 

 

Przełożył: Wojciech Usakiewicz

Tytuł oryginału: Return to Bloodstone House

Wydanie polskie 1994

 

 

Od lat usiłowała wymazać to miejsce z pamięci. Zapomnieć o wakacjach, spędzanych w dzieciństwie w odludnym starym domu. I o dwóch chłopcach - jednym milkliwym, drugim - aroganckim i roszczącym sobie prawa do jej ręki. I o tajemniczym wzgórzu, na którym doszło do tragicznego wydarzenia. Lecz po dziesięciu latach odziedziczyła ten dom i musiała wrócić. Tylko na lato - powiedziała sobie. Tymczasem wydarzenia z przeszłości ożywają na nowo i przybierają zupełnie inny wymiar.


Rozdział 1.

Do południa dzień zrobił się ciepły. Niemal zdążyłam już zapomnieć, że w czerwcu w dolinie San Joaquin zawsze panują upały. Przejechałam obok pomp pracujących na polach naftowych, potem minęłam dorodne sady pomarańczowe, posadzone przed zaledwie dziesięcioma laty.

Drzewa kwitły i ich słodki aromat wdarł się do samochodu, wypierając ostry, chemiczny zapach ropy naftowej.

Zbliżałam się do pasma niskich wzgórz, które wznosiły przede mną swe kopuły, częściowo zasłaniając widok znacznie wyższych gór Sierra Nevada, których poszarpane szczyty pokrywały śnieżne czapy.

Kiedy skręciłam z autostrady w lokalną, dwupasmową szosę prowadzącą do miasteczka Naranada, spojrzałam przez ramię na dziewięcioletnią Tibbie, uśpioną na tylnym siedzeniu. Czy podjęłam słuszną decyzję?

Gdyby nowi właściciele bliźniaka w Santa Cruz nie postanowili zająć na własne potrzeby także połowy wynajmowanej przeze mnie, nie znalazłabym się na tej drodze, nie wracałabym do Szkarłatnego Kamienia. Dziesięć lat temu ślubowałam, że moja noga więcej tu nie postanie.

Pokręciłam głową. Nie byłam już tą naiwną i łatwowierną osiemnastolatką, jak wtedy. Poza tym prędzej czy później i tak musiałabym wrócić do Naranady i Szkarłatnego Kamienia, ponieważ chcąc nie chcąc trzy miesiące temu weszłam w posiadanie tej nieruchomości.

Po plecach przebiegł mi dreszczyk lęku, pomyślałam bowiem, że jestem ostatnia z Rollandów. Ostatnia z rodu. Moja cioteczna babka Faith zmarła, podobnie jak wcześniej ojciec, i teraz zostałam tylko ja, Valora Rolland. No i oczywiście Tibbie, nosząca to nazwisko przez adopcję, a nie z urodzenia.

Pomieszkam tu tylko przez lato, powiedziałam sobie stanowczo. Potem sprzedam posiadłość. Mój dom jest w Santa Cruz, nie w Naranadzie.

Wyłącznie dla dobra Tibbie poprosiłam zarząd miasta o trzymiesięczny urlop i opuściłam stanowisko analizatora danych w dziale zatrudnienia. Próbowałam dotąd wszystkiego, co możliwe, żeby polepszyć stan zdrowia Tibbie, wszystkiego z wyjątkiem poświęcenia małej więcej czasu, dlatego to lato postanowiłam spędzić razem z nią, obojętne gdzie.

W Naranadzie nigdy nie mieszkałam na stałe, jedynie w letnich miesiącach odwiedzałam babkę Faith w Szkarłatnym Kamieniu.

Pierwszy raz pojechałam tam mając siedem lat i wracałam potem rok w rok, aż do osiemnastych urodzin. Nie miałam nic przeciwko temu.

Stojący w odosobnieniu stary dom fascynował mnie, a w miasteczku nawiązałam przyjaźnie. Cieszyły mnie te wakacje. Aż do osiemnastych urodzin.

Przestań rozpamiętywać przeszłość, zbeształam siebie w duchu. Co było, minęło. Skup się na Tibbie. Pomyśl, ile radości będzie miała z myszkowania po tym domu.

Ciekawe, czy babka Faith polubiłaby Tibbie. Teraz rozumiałam, że była znacznie bardziej przywiązana do mnie, niż to okazywała podczas moich wizyt. Mnie co prawda nie udało się jej pokochać, lecz czułam do niej sympatię, mimo że była choleryczką i despotką, a czasem zachowywała się wręcz dziwacznie. Miałam więc poczucie winy, że nie wzięłam udziału w jej pogrzebie. Akurat wtedy byłam jednak w Waszyngtonie na konferencji poświęconej zatrudnieniu i zbyt późno dostałam wiadomość.

- Czy już jesteśmy na miejscu? - dobiegł mnie senny głos Tibbie.

Przelotnie uśmiechnęłam się do niej.

- Prawie. Popatrz, tam jest ranczo, o którym ci opowiadałam. To, gdzie hoduje się konie. Z bramą ozdobioną stalowym ogierem, który staje dęba.

Tibbie uniosła się i spojrzała na bramę.

- Rzeczywiście ogier. Bo czasami figury zwierząt są bez tego, no wiesz, męskiego czegoś.

- Jesteśmy w kraju ranczerów - wyjaśniłam. - Ranczerzy mają bardzo praktyczne podejście do zwierząt.

- Mój prapradziadek Rolland też był ranczerem, prawda?

- Był pierwszym hodowcą bydła z prawdziwego zdarzenia w Dolinie Tule. Sadził również pierwsze drzewka pomarańczowe. Niektóre jeszcze owocują.

- I zbudował Szkarłatny Kamień. Co za fantastyczna nazwa! Dlaczego dopiero w zeszłym miesiącu mi o nim opowiedziałaś?

Nie miałam gotowej odpowiedzi.

- Chyba po prostu niewiele o nim myślałam. - Częściowo była to prawda. Przez dziesięć lat robiłam, co mogłam, żeby wymazać to miejsce z pamięci.

- A teraz Szkarłatny Kamień jest nasz. - Tibbie upajała się brzmieniem nazwy. - To wspaniale mieć własny dom, nie sądzisz? Dotąd nigdy nie miałyśmy. Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę.

Nieczęsto kłamałam przed Tibbie, ale kiedy spytała mnie o pochodzenie tej nazwy, pośpiesznie wymyśliłam historyjkę o pierścionku z pięknym szkarłatnym kamieniem, krwawnikiem, który należał kiedyś do jej praprababki Rolland. Nie mogłam się zdobyć na opowiedzenie o kopulastym wzgórzu za domem, zwanym Mount Sangre, ani tym bardziej o tej okropnej płycie skalnej na jego szczycie.

- Czy w Naranadzie jeszcze mieszka ktoś, z kim bawiłaś się, jak byłaś mała?

- Nie wiem. Sądzę, że tymczasem większość się wyprowadziła.

Travis York może tam jeszcze siedzieć. Przecież rodzina Yorków miała ranczo po drugiej stronie Mount Sangre i żyła w tym miejscu równie długo jak Rollandowie. Co do Luisa Redhawka... Nie, nie chciałam o nim myśleć. Może zresztą gdybym powiedziała, że brak mi na to odwagi, byłabym bliższa prawdy.

- Mogłabym zaprzyjaźnić się z ich dziećmi. Miałam taką nadzieję - powiedziała Tibbie.

Uświadomiłam sobie, że musi denerwować się przed przyjazdem do nowego miejsca, gdzie nikogo nie zna. Tak samo było ze mną, kiedy przyjechałam tu pierwszy raz, mając siedem lat.

- Znajdziemy sposób, żebyś nie czuła się osamotniona - zapewniłam Tibbie.

Kiedy wjeżdżałyśmy do Naranady, znów obróciłam się do tyłu i stwierdziłam, że Tibbie wpatruje się bez zachwytu w dość zdewastowane domy. Prawdopodobnie zastanawiała się, czy Szkarłatny Kamień wygląda tak samo. Łatwo wczułam się w jej położenie, bo przypomniało mi się, jak byłam niepewna i wystraszona, gdy matka z ojczymem zostawili mnie pierwszy raz u babki Faith, zanim odlecieli do Europy.

- Chcesz się przesiąść do przodu? Mogę na chwilę stanąć - zaproponowałam Tibbie.

- Doobra. - Niedbale przedłużyła samogłoskę, jakby sprawa nie miała dla niej wielkiego znaczenia, ale szybkość, z jaką zmieniła miejsce, zdradziła mi, że bardzo potrzebowała w tej chwili mojej fizycznej bliskości.

Przejechałam przez miasteczko pokazując jej miejsca, które zachowałam w pamięci. Trochę się zmieniło, ale w zasadzie była to ta sama Naranada, co kiedyś... Wszystkie sprawy można załatwić przy głównej ulicy na długości czterech przecznic, przy których zbudowano przede wszystkim domy mieszkalne. Oprócz biblioteki i siedziby rady miasta większość budynków była drewniana.

- Co to za wzgórze? - Tibbie wskazała w lewo, gdzie na tle popołudniowego nieba rysował się zaokrąglony wierzchołek Mount Sangre.

Poczułam pot na dłoniach. Nazwa nie chciała mi przejść przez gardło.

- Mount Sangre. - No, stało się, wydusiłam to z siebie.

- Sangre. - Zamyśliła się. - To po hiszpańsku znaczy krew, prawda? - I nie czekając na odpowiedź, dodała triumfująco: - Założę się, że dom ma nazwę od tego wzgórza. Może także od pierścionka praprababci, ale od wzgórza przede wszystkim. - Spojrzała na mnie. - Czemu ono nazywa się Mount Sangre?

- Nikt tak naprawdę nie wie, co mieli na myśli pierwsi hiszpańscy osadnicy. - Próbowałam mówić obojętnym tonem, bo nie zamierzałam przytaczać żadnej z barwnych legend, oferujących wyjaśnienie. Dobrze wiedziałam, że w końcu ktoś z Naranady i tak je dziewczynce opowie.

Może powrót tutaj wcale nie był takim dobrym pomysłem.

Pokonałam znajomy zakręt i wjechałam w wąską aleję, wysadzaną masywnymi dębami, do których przyczepione były wyblakłe tabliczki z napisami Wstęp wzbroniony - po angielsku i hiszpańsku. Potem zamajaczyły przed maską samochodu dwie olbrzymie kamienne kolumny podtrzymujące bramę z kutego żelaza.

- Popatrz, tam jest napisane Szkarłatny Kamień! - zawołała Tibbie.

W roztargnieniu skinęłam głową, zajęta wspomnieniem dnia, w którym sama pierwszy raz zobaczyłam te metalowe litery. Brama była jak zawsze otwarta, przejechałam więc pod łukiem wspartym na kamiennych kolumnach i ruszyłam dalej krętym podjazdem obsadzonym palmami daktylowymi i drzewami oliwkowymi. Miłe powiewy ciepłego wiatru wypełniały wnętrze samochodu aromatem kapryfolium, Oczami wyobraźni ujrzałam splątane winoroślą pnące się po kratach cienistej, wonnej altany przy stodole.

- O, ładnie tu pachnie - powiedziała Tibbie i wyciągnęła szyję, chcąc dostrzec budynek między drzewami. Za ostatnim zakrętem objawił się w całej okazałości.

- Ojej! - szepnęła Tibbie, najwyraźniej z podziwem i zachwytem.

Szara granitowa bryła Szkarłatnego Kamienia, zdobiona kutym żelazem, wznosiła się na dwa piętra. Wieńczył ją miedziany mansardowy dach z licznymi kominami. Jednolity wygląd frontu urozmaicały tylko głęboko osadzone okna podzielone na wiele małych szybek oraz zaokrąglony ganek przy drzwiach wejściowych, na który prowadziły trzy stopnie wykute w kamieniu.

Kiedy zatrzymałam samochód na półkolistym odcinku podjazdu, Tibbie odpięła pas bezpieczeństwa i odchyliła się do tyłu w poszukiwaniu aparatu fotograficznego.

- Chcę zrobić kilka zdjęć, zanim wejdziemy do środka - oznajmiła. - Dlaczego ty nigdy nie sfotografowałaś tego domu?

Wzruszyłam ramionami. Nie miałam ochoty mówić jej, że dziesięć lat temu schowałam do pudła wszystkie pamiątki z Naranady, także zdjęcia, i nigdy potem do niego nie zaglądałam.

Nim zdążyłam otworzyć bagażnik, przykuśtykał do nas Jed O'Neill.

- Mała Valora - powiedział z szerokim uśmiechem. - Niech pęknę, ale panienka wyrosła. Proszę pozwolić, wezmę bagaże.

Dołączyła do nas Tibbie, więc przedstawiłam ją Jedowi, który rzucił cześć na powitanie, po czym dokładnie jej się przyjrzał, przekrzywiając głowę.

- Hm, nie wydajesz mi się podobna do kogokolwiek oprócz siebie.

Po adopcji powiedziałam babce, czyim dzieckiem jest Tibbie, sądziłam więc, że także Jed i Delia muszą o tym wiedzieć. Zatem również dla większości Naranady nie stanowiło to sekretu, co zresztą nie robiło mi różnicy. Ale Jed miał rację: Tibbie w niczym nie przypominała swojej matki.

Kiedy odszedł z bagażami w stronę domu, zauważyłam, że kuleje dokładnie tak samo jak przed laty, ani bardziej, ani mniej. Za to postarzał się; linie, widoczne kiedyś na opalonej twarzy, pogłębiły się w wyraźne zmarszczki, a kasztanowe włosy pokryły się tu i ówdzie siwizną.

- Nie lubię, kiedy ludzie mówią o mnie, ale nie do mnie - szepnęła mi Tibbie.

- Jed nie miał nic złego na myśli. Zawsze lubił dzielić się swoimi wrażeniami. A że od dziecka pracował dla babki Faith, więc jest tu już bardzo, bardzo długo i czuje się upoważniony do robienia wszelkich uwag na temat nas, Rollandów.

- Ala babka już nie żyje, czyli on pracuje dla ciebie, prawda?

Zamrugałam oczami, całkowicie zaskoczona. Oczywiście przyjęłam do wiadomości śmierć babki, ale mimo to wciąż zdawało mi się, że zaraz ją spotkam w saloniku, między jadalnią i kuchnią, jak udziela rad i wydaje polecenia, nieustannie przebierając palcami, pod którymi powstawały misterne koronki.

W samochodzie zostały tylko plecak Tibbie i moja wielka torba.

Podałam małej jedno, sama dźwignęłam drugie i zatrzasnęłam drzwiczki.

- Zostawiłaś kluczyki w stacyjce - zwróciła mi uwagę Tibbie. - I nie zamknęłaś drzwi na klucz.

- Jed będzie mógł wprowadzić samochód do garażu. Nie martw się, nikt go nie ukradnie. Nie tutaj. - Przez dziesięć lat Naranada z pewnością nie zmieniła się na tyle, żeby w biały dzień nie można było zostawić na chwilę kluczyków w samochodzie zaparkowanym na prywatnym podjeździe.

Otworzyły się frontowe drzwi i w progu ukazała się Delia. Stanęła z założonymi rękami, podpierając nimi obfite piersi. W takiej samej pozie widziałam ją przed laty, kiedy po raz pierwszy wchodziłam do tego domu.

- Najwyższy czas, żebyś wreszcie tu wróciła - powiedziała na powitanie.

Czas odmienił ją bardzo nieznacznie. Włosy nadal miała stalowosiwe, a jej niebieskie oczy rzucały bystre spojrzenia.

- Miło cię widzieć, Delio - odpowiedziałam, bynajmniej nie starając się nawiązać do jej słów. - To jest moja córka, Tabitha. Tibbie, to jest pani Koski.

- Dla wszystkich jestem Delia - wyjaśniła, zwracając się do małej - więc i ty możesz do mnie tak mówić.

Tibbie uśmiechnęła się do niej niepewnie, a potem wróciła do podziwiania szklanego kandelabru z mnóstwem kryształowych paciorków i sopli.

- Przygotowałam dla was dwa sąsiednie pokoje, te, które zajmowałaś dawniej - powiedziała Delia. - Pamiętasz chyba... Ze schodów na lewo i korytarzem w głąb. Nie odprowadzę was. Już nie te lata. Nie mam serca do schodów.

- Dziękuję - powiedziałam i ruszyłam z Tibbie na piętro.

Jed zostawił bagaże w większej sypialni, którą zawsze nazywałam różowym pokojem, od kolona tapet. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tapety wciąż tam są i nawet papier niezbyt wyblakł. Czerwone i różowe róże nadal pięły się po ścianie.

Przez łączące drzwi Tibbie przeniosła swoje rzeczy do mniejszego pokoju.

- Ty masz róże, ja mam motyle - zawołała do mnie. - I dach nad łóżkiem.

- Baldachim - poprawiłam.

- Wszystko jedno. I jest biurko z małą szafką na książki. Mamo, tu są prawdziwe stare książki o Nancy Drew, nie żadne kieszonkowe wydania.

- To moje - wyjaśniłam. - Rzeczywiście stare. Kiedy babka Faith mi je dawała, mówiła, że należały do jej młodszej siostry.

Charity straciła życie w wyniku tragicznego zbiegu okoliczności jeszcze przed dwudziestymi urodzinami. Także średnia siostra, a moja babka, Hope, umarła młodo, do tego zaś mój ojciec zginął w wypadku nie mając trzydziestu lat. Rollandom nigdy nie dopisywało szczęście.

Tylko mnie dopisało, pomyślałam z dumą. Mam wspaniałą córkę i dobrą pracę. I do tego... ta myśl przyszła nieproszona.., mam też Szkarłatny Kamień.

Na progu pojawiła się Tibbie z kolejnym tomikiem.

- Znalazłam jeszcze jedną twoją książkę, mamo.

Kiedy zobaczyłam ciemnoczerwoną okładkę, serce podskoczyło mi do gardła.

- Tu coś jest napisane: Z życzeniami szczęścia w dniu osiemnastych urodzin dla Valory od Luisa. Kto to jest Luis?

Sięgnęłam po książkę.

- Luis jest... był chłopakiem, którego znałam. - Mały tomik wierszy, mimo że lekki, ciążył mi w dłoni, przypominając o sprawach, które wolałam wymazać z pamięci.

- Czy chodziliście ze sobą?

- Nie. - To była prawda. Bez względu na to, co między nami zaszło, nigdy ze sobą nie chodziliśmy. Wtedy prawa do mnie rościł sobie Travis York. Ale Luis i ja... No, z nim było zupełnie inaczej. W owym czasie ta inność mnie przerażała.

Tibbie usiadła na moim łóżku.

- Tu jest zupełnie inaczej - powiedziała, niby echo powtarzając słowa, które właśnie przeleciały mi przez głowę. - Jakbyśmy wyjechały za granicę.

- Naranada ma niewiele wspólnego z Santa Cruz. Może dlatego, że schowana jest wśród wzgórz albo dlatego, że większość jej mieszkańców hoduje bydło lub pielęgnuje sady, albo dlatego, że jest taka mała. A może wszystko to naraz.

- Może i ja będę tutaj inna. - W głosie Tibbie zabrzmiała nadzieja.

Siłą woli stłumiłam gwałtowne uczucia. Zamiast wziąć córkę w ramiona i mocno przytulić w beznadziejnym geście ochrony przed tym, co złe, tylko uścisnęłam ją serdecznie, zmierzwiłam jej krótkie, kasztanowe włosy i powiedziałam:

- Może.

Tibbie nie powinna była wiedzieć, jak desperacko pragnę, żeby to lato pomogło jej wyzdrowieć. Przecież dlatego tu przyjechałyśmy... Nic bardziej mnie nie obchodziło od zdrowia małej. Co tam dawne sprawy! Na Tibbie przeszłość nie miała wpływu, a ja broniłam się przed jej ciężarem. Czyż nie zrobiłam wszystkiego, co w mojej mocy, żeby naprawić zło?

