Melchior Wańkowicz
Zupa na gwoździu
Wydanie polskie 1967
Jest to zbiór felietonów tygodniowych - z małymi wyjątkami - z ostatniego dziesięciolecia. Sądzimy, że do tej zupy na gwoździu wsypało się tyle ingrediencji ze świata, z wojażów, z amerykańskich wydziwień, ze starć z emigracją, z komicznych konfrontacji z polską rzeczywistością, z zatargów nie tylko z literatami, ale i - o niebaczny! - z kobietami, że stworzyła się całość zawiesista, a może nawet -wbrew utyskiwaniom autora - pożywna.
W każdym razie - choć w tak zwanych krótkich formach, w dorywczo pisanych felietonikach autor nie znalazł pola do wypowiedzi istotnych - w tej zupie przyrządzonej „z niczego” pozostały składniki prozy Wańkowicza: język, humor, dokumentaryzm.
O języku:
Prof. Stanisław Westfal, zmarły na emigracji językoznawca, parając się z niesfornością językową Wańkowicza: „To ma w sobie tyle czaru, że tylko cisnąć gramatyką o ścianę”.
Wacław Sadkowski: „Umiejętność wygrywania całych koncertów na ciągu skojarzeń leksykalnych i składniowych, w które autor potrafi wtopić najbardziej nawet egzotyczne i nietradycyjne realia”.
Zbigniew Florczak: „Wartki język Wańkowicza, nurkujący w niezbadane wnętrza słów jak w stogi siana”.
O humorze:
Jerzy Kwiatkowski: „Komizmowi Wańkoweza nie grozi niebezpieczeństwo uwiędnięcia. Jego siła bowiem to nie tylko znakomite przygotowanie komicznej niespodzianki; to także oparcie jej na trafnej obserwacji psychologicznej, na umiejętnej typizacji. niekiedy socjalizacji ludzkiego charakteru”.
Stanisław Mackiewicz: „Podświadomie tkwi w Wańkowiczu przekonanie, że nie ma nic takiego na świecie, z czego nie można by się pośmiać. Analiza jego sukcesu jest rzeczą bardzo ciekawą, zwłaszcza jeśli ten sukces w danym Wańkowiczowskim wypadku jest tak duży, że wychodzi z ram kategorii czysto literackich, staje się zagadnieniem społecznym”.
O dokumentarności:
Stanisław Zieliński: „Zza każdej książki Wańkowicza widać górę usypaną z dokumentacji i realiów. Jego umiejętnością dobierania faktów można by zasilić mendel reporterów dalekiego zasięgu”.
Artur Międzyrzecki: „Cierpliwa dokumentacja i osobiste przeżywanie współżyją na jego kartach zgodnie i niepowtarzalnie”.
Jerzy Lovell: „Wańkowicz stworzył pojęcie mozaiki. - dzieła o niepowtarzalnym kształcie, którego rysunek jest wypełniony poszczególnymi «kamykami», absolutnie autentycznymi, wybranymi prosto z życia”.
Spis treści:
Wstępik z łezką. 6
U nas i po świecie. 11
Na obczyźnie. 88
Haust coca-coli. 131
Polonia. 232
Popięknoduszmy. 254
Szkufa żalów. 357
Dookoła kobiety. 472
(Odpowiedź na ankietę „Życia Warszawy”: Jak zacząłem pisać)
To był 1905-1906 rok szkolny. Wrzało w kraju, my, sztubacy, osiągnęliśmy zwycięstwo: po udanym strajku uzyskaliśmy szkoły polskie. Byłem w trzeciej klasie, starsze klasy robiły politykę na cały regulator, my, trzeciaki, cierpieliśmy na kompleks niższości.
Już nawet czwartaki wydawali swoje srodze konspiracyjne pismo „Osa” na powielaczu, a my co? Tyle, że co dzień na wielką pauzę endeki z pepesami czubiły się po korytarzach.
W tym stanie rzeczy kolega Kozikowski zaproponował mi, pod wielką przysięgą, pod strasznym chajrem, wejście do kolegium (jak byśmy teraz powiedzieli) straszliwie konspiracyjnego pisma satyrycznego „Żmija”, które miała wydawać nasza trzecia.
