Shute Nevil - Szachownica.pdf

(1335 KB) Pobierz
NEVIL SHUTE
SZACHOWNICA
(The chequer board)
Przełożyła: Anna Kominiak - Michalska
To Dni i Nocy tablica szachowa,
Gdzie ludźmi Los prowadzi grę bez słowa,
Porusza i szachuje, i zabija,
I do Szkatułki znów kolejno chowa.
Z
Rubajatów
Omara Chajjama
Edward FitzGerald
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Poznałem Johna Turnera dwudziestego piątego czerwca ubiegłego roku. Przyszedł z
polecenia lekarza z Watford, który napisał do mnie list następującej treści:
„Szanowny Panie,
Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał Pan przyjąć mojego pacjenta, Johna Turnera. Pan
Turner uskarża się na zawroty głowy i omdlenia. Opiekowałem się nim po upadku w hotelu
Strand Pałace, wskutek którego na kilka minut stracił przytomność. Stwierdziłem apraksję,
poza tym w ostatnich miesiącach pogorszyła się ostrość widzenia jego lewego oka. W 1943
pacjent doznał poważnego urazu głowy. Sądzę, że przyczyną obecnych dolegliwości może
być uszkodzenie wewnątrzczaszkowe, i chciałbym, aby Pan potwierdził lub obalił tę
diagnozę.
Pan Turner jest żonaty, ale nie ma dzieci. Pracuje w przemyśle spożywczym. Jego
roczny dochód oscyluje w granicach od 800 do 1000 funtów.
Z wyrazami szacunku
V.C. Worth, internista i chirurg”
Turner przyszedł na umówione spotkanie po południu. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła
mi się w oczy, kiedy wprowadziła go recepcjonistka, była blizna. Ciągnęła się na długości
jakichś czterech cali, sięgając głębokim wcięciem od punktu tuż nad lewą brwią aż po włosy
na czubku głowy. Była to głęboka rysa na czole, czerwona, groźnie zaogniona.
Turner w ogóle nie wyglądał zbyt urodziwie. Miał około czterdziestu lat, cerę
niebrzydką, włosy blond z rudawym odcieniem, z lekka przerzedzone. Emanował beztroską i
rubasznością, które niezbyt pasowały do mojego gabinetu. Raczej widziałbym go w jakiejś
pierwszorzędnej knajpie, gdzie byłby zapewne duszą towarzystwa, lub na wyścigach
konnych. Miał na sobie jasnobrązowy garnitur, jaskrawy krawat i kapelusz. Wstałem zza
biurka, kiedy wszedł.
- Dzień dobry, panie Turner - powiedziałem.
- Witam, doktorze. Jak leci?
- W porządku - odparłem uśmiechając się. Wskazałem mu krzesło w pobliżu biurka. -
Proszę usiąść i powiedzieć, co panu dolega.
Usiadł, położył kapelusz na kolanach i uśmiechnął się szeroko, ale w jego pozornej
swobodzie wyczuwało się zdenerwowanie.
- Czuję się dobrze - zaczął. - Nie stwierdzi pan u mnie żadnej poważniejszej choroby,
doktorze. No, może przydałoby się coś na wzmocnienie... Wie pan – dodał - to ta blizna na
łepetynie przeraża ludzi. Powiem panu szczerze, patrzą na nią wystraszeni. Każdy lekarz, do
jakiego tylko pójdę, dostaje pietra i wysyła mnie do specjalisty. Żaden mnie nie dotknie.
Nawet jak chcę, żeby mi wycięto odciski, wysyłają mnie do specjalisty - roześmiał się
serdecznie. - Nie bujam. Takiego pietra dostają na mój widok!
Uśmiechnąłem się do niego. Musiałem stworzyć atmosferę zaufania.
- Czy ta rana pobolewa czasami? - zapytałem.
- Nie, wcale - potrząsnął głową. - Tylko od czasu do czasu czuję lekkie pulsowanie.
Kłopoty mam jedynie z fryzjerami. Zawsze łamią sobie głowę, jak się zabrać do obcinania
włosów. - Znów się roześmiał. - No, teraz to już nie bardzo jest co obcinać.
Przysunąłem notes.
- Pozwoli pan, że najpierw zapiszę pańskie dane - powiedziałem. Podał mi swój wiek,
adres i zawód. Prawdopodobnie handlował mąką.
- Przedsiębiorstwo handlu zbożem, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością -
wyjaśnił. - Zacząłem tam pracować w 1935 i wróciłem po wojnie.
- Widzę, że wspominał pan doktorowi Worthowi o zawrotach głowy - rzekłem,
zerkając na list. - Często je pan miewa?
- Nie. W ubiegłym miesiącu miałem dwa, może trzy razy. Nie trwają długo, kilka
sekund, no, może pół minuty - zaśmiał się nerwowo. - Czuję wtedy, że muszę się czegoś
przytrzymać. Chyba przydałoby się coś na wzmocnienie, doktorze. To samo mówiłem
doktorowi Worthowi.
- Rozumiem - rzuciłem znad notesu. - Kiedy po raz pierwszy miał pan te zawroty?
- Nie pamiętam. Chyba kilka miesięcy temu.
Zerknąłem ponownie na list.
- Doktor Worth wspomniał o jakimś upadku w hotelu Strand Pałace. Jak to się stało?
- No... To było tak. Moja praca, rozumie pan, wymaga pewnych kontaktów
towarzyskich. Wszystko na koszt firmy, oczywiście. Krótko mówiąc, w czwartek w ubiegłym
tygodniu byłem z Izzym Guildasem i jeszcze jednym Portugalczykiem - tak naprawdę to
Żydzi, ale równe chłopaki - w barze amerykańskim i nagle zemdlałem, słowo daję,
zemdlałem i spadłem ze stołka, zupełnie jak trup. Kiedy oprzytomniałem, leżałem na plecach
w toalecie i ktoś polewał mi twarz wodą. Miałem odpięty kołnierz i w ogóle wyglądało to
paskudnie, może pan sobie wyobrazić