Skończywszy rozpakowywać bagaże, zeszłyśmy do kuchni po stromych kuchennych schodach. Zwabił nas smakowity zapach świeżego pieczywa. Wiedziałam, że spotkamy tam Delię, i nie pomyliłam się.

Wyciągała akurat z pieca blachę złocistobrązowych bułeczek. Młodsza kobieta, mniej więcej czterdziestoletnia, ładowała naczynia do zmywarki. Tymczasem Delia przełożyła bułeczki na ściereczkę, gdzie miały stygnąć, i przedstawiła nas pani Jennings, która poprosiła, żeby nazywać ją Lucy.

- Lucy tutaj nie mieszka, tylko dochodzi do pracy - ciągnęła Delia. - Ale muszę przyznać, że bez niej nie dałabym sobie rady. - Spojrzała na Tibbie.

- Pewnie masz ochotę na gorącą bułeczkę, tak samo jak kiedyś... - urwała, by po chwili dokończyć:

- ...panienka Valora.

Tibbie entuzjastycznie kiwnęła głową, a ja nie dałam po sobie poznać, że wiem o wahaniu Delii, która pospiesznie wypowiedziała moje imię zamiast innego.

Przysiadłszy na wysokich stołkach przy blacie w kuchni, obie z Tibbie zjadłyśmy po bułeczce ociekającej masłem i popiłyśmy mlekiem. Mniejsza o kalorie i cholesterol.

- Pewne rzeczy się nie zmieniają - powiedziała do mnie Delia. - Zawsze lubiłaś moje bułeczki, więc nie dziwię się, że Tibbie też je lubi. Ale w miasteczku jest huk zmian. Nie mieszka tu już prawie nikt z twoich znajomych, oprócz Travisa Yorka. Jego matka zapadła na zdrowiu i nie mogła znieść letnich upałów, więc razem z ojcem Travisa przenieśli się do Oregonu, a jemu zostawili ranczo.

- A co z Luisem? - spytała Tibbie, starannie unikając mojego spojrzenia.

- Z Luisem? - Delia zmarszczyła brwi. - A gdzie ty o nim słyszałaś, panienko?

- Znalazłam to imię w książce na górze.

Delia rzuciła okiem w moją stronę.

- Doktor Redhawk... Tak się dzisiaj mówi o Luisie.

Tibbie skrzywiła się.

- Nie cierpię doktorów.

Trudno mi było wyobrazić sobie milkliwego, lecz fascynującego chłopaka, którego znałam, w roli lekarza medycyny z bezosobową zawodową rutyną i szablonowymi manierami. Czekałam, aż Delia powie coś więcej, ale ponieważ zamilkła, więc w końcu sama się odezwałam.

- Rozumiem, że doktor Redhawk nie odwiedza Naranady.

- A bo nie ma takiej potrzeby.

Ugryzłam się w język, żeby nie spytać o powód, bo Delia właśnie na to czekała. A jakie miało dla mnie znaczenie, co robił czy czego nie robił Luis?

- Mów sobie, co chcesz - wtrąciła Lucy. - Ja tam myślę, że dobry z niego doktor. Chodzę do niego, to wiem.

Serce zabiło mi mocniej. Lucy mieszka w miasteczku. Jeśli Luis jest jej lekarzem, oznacza to, że prowadzi praktykę w Naranadzie. Mieszka w Naranadzie.

- Luis siedzi tu na okrągło. Wyjechał tylko na naukę do college'u, żeby uczyć się na doktora - odezwała się znów Delia. - Kiedy wywiesił swój szyldzik, wielu ludzi się dziwiło, że mu się udało. Ja też. Tytułuje się lekarzem domowym. I podobnie jak chłopak Yorków jeszcze się nie ożenił.

Posłałam jej groźne spojrzenie. Przecież nie może sądzić, że interesuje mnie stan cywilny Luisa albo Travisa. Ale Delia nie patrzyła na mnie. Kusiło mnie, żeby oznajmić, iż nie zamierzam odnawiać dawnych znajomości, uznałam jednak, że najlepiej zrobię nie rozmawiając z nią na ten temat.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin