Stevens Tay lor Van 02 Nie winna A5.doc

(1807 KB) Pobierz
Niewinna




Taylor Stevens

Niewinna

Cykl: Vanessa Michael Munroe Tom 2

Sekta - niszczy, zniewala, izoluje i nigdy nie zapomina...

 

Przełożyła: Agnieszka Jacewicz

Tytuł oryginalny: The Innocent

Rok pierwszego wydania: 2012

Rok pierwszego wydania polskiego: 2013

 

Vanessa Michael Munroe - tajemnicza i nieustraszona bohaterka bestsellera Informacjonistka - przyjmuje nowe wyzwanie. Przed ośmioma laty Hannę uprowadzono ze szkoły prosto do zamkniętego świata Wybranych. Od tamtej pory sprzymierzeńcy ich przywódcy - Proroka - ukrywają dziewczynkę i chronią jej porywacza. Grupa młodych ludzi, którym udało się wyrwać z sekty, dowiaduje się gdzie jest Hanna, i zwraca do Vanessy Munroe o pomoc. Munroe podejmuje się zadania. Wyrusza do Buenos Aires, aby przeniknąć do sekty i wydostać stamtąd dziewczynkę. Wprowadzona w świat, jakiego wcześniej nie znała, musi znaleźć sposób na nieprzewidywalnych Wybranych i ich niebezpiecznych popleczników, zmagając się jednocześnie z własną naturą, która coraz gwałtowniej daje o sobie znać. Nie może dopuścić do tego, by szansa na uratowanie Hanny przepadła na zawsze.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tym, którzy nie przetrwali.

Obyście w wiecznym śnie odnaleźli spokój,

jakiego brakowało w waszym życiu.

 

 


Prolog.

Poruszała się przy ziemi, z nożem w zębach, wszystkimi kończynami przywierając do podłoża. Na moment przekrzywiła głowę, nasłuchując, po czym ruszyła dalej przez zarośla, tuż obok trupa.

Cienie na runie nakładały się na cienie, płatając figle światłu. W koronach drzew, zwykle pełnych brzęków i gwaru, zapanował nienaturalny bezruch, tak jakby dżungla wstrzymała oddech na widok takiej przemocy.

Zamarła, gdy szept powietrza ostrzegł ją przed jakimś ruchem za plecami.

Sprytnie starali się ją podejść jak najciszej.

Obróciła się, aby stawić im czoło, gdy się zjawią.

Wiedziała, że na pewno przyjdą.

Ta świadomość sprawiła, że poczuła przypływ adrenaliny.

I euforię.

Z gęstych zarośli wyłoniło się dwóch ludzi ubranych w tandetne panterki i gumowe buty. Nie mieli broni palnej, tylko noże. Poruszali się pewnie. Zamierzali zajść ofiarę z dwóch stron. Tropili ją, mając żądzę krwi w oczach i wykrzywione wrogo wargi. Chcieli jej śmierci, więc musieli zginąć.

Idealnie skupiona, głęboko wciągnęła powietrze, oceniając stopień zagrożenia. Świadomość nadchodziła falami. Instynkt dzikiego zwierzęcia najdrobniejsze sygnały wychwytywał z precyzją radaru. Gdy wyczuła ich słabe strony, ruszyła do ataku i zadała pierwszy cios.

Celny.

Krzyk strzaskał ciszę.

Pierwszy napastnik stracił równowagę i runął na ziemię. Płynnym ruchem obróciła się i odepchnęła od niego, aby z tym większą siłą dopaść drugiego.

Zrobił unik, żeby się z nią nie zderzyć. Jego wykręcona szyja napotkała ostrze jej noża.

Padł.

Wylądowała w przysiadzie i natychmiast zawróciła ku pierwszemu. Pięść do głowy. Nóż do gardła. Błyskawicznie, przez mięśnie i ścięgna.

Walka trwała zaledwie kilka sekund. Potem wokół znowu zapanowała cisza. Stanęła nad ciałami. W uszach dudniło jej bicie własnego serca. Po chwili wahania zaklęła. Poszło za szybko. Za łatwo.

Jej pierś uniosła się gwałtownie. Nienawidziła umiejętności, dzięki którym wciąż żyła. To one pchały ją do zwycięstwa i nieuchronnie niosły śmierć.

Osunęła się na kolana i dopiero teraz po raz pierwszy przyjrzała się twarzy leżącego bliżej łowcy. Miała wrażenie, że wokół jej serca zaciskają się kleszcze. Nie był obcy. Przypadła do niego.