Satyra „Żmii” miała obejmować glob ziemski, ale na razie była wymierzona przeciw czwartakom i „Osie”.
Byłem co prawda zaangażowany w organizacji, którą powołałem wraz z drugim kolegą. Organizacja (straszliwie konspiracyjna) zajmowała się tworzeniem biblioteki i choć z kopyta prześcignęliśmy plan o kilkaset procent, bo wszystkie ciotki z ulgą zwalały nam roczniki „Bluszczu” i „Biesiady Literackiej”, czuliśmy jakiś niedosyt w akcji, która była za mało przygodowa. Mijając na ulicy stójkowych, każdy z konspiratorów robił jawnie nieprawomyślne miny, ale to nic nie pomagało, żaden nie doczekał się najmniejszej rewizji, najmniejszego legitymowania.
Na ten wypadek przewidzieliśmy już, że nasza pieczęć organizacyjna, wycięta z korka przez celującego w rysunkach kolegę, nosząca trzy litery: NMP (Narodu Młodzi Przyjaciele) będzie tłumaczona carskim siepaczom jako Najświętsza Maryja Panna.
Stemplowaliśmy tą pieczęcią na lewo i na prawo - bez większego efektu: żadnego z nas na Sybir nie uwiozła kibitka przy cichym płaczu kochanki.
Byłem więc nieco zblazowany i zniechęcony, a na domiar idiota belfer, w żywy kamień nie rozumiejący się na chwili dziejowej, wlepił mi dwóję z arytmetyki, mianowicie z proporcji i z równań.
Właśnie przyskrzybnięty do tych zawiłych spraw umierającego świata przez tyranię domową opanowywałem równania, kiedy zgnębionemu w swoim poczuciu godności, zrozpaczonemu na jałowiźnie ideowych bezdroży podał dłoń kolega Kozikowski, proponując zajazd na czwartaków i wówczas powstał pierwszy mój utwór, mianowicie rebus:
Słoń : komara = Żmija : osy
Minęło... pół wieku. Przyjechałem do Polski, idę w ciężkim skupieniu do ZAIKSU, żeby mi pościągał honoraria. Kogo widzą moje szafirowe oczy? - Kozikowski!
Zakrzątnął się bystro koło rewindykacji.
Umówiliśmy się tylko, że na razie nikomu nie powiem, że wówczas nawalił nam z wypłatą honorarium. Miała to być rondówka, bo kolekcjonowaliśmy stalówki.
Warszawa, grudzień 1953
Czemu zupa na gwoździu? - pytają. W redakcji też pokiwali głową: obawiają się, że czytelnicy będą nieprzystojnie przeinaczać.
Już tak było z moim „cukier krzepi”. Wszystkie pijaki zachęcały się:
- Cukier krzepi - wódka lepiej. No to, cyk!...
Wymyśliłem wobec tego hasło:
- Szczypta soli, szczypta cukru.
Żeby to cukier dodawać do jarzyn, do mięsa itd.
To zaraz ukuli:
- Szczypta soli, szczypta cukru - nie szczypta dziewczynek.
Strach pomyśleć, co mi te kpiarze mogą teraz na gwóźdź wtrawestować!
Z cukrem, okazało się, że pierwszym pisarzem polskim pracującym na zamówienie społeczne był niżej podpisany. Tylko że dawniej zamówienie społeczne było nadmiernie drobiazgowe.
Kornel Makuszyński opowiadał o malarzu, któremu praczka, pragnąc wywindykować należność za pranie, przyniosła kawał blachy metr na 50 centymetrów i zlecała, aby namalował szyld, w którym poza napisem „Pralnia Paryska” będzie o tym, jak ona przyjmuje bieliznę, córka prasuje, mąż roznosi - tylko żeby wszystko podobne.
Przy tym zamówieniu społecznym, odwrotnie, w ogóle zabroniono poruszać jakikolwiek temat:
- O emigracji nic; to już się wszystko przejadło - ostrzegała redakcja.
- Dziękuję, sam nie jadam.
- Ani polityki, do tego są mądrzejsi.
- Dobrze - zgodziłem się pokornie.
- Ani o katolikach, ani o żydach, ani o kulcie jednostki, ani o seksie, ani żadnych tam lukrecji demokratycznych. Ani reportaże, to ma być felieton zabawny. Ani szmoncesów, to nie wesoły kącik. To za lekki chleb.
Jużem chciał odpowiedzieć jak Polskiemu Radiu. Kiedyś, jakiś młody przyjemny głos prosił mnie o powinszowanie noworoczne.
- Zadzwonię do pana za pięć minut.
Po pięciu minutach podyktowałem mu wierszyk spiętrzający tematy, jakich radio prosi unikać. Przyjmował telefon coraz bardziej załamanym głosem.
- Kolka wam w bok na Nowy Rok! - zakończyłem konkluzją.
Wreszcie odbiorca się ożywił:
- Ja sądzę, że ten ostatni dwuwiersz to może puszczą, bo co do pozostałych...
Na drugi dzień - miotany niepokojem - zadzwoniłem do kierownika Wydziału Literackiego pana Noego. On Noe, ja Melchior (co się po hebrajsku wykłada Melech-Or - Król Światła) - on ze Starego, ja z Nowego Testamentu, to się jakoś dogadamy.
- Nie ma frajerów, żeby to dawać na antenę - uspokajał Noe.
Co tu robić?
Leżał ochłap łykowaty jakiegoś literata. Chciałem go przyprawić na miękko, nawet dodawszy rodzynków.
I tego mi wyrwali ze zgrozą.
Wówczas westchnąłem do pamięci Szymka, mego kierowcy w czasie wojny. Opowiadałem mu o żołnierzu napoleońskim, który warzył zupę z niczego - na gwoździu.
Zdarzyło się, że zagalopowaliśmy się, tuż za cofającymi się Niemcami, w bok od traktu, w zapadłe kąty. Gwoździa wprawdzie nie mieliśmy, tylko małą puszkę mleka skondensowanego.
I wtenczas poznałem talenty Szymka. Zwykle, kiedy go prosiłem, aby kupił kurę, zabierał ze sobą tomigun. Tłumaczył, łypiąc dobrodusznie niebieskimi ślepiami, że wówczas taniej się kupuje.
Tym razem jednak w chałupce było pusto jak na spotkaniu literata z czytelnikami, jedyna wystraszana starucha jęczała: niente pane, niente latte, niente uova, ani w ogóle niczego, bo Tedeschi tutto rubati (Niemcy wszystko zrabowali).
Wówczas Szymek, trajkoczący jak maszynka po włosku, wyjął numer rejestracyjny na metalowej blaszce:
„Mamma mia... To jest cudowny medalik. Jeżeli kto nie jest w stanie grzechu śmiertelnego od ostatniej spowiedzi (bydlę wzniosło pobożnie oczy) i jest głodny, to ten medalik raz w życiu sprawia, że można na nim zupę ugotować. Sicuro!...”
Poczęło się gotowanie blaszki z mruczeniem, z zaklęciami, budzącymi skrajne zainteresowanie baby. Kiedy się odwróciła, Szymek wtrząchnął nieznacznie mleko. Jej zdumienie, kiedy zajrzała do garnka, nie mialo granic. Szymek stwierdził, że gdyby tak dodać poccino maccaroni, toby dopiero nasza Madonna pokazała, co umie. Baba, oglądając się podejrzliwie, zniknęła w czeluściach komory i wynurzyła się z garstką makaronu, potem przyturgała stopniowo parmezanu, dwa kartofle, parę pomidorów.
Mili czytelnicy, zapraszam na zupę na gwoździu.
Warszawa, sierpień 1962
Przyjaciółce zwierząt, M-Ile de la Gruyére
O Alicante, zalane słońcem południowym!
Ten południowo-wschodni zakątek Hiszpanii to jedyny w Europie punkt, w którym mamy afrykański klimat. Tak mówią izobary i izogony, tak mówi pierwsze spojrzenie: dachy płaskie, cysterny, ludność berberyjska, śniada, o kręcących się włosach, akwedukty, ogrody palmowe, jedyne w Europie, gdzie palma nie jest ozdobą, jak na francuskiej Rivierze, lecz obiektem przemysłowym.
O Alicante! Czemuż opiewają Neapol i Capri, a nikt nie wie o tobie, miasto białe nad błękitnym morzem, amfiteatralnymi festonami pnące się ku bastionom dwóch twierdz, wieńczących cyple kotliny, spadające ku plaży rozprażonej, przesiąkniętej jodoformowym zapachem gnijących alg.
Idzie się od gór ku temu wiecznie błękitnemu morzu uliczkami brudnymi i majestatycznymi jak płaszcz hidalga, po których spacerują segnory z małymi dzidziusiami na ręku, ugrzebienionymi, ufryzowanymi prześmiesznie, z kolczykami w uszach; małe chłopaki po placykach staczają nie kończące się nigdy corridy, pachnie smażona oliwa, cebula, wilgotna bielizna, przegradzająca białymi falbanami ulice.
Z zaułków, biegnących niby szczeliny w żywym ciele domów, wionie kleisty, upojny jak miejscowa malaga, cierpki jak granat rozcięty - dźwięk mandoliny. Stopa lekko idzie po kocich łbach uliczki i zachwycone serce człowiecze kontempluje, rychło li pod najbliższą arkadą zamajaczy cień najdroższego z szaleńców z La Manchy.
W górę, jeszcze w górę; płaskie jak podpłomyki i kolczaste liście fig smyrneńskich przechylają się przez mury z głazów.
Narożnik jeden.
Drugi.
Zakręt bitej drogi.
Podwórzec drobno brukowany.
Zamek.
Zatrzymuje nas obdarty żołnierz.
- Dokąd?
- Komendant twierdzy?
Ruch ręką: „tam” ...
Na małym podwórku, które przywarowało u podnóża bastionów srogich zbliża się do nas w windhorście (sztywny słomiany kapelusz) oberwany człeczyna.
- Prowadź do komendanta.
Tak, to on, signor tenente - komendant „twierdzy”.
- Mille pardon, cóż tu signor tenente robi ze swymi dwudziestoma obdartusami?
- W razie rewolucji mam miasto w ręku - odpowiada z dumą cywilna figurka.
Wielkimi krokami po tej ziemi zaklętych w wiatraki olbrzymów dotychczas snadź chodzą bohaterowie Plauta. Miasto w dole żarzy się rojem świateł. Po tonącej w ciemni toni morskiej suną robaczki świateł rybackich.
Ugwarzamy z dzielnym wojakiem, siedząc na wykuszu murów, że nudno w tym Alicante, które nawet na kino zdobyć się nie może, a statek na Baleary dopiero za trzy dni.
- Kino? - otwiera komendant ze zdumieniem oczy - ale któż będzie szedł na kino, skoro mamy tak wspaniałą uroczystość!
- ?
- Corrida comica...
On sam by poszedł, ale obowiązek nie pozwala. Ledwo utrzymać może swych drapichrustów. Zostawił tylko minimum - potrzebne dla „gotowości bojowej”.
Corrida! Walka byków! - Idziemy. Niech mówią, co chcą, moraliści - widowiska te mają dobrą rasę i przemożny czar, jaki daje patyna wieków. Na corridę idzie się nie po to, aby oglądać wstrętny widok mordowanych zwierząt; ale aby twarzą w twarz stanąć z duszą hiszpańską.
- Corrida - idziemy...
- Si, si - przytwierdza zadowolony tenente i wykonuje ręką mistrzowski gest. Poznaję go - to „weronika” - jeden z najbardziej eleganckich ciosów matadora.
Zadowolony z efektu, oddaje żołnierzowi słomiany kapelusz i każe przynieść czapkę uniformową z fantastycznym pomponem. Żegna nas z honorami wojskowymi, a dwóch obdartusów pręży się u wyjścia ze starego zamczyska, prezentując broń.
Godzina jedenasta w nocy. Amfiteatr pełen. Małe bąki z nastroszonymi czubami drą się na rękach matek.
Zaczynam się niepokoić: co znaczy przymiotnik „comica”? Rozumiem: na scenę wypuszczają małego byczka, niemal cielę jeszcze. Jest mniejszy niż najmniejsze z novilleros - młodych byczków, jakie widywałem na prowincjonalnych corridach nie w sezonie.
Gładka, jedwabista sierść zwierzęcia, wspaniała linia karku, nieskazitelny tors, suche nerwowe nogi, mała głowa o świetnie osadzonych, ostrych rogach znamionują wielką rasę.
Naprzeciw niego idzie kolorowa banda klownów o wymalowanych twarzach (przecież corrida jest comica!), którzy dzielą się, jak na prawdziwej corridzie, na pikadorów, banderillerów itd.
Zaczyna się błazeństwo przerabiania prawdziwej corridy. Z najgłębszym wzruszeniem przypominam sobie, jak rasowy byczek, pochyliwszy głowę, potykał się z klownami, kłuty lancami, drażniony, banderillowany. Nosi już w ciele cztery banderille, które powiewają różnobarwnymi wstęgami. Wąskie paski ciemnej krwi biegną po jego skórze. Mimo to za każdym razem schyla głowę i atakuje w milczeniu. Klowni nadstawiają się pod jego nieumiejętne uderzenia, wywołując wybuchy śmiechu. Łapią go za ogon, sadzają w krześle, obwiązują serwetą i golą wielką, drewnianą brzytwą. Aż gdy trzecia para banderilli, tym razem ogniowych, wbija się w jego boki, mały byczek staje i wyrzuca żałosny ryk. Brzmi to niby wołanie „mamoo!”...
Po czym znów walczy, aż go klown z gwiazdką na zadzie i sztucznym nosem, błazeńsko naśladując ruchy „espady”, nie razi śmiertelnym dźgnięciem.
- Gaseosa ma Fresca! Ahi va la geesosa!
Wyłazi stary oprawca i wbija krótki nóż w szyję leżącego zwierzęcia.
Na sercu kładzie się kamień: zginął jedyny szlachetny i rycerski w tym ogromnym amfiteatrze.
Banda ludzka wrzeszczy. Jeszcze mają zarzynać pięć cieląt. Żona płacze.
Roztrącam fotele w loży i wychodzimy z trzaskiem.
- Barbaros parricidos - drę się, nie panując nad sobą, na cały cyrk. Płonę chęcią, aby mi który Hiszpan zrobił awanturę. Już ja go zdzielę.
Na tarasie hotelu piję mocne wino alikanckie i wysapuję oburzenie. Na filarze werandy wisi klatka z wtłoczoną kuropatwą, klatka jest tak mała, że tuczony ptak ruszyć się nie może.
Kelner mi wyjaśnia, że karmi go siłą.
Zrywa mnie wściekłość: rozłamuję pręty, ale uwolniony więzień pada na podłogę jak bezkształtna masa.
Macham ręką i mówię do przerażonego kelnera:
- Proszę nam to usmażyć na jutro.
I przypominam, jak elegancki, z bródką à la Napoleon III, hotelarz małego hoteliku pod Grenoblą proponował mi „miodną gęś”. To znaczy, że w żywą gęś wlewa się miód i wolno obraca na wolnym ogniu, aż ciało przesiąknie miodem. I jak do niedawna ofiarowywano w słynnej żydowskiej restauracji w Warszawie gęś „bujaną”; podobno mały Tojne trzy tygodnie buja na huśtawce gęś, która, przerażona, otwiera za każdym spadkiem huśtawki dziób, wciąga powietrze i wątroba jej rośnie monstrualnie.
Gwiazdy błyszczą poprzez pierzaste czuby palm, które poczwórnym rzędem wyciągnęły się wzdłuż ulicy.
Zielona żaluzja na pierwszym piętrze unosi się z łoskotem i swojski głos mnie woła.
Wracam do rzeczywistości. Za trzy dni pojadę luksusowym parowcem i nie złapie mnie do lochu żadna inkwizycja. Może doczekają się tego byczki i kuropatwy!
Okrutni są ludzie. OIé!
Warszawa, 1930
Różne na mnie Pan Bóg zdarzał wigilie.
Piszę „na mnie”, boć ten ładny sznureczek moich wigilii przeciągnął przez perypetie nie lada, tak zresztą, jak wszystkich.
Najbardziej pamiętna jednak dla mnie wigilia, to ta w Betlejem, ta „wigilia nad wigilie”, dla której pielgrzymowano przez lądy i morza od stuleci.
Palestyna - wówczas jeszcze nie Izrael - była w owych latach wojny zlepkiem nowoczesności z archaicznymi formami życia.
Chrześcijaństwo, które tu się usadowiło różnymi swymi odpryskami, z jednej strony miało światłych uczonych po klasztorach, przeważnie francuskich, z drugiej strony niewypowiedzianie obfitą sieć odgałęzień w postaci rytów koptyjskich, abisyńskich, maronickich, no i grekokatolickich.
Grekokatolicyzm zwłaszcza, zasilany bardziej przez bliższe tej ziemi geograficznie Bizancjum niż katolicyzm przez Rzym, jeszcze od czasów pobożnej cesarzowej Heleny utrzymał tu przez czasy tureckich rządów liczne posiadłości i wpływy. Masa tych. monachów, nieraz zamieszkujących cele-groty po zboczach górskich, nastrojona jest niebywale fanatycznie, naiwność zaś ich interpretacji przypomina prymitywy wczesnego średniowiecza.
Na przykład w Kanie Galilejskiej, gdzie na miejscu pamiętnego przemienienia wody w wino stoi klasztor francuski, obok zagnieździł się klasztor prawosławny. Kiedy zaszedłem go zwiedzić, natarli na mnie mnisi w czarnych kłobukach z wielkim gwałtem. Papiści wystawili swój klasztor niby to w miejscu godów, ale przecież to właśnie u nich, u prawosławnych, stoją - i pokazali mi je ad oculos - dwie najautentyczniejsze stągwie, właśnie te, w których woda przemieniła się w wino.
Stągwie jak stągwie... Zaszedłem więc do Francuzów.
Braciszek, który wiódł mnie do przeora, śmiał się kostycznie:
- Jezus Chrystus był grand seigneur. Tłumnym godom ofiarowałby tylko tyle wina, ile w tych dwu stągwiach? U św. Jana stoi, że było tego najmniej dwanaście wiader. Przeor uśmiechnął się, sięgnął do jakiejś księgi:
- Widzi pan, analiza dokonana przez świeckich uczonych stwierdziła, że stągwie są z XVIII wieku.
Najbardziej newralgicznymi punktami są miejsca styku, w których spotykają się wszystkie odłamy chrześcijaństwa: grób Chrystusa i świątynia na miejscu Jego urodzenia. Nad obu świątyniami od pradawnych czasów wyznania chrześcijańskie mają kondominium.
Tak rozstrzygnęły długowieczne rządy muzułmańskie. Tradycje, których Anglicy sprawujący mandat nad Palestyną starali się nie naruszać, pozostawiały i za moich czasów największą świętość chrześcijaństwa, tzn. Grób Chrystusa w Jerozolimie, pod zarządem bisurmanów. Pierwszą rzeczą, którą dostrzegłem przy wejściu, było wyrko, na którym wylegiwał się z brudnymi dzieciakami stróż arabski. Była to rodzina, do której dziedzicznie należało pobieranie myta za wstęp do Grobu Pańskiego. Mikołaj Krzysztof Radziwilł, niezależnie od tego, że za wpuszczenie do Jerozolimy zapłacił urzędom tureckim po dwa cekiny od głowy i za prawo wejścia do świątyni po dziewięć, jeszcze i tym brudasom wylegującym się w przedsionku musiał dać po kilkanaście majdynów, tak jak i ja, w cztery wieki potem, dać musiałem.
Książę pan bez krępacji odłupał dla kościoła w Nieświeżu, kawał czerwonego porfiru od słupa, przy którym Chrystus był biczowan. Widać niewiele dbano o świątynię.
Tradycje ustalają tam każdy centymetr, na którym dane wyznanie ma prawo wieszać swoje emblematy, każdy ułamek czasu przysługujący nabożeństwom każdego z nich. Stąd spory.
W wilię każdego Nowego Roku odbywa się wielka grekokatolicka uroczystość zesłania ognia z nieba: Na tę chwilę gasi się „lampadę” płonącą u grobu przez cały rok. Grób mieści s...
entlik