Jego otwarte oczy miały zielony kolor. Włosy były jasne, a twarz gorzko znajoma.

W jej duszy zagrał ponury werbel: Proszę tylko nie on. Nie on. Nie on.

Martwe źrenice wwiercały się w nią oskarżycielsko. Z przerażenia otworzyła usta. Patrzyła na życiodajną krew, która sączyła się z jego szyi i malowała jej skórę szkarłatem.

Nie mogła zaczerpnąć tchu.

Bezsilność. Duszność. Mdłości.

I w końcu powietrze.

Wtargnęło w jej zapadnięte płuca z piekącym pędem. Krzyk, który zrodził się w głębi jej duszy i przedarł przez struny głosowe, zmiażdżył ciszę. W koronach drzew gwałtownie zatrzepotały skrzydła.

Poderwała głowę. Z dzikim, narastającym wyciem wściekłości i bólu rozwarła powieki i spojrzała w górę. Nie na sklepienie dżungli, lecz na sufit swojej sypialni, pokryty wzorami, bielony i zabarwiony kolorami świtu, który wkradał się przez okno.

Vanessa Munroe gwałtownie złapała powietrze. Zasłony poruszyły się lekko. Minarety w całym mieście rozbrzmiewały wezwaniem do modłów. Jej dłoń wciąż zaciskała się na rękojeści noża zatopionego w drugiej części podwójnego materaca.

Oprzytomniała. Puściła nóż, tak jakby ją parzył, i zsunęła się z łóżka.

Utkwiła wzrok w broni.

Ostrze dwukrotnie przeszyło materac i sterczało teraz z niego jak niemy świadek coraz bardziej brutalnych koszmarów. Prześcieradło przesiąkło potem. Zerknęła na koszulkę i bokserki, w których spała. Były mokre. Gdyby Noah wczesnym rankiem nie wyszedł do pracy, już by nie żył.


Rozdział 1.

Casablanca, Maroko.

Tłum w końcu ruszył naprzód.

Podniósł torbę i przerzucił pasek przez ramię. Odrętwiały i przymulony wlókł się noga za nogą przed siebie, jak jeden z jeńców gromadnie opuszczających transatlantycką niewolę - przesmykiem między fotelami do wyjścia z brzucha samolotu, a potem rękawem lotniczym i zalanymi blaskiem słońca terminalami portu Muhammada V.

Dotarł tu po trzech prawie bezsennych dobach - i życiu przeżytym trzy razy od tamtego telefonu przed świtem, który tak nagle przyniósł od dawna wyczekiwane wieści. Po nim długo siedział w ciemnościach, zamarły na skraju łóżka, w myślach szukając drogi przez ogrom możliwości, aż w końcu zrozumiał, że tak naprawdę ma tylko jedno wyjście. Ponownie podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do Maroka.

- Potrzebuję twojej pomocy.

Tylko te trzy słowa prośby.

Nie przedstawił się ani niczego nie wyjaśnił.

- Mów, o co chodzi - usłyszał.

- Przyjeżdżam do ciebie.

I tyle. Żadnych pożegnań. Tylko wyszeptane w noc krótkie zdanie, pędzące do niej światłowodami, i ukryty w nim niewypowiedziany lęk. Spoconymi, drżącymi dłońmi odłożył słuchawkę, usiadł przed monitorem komputera i kupił bilet.

Potrzebował pomocy i przeleciał pół świata, aby o nią prosić.

Teraz bez zastanowienia podążał z tłumem. W jego myślach to odzywały się, to znów milkły błagalne słowa - jak taśma puszczana wciąż na nowo: od początku do końca i od końca do początku, w nieskończonej pętli, z której nie mógł się wyrwać, odkąd odebrał tamtą wiadomość.

Zwolnił kroku. Zatrzymał się przed szklaną przegrodą i zagapił na nagi pas startowy. Inni pasażerowie mijali go w pośpiechu.

Nawet gdyby bardzo chciał, nie zdołałby zliczyć lotnisk i dworców kolejowych, które wyznaczyły kurs jego młodości. Kolekcja stempli wiz i niekończąca się wędrówka z miejsca na miejsce zdefiniowały życie jego i siódemki rodzeństwa. Razem z rodzicami, członkami sekty, skakali z pola na pole po planszy globu, jak zgraja tanio podróżujących wagabundów.

Do szkła wyszeptał swoje nazwisko. Nawet jemu wydawało się dziwne. Niskie dźwięki brzmiały jak cichy hołd przeszłości, która przywiodła go w to miejsce - przeszłości, która nie dawała o sobie zapomnieć, bez względu na to, jak często i jak głęboko próbował ją zakopać.

Szerebiasz Gospel Logan.

Nazywał się Logan. Tylko Logan. Zawsze Logan. Kilku osobom, które poznały resztę, tłumaczył to narkotykami i zwyczajami hipisów, bo to było o wiele łatwiejsze niż wyjaśnianie spraw dla większości ludzi nigdy niepojętych.

Desperacja przywiodła go tutaj, do jedynej osoby, która naprawdę go rozumiała i potrafiła na dobre pogrzebać przeszłość. Jeśli tylko tego chciała. Potrzebował jej pomocy i bardzo chciał, żeby się zgodziła, ale nie miał czym się zrewanżować. Zjawiał się jak żebrak, z czapką w ręku i z lękiem, że odmówi. Prócz łączącej ich więzi nie miał nic, co mógłby jej zaoferować.

Wzrokiem śledził malejący strumień pasażerów i członków załogi, którzy wędrowali korytarzem, ciągnąc za sobą bagaże. W końcu jego stopy także ruszyły ich śladem.

Jak automat przeszedł przez kontrolę celną i wszystkie procedury związane z przekraczaniem granicy. Wreszcie wydostał się do hali przylotów i tam, wśród morza głów, zaczął szukać jej twarzy. Przebiegł wzrokiem czekający tłum raz i drugi, ale jej nie dostrzegł. Zobaczył ją dopiero za trzecim razem. Stała oparta o filar, z założonymi rękami i szerokim uśmiechem, który oznaczał, że przygląda mu się od dłuższej chwili.

Vanessa. Michael Munroe. Najlepszy przyjaciel. Przybrana rodzina. I wybawicielka.

W niczym nie przypominała zahartowanej w boju kobiety, która przed ośmioma miesiącami wróciła z zachodniego wy-brzeża Afryki. Niemal jej nie poznał ubranej w szerokie spodnie i z włosami przewiązanymi delikatną chustą. W ogóle cała wydawała się łagodna i kobieca, zupełnie inna, niż się spodziewał. Na jej widok poczuł jednak, że wciąż jest nadzieja.

Stał jak wrośnięty w ziemię, a tymczasem ona oderwała plecy od kolumny i z nieodłącznym uśmiechem ruszyła w jego stronę. Przemykała przez tłum zwinnie jak kot. Jej szare oczy wpatrywały się w niego, dopóki nie znalazła się na wyciągnięcie ręki.

Szybkim gestem, który dla innego skończyłby się złamaniem nosa, zmierzwiła jego blond czuprynę, śmiejąc się głęboko i beztrosko. Naprawdę się cieszyła, że go widzi.

Wewnętrzne przygotowania i lęki, które zżerały go przez ostatnie dni, zastąpił promyk nadziei. Logan chwycił ją i zamknął w niedźwiedzim uścisku, z którego na niby próbowała się uwolnić. Trzymając ją, okręcił się wokół własnej osi. Kiedy wreszcie ją puścił, na sekundę zapadła krępująca cisza i Vanessa raz jeszcze zmierzwiła mu grzywę.

- Jezu, Logan. Masz minę, jakbyś przyjechał prosić mnie o rękę.

Nie zdołał powstrzymać szerokiego uśmiechu. Palcami przeczesał włosy, aby zaprowadzić w nich jako taki ład.

- Może kiedyś to zrobię.

- Ha, chciałbyś - odparła ironicznie i lekko pacnęła go pięścią w ramię, na którym miał torbę. - To twój cały bagaż?

Kiwnął głową, wciąż głupio szczerząc zęby.

Uśmiechnęła się, chwyciła go pod rękę i ramię przy ramieniu - bo niemal dorównywała mu wzrostem - ruszyli przez tłum.

- Naprawdę się cieszę, że cię widzę.

Zastanowił go ton jej głosu i niezwykła jak na nią serdeczność gestów. Idąc obok, odwrócił lekko głowę, aby zajrzeć jej w oczy. Uśmiechnęła się szeroko, szelmowsko ścisnęła jego biceps i położyła mu głowę na ramieniu.

- Jesteś głodny? - spytała. - Czeka nas długa droga.

- Jadłem w samolocie - odparł, a po chwili zerknął na nią zdziwiony. - Poza tym jak długo jedzie się do Casablanki?

- Nie do Casablanki - sprostowała. - Do Tangeru.

Z mapy Maroka pamiętał, że Tánger znajduje się prawie dwieście mil na północny wschód. W myślach zaczął szukać przyczyn.

- Ty i Noah zerwaliście ze sobą?

Munroe wzruszyła ramionami i odwróciła się tak, że teraz szła tyłem. Raz jeszcze uśmiechnęła się do niego i w tym uśmiechu Logan dojrzał dawną, osobliwą i wiele mówiącą obojętność, która nie gościła na jej twarzy przez ponad pięć lat.

- Trudno nazwać zerwanym coś, co nigdy nie było całe - stwierdziła. - Ale nie, między nami nic się nie zmieniło. Wciąż jesteśmy razem.

Posłała mu jeszcze jeden uśmiech i znowu odwróciła się do niego bokiem. Logan poczuł, że brzemię tego, o czym chciał jej powiedzieć, staje się jeszcze cięższe.

Jej spojrzenie powiedziało mu to, czego nie wyraziła w słowach. Z trudem zapanował nad sobą. Nie chciał, aby jego twarz zdradziła szok, jaki wywołała w nim świadomość tego, co się z nią dzieje. Noga za nogą przemierzali wyfroterowane podłogi, kierując się na dolny poziom. Stamtąd pociągiem zamierzali dostać się do centrum.

- Dlaczego akurat Tanger? - spytał Logan.

- Bo tam mi się podoba - odparła.

Zabrzmiało to pusto i śmiertelnie poważnie. Zero humoru, zero szczerości. Tak jakby wymijająco próbowała mu powiedzieć: Nie twój interes. Na razie dał jej spokój. Musiał zabrać się do tego z innej strony, znaleźć sposób, aby najpierw zbadać rozmiary problemu, który kryła pod uśmiechem. Jako przyjaciel i ktoś, kto potrzebował jej pomocy, musiał najpierw sprawdzić, na co może liczyć, przekonać się, jak solidne jest jeszcze podwozie i jak bardzo powgniatana karoseria.

Dojechali do stacji Casa Voyageurs i Munroe powiodła go przez chłodny budynek dworca do kas biletowych, gdzie wdała się w dyskusję po arabsku.

Logan podał jej swój portfel, ale go odsunęła.

- Daj spokój - powiedziała - od tego nie zbiednieję.

Trzymając bilety w jednej dłoni, drugą wzięła go za rękę i poprowadziła z czystej hali na zewnątrz, przejściem obok plątaniny torów, do pociągu, który miał ich zabrać na północ. Jeszcze nim dotarli do przedziału pierwszej klasy, wagonem szarpnęło i pociąg zaczął się powoli wytaczać ze stacji.

Logan przystanął i tak jak w przeszłości patrzył, jak peron kurczy się i znika. Dopiero gdy tory, mury i budynki miasta zaczęły się zamazywać, ruszył za Munroe do sześciomiejscowego przedziału.

Siedziała przy oknie, z opartą o siedzenie głową i zamkniętymi oczami, więc zajął miejsce naprzeciwko niej. Otworzyła oczy odrobinę i wyciągnęła się w poprzek przejścia, opierając stopy między jego kolanami.

- Mogłem przylecieć prosto do Tangeru, wiesz? Nie musiałabyś jeździć tam i z powrotem - stwierdził.

- Chciałam spędzić trochę czasu sam na sam z tobą - odparła.

Zawahał się i nie zadał na głos pytania: Dlaczego?

Zrobiła pierwszy ruch, dała mu szansę pozbycia się ciężaru. Mógł jej teraz powiedzieć, po co przeleciał przez Atlantyk, ale nie potrafił. Nie w tej chwili. Nie gdy ona była taka. Potrzebował czasu do namysłu.

Munroe zerknęła na niego niepewnie. To był tylko cień wahania, ale wystarczył, aby pojął, że spasowała. Domyśliła się, że świadomie nie wykorzystał jej otwarcia, i pozwalała, by to on nadawał ton tej rozgrywce.

- Noah czeka w domu - podjęła. - Denerwuje się... jest zazdrosny. - Spojrzała Loganowi prosto w oczy. - Nie chciałam, żebyś z mety musiał stawić temu czoło.

- Nie wie, że jestem gejem?

Błysnęła w uśmiechu zębami i zmarszczyła nos.

- Wie. Ale wie też, że cię kocham.

- I dlatego uważa mnie za rywala?

Przytaknęła.

Logan westchnął.

Jego przyjazd mógł zostać uznany za zagrożenie, tylko jeśli między nimi się nie układało. W normalnej sytuacji Logan spytałby wprost, o co chodzi, a ona by mu powiedziała. Tor ich rozmowy wyznaczyłaby bliska więź powierników, która definiowała ich relacje przez lata. Tym razem jednak sytuacja nie była idealna, wręcz odwrotnie.

Przez jakiś czas gadali o mało ważnych sprawach, a potem zapadło milczenie, bo Logan uspokojony jej obecnością i ukołysany rytmem kół toczących się po torach, poddał się zmęczeniu, z którym walczył przez trzy doby, i pogrążył się w niebycie snu.

Dopiero lekkie uderzenia metalu o metal powoli ściągnęły go znowu do rzeczywistości. Z położenia słońca wnioskował, że upłynęły całe godziny.

Oszołomiony i zdezorientowany, spojrzał na Munroe. Znowu się uśmiechała w ten charakterystyczny dla niej sposób. Nie odrywając wzroku od Logana, bawiła się nożem, przesuwając ostrze po dłoni.

Zaklął w myślach, próbując nie gapić się na broń.

- Długo ich nie nosiłaś - stwierdził.

Kiwnęła głową, wciąż patrząc mu w oczy i się uśmiechając. Stal migała między jej palcami.

Logan pochylił głowę i zamknął oczy. Próbował zagłuszyć ból, jaki sprawiał mu jej widok w takim stanie. Noże i wszystko, co symbolizowały, świadczyły o tym, jak bardzo się pogrążyła.

 

 

Niebo zdążyło pociemnieć, nim dotarli do Tangeru - marokańskich wrót do Europy. Czysty i lśniący dworzec na stacji końcowej Tanger Ville, był z kolei bramą, za którą nocne ulice miasta zakwitały życiem i ruchem w przesyconym wilgocią powietrzu północnego wybrzeża Afryki.

Cel ich podróży, dom w Malabata, na wschodnich peryferiach Tangeru, znajdował się dość blisko i Logan sądził, że dotrą tam pieszo. Munroe jednak wezwała małą taksówkę. W blasku fluorescencyjnych świateł dworca przez chwilę kłóciła się z kierowcą o cenę. W jej pośpiechu Logan wyczuwał napięcie.

Przejażdżka trwała zaledwie kilka minut. Taksówka zatrzymała się przed trzypiętrowym budynkiem zwróconym frontem w stronę oceanu. Podobnie jak większość tych, które mijali po drodze, był pomalowany na biało i zwieńczony płaskim dachem. Logan wiedział, że dach jest tu taką samą przestrzenią życiową jak pokoje.

Wysiadł z taksówki i wciągnął nosem słono pachnące powietrze.

Przy krawężniku, nieopodal wejścia do budynku stało czarne BMW. Na jego widok Munroe zmełła w ustach przekleństwo.

- Już wrócił - rzuciła.

Logan założył pasek torby na ramię.

- I tak chciałem go poznać - przyznał.

Munroe długą chwilę patrzyła na BMW, a potem skierowała się do frontowych drzwi. Logan ruszył za nią.

Od wejścia schody prowadziły na wyłożone kafelkami półpiętro i dalej, na kolejny podest. Kończyły się pod jedynym mieszkaniem na piętrze. Munroe przekręciła klucz w zamku i pchnięciem otworzyła szerokie drzwi, odsłaniając skąpo umeblowane, przestronne wnętrze.

- Oto dom - oznajmiła z emfazą.

Logana rozśmieszył jej żart. Po zaledwie sześciu miesiącach w Maroku Munroe przeniosła się do innego miasta. Raczej nie należało się spodziewać, że kiedykolwiek znajdzie prawdziwy, stały dom.

Mieszkanie było ciche i słabo oświetlone. Wrażenie spokoju potęgowały wysokie sufity, wzorzyste podłogi i leciutki prąd powietrza, które wydymało zwiewne firanki w otwartych oknach. Od strony korytarza dobiegł odgłos kroków. Logan odwrócił się i zobaczył wchodzącego do pokoju mężczyznę.

Noah Johnson był Amerykaninem wychowanym w Maroku. Munroe natknęła się na niego przypadkiem, gdy pracowała nad poprzednim zleceniem, i to spotkanie wpłynęło na jej decyzję o wyjeździe ze Stanów - prawdopodobnie na stałe.

Logan sporo słyszał o Noahu i znał go ze zdjęć, ale teraz miał okazję poznać go osobiście. Od razu pojął, dlaczego tak się spodobał Munroe. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne włosy i jasną karnację, a do tego sylwetkę skałkowca.

Gestem, który łączył prawo posiadacza i czułość, przyciągnął Munroe do siebie i pocałował ją w czoło. Potem podał rękę Loganowi.

Munroe podjęła się roli tłumacza, aby podstawowy angielski Noaha i łamana francuszczyzna Logana nie przeszkodziły im w rozmowie. Pomimo swobodnej wymiany zdań Logan wyczuł rysę w bliskości tych dwojga. Słuchał, jak Munroe przekłada niezobowiązujące uwagi, i zastanawiał się, co czuje Noah, bezsilnie patrząc, jak jego ukochana wycofuje się emocjonalnie. Na pewno obawiał się, że wkrótce ją straci, i jednocześnie musiał przyjaźnie wyciągnąć rękę do mężczyzny, który - jak podejrzewał - był tego przyczyną.

Munroe odwzajemniła pocałunek Noaha.

- Pokażę Loganowi mieszkanie, dobrze? Będę gotowa za dwadzieścia minut - powiedziała cicho, po czym wzięła Logana za rękę i pociągnęła go do przedpokoju.

Trzy sypialnie i dwie łazienki zajmowały większą część jednopoziomowego lokum. Z kuchni wąskie schodki prowadziły do pralni i roboczej strefy na dachu. Logan miał okazję mieszkać w Wielu krajach rozwijających się i uznał, że mieszkanie Munroe i Noaha jest urządzone równie skromne jak tamtejsze domy. W kuchni i łazience brakowało wielu sprzętów uważanych za nieodzowne nawet w lokalach o niższym standardzie w Stanach Zjednoczonych.

Krótka prezentacja zakończyła się w gościnnej sypialni. Munroe pokazała Loganowi wszystko, co powinien wiedzieć, i poszła się przebrać przed wyjściem.

Zgasił światło i po ciemku rzucił torbę na krzesło.

Nocna cisza niosła ze sobą pewną formę odprężenia. Sam w ciemniej sypialni wreszcie miał szansę wszystko przemyśleć, zaplanować i znaleźć jakiś sposób na wygrzebanie się z dołu, który, gdy tylko wyczuł, co jest grane, stał się dwa razy głębszy. Przybył do Maroka z nastawieniem, że będzie musiał błagać Munroe o pomoc, a ona albo się zgodzi, albo mu odmówi. Tymczasem okazało się, że ma do pokonania nieoczekiwany tor przeszkód, zanim przedstawi swoją prośbę.

Od strony holu dobiegł szum wody. Do środka wpadała przez okno słaba poświata ulicznej latarni. Logan usiadł na łóżku i oparł łokcie na kolanach. Konsekwentnie próbował wymusić na sobie spokój. Czekał.

Migotanie światła w szparze pod drzwiami sypialni zapowiedziało jej obecność, jeszcze zanim usłyszał kroki. Położył się na łóżku i podparł głowę rękami, gotowy na pukanie, które rozległo się sekundę później.

Jej zachwycająca sylwetka rysowała się cieniem na tle jasnego prostokąta wejścia. Luźny i skromny strój zastąpiła bardzo krótka, dopasowana sukienka, która podkreślała smukłe, androginiczne ciało i nieskrywaną zmysłowość. W butach na wysokim obcasie przewyższała Noaha przynajmniej o cal. Tworzyli onieśmielającą parę.

Uściskała Logana szybko, włożyła mu klucz do ręki i już jej nie było.

Echo powtórzyło odgłos zamykających się frontowych drzwi i Logan wstał z łóżka, żeby zobaczyć, jak BMW odrywa się od krawężnika. Zaczekał, aby nabrać pewności, że nie wrócą po jakąś zapomnianą rzecz, po czym ruszył do salonu, w którym wcześniej zauważył telefon.


Rozdział 2.

Dziesiąta wieczorem czasu lokalnego oznaczała popołudnie w Dallas. Większość firm wciąż jeszcze urzędowała, zresztą Logan podejrzewał, że w Capstone Consulting telefony odbierane są znacznie dłużej niż w standardowych godzinach pracy od dziewiątej do piątej.

Podniósł słuchawkę, wziął głęboki wdech i wybrał numer. Nie sądził, że kiedykolwiek wykona ten telefon.

Właścicielem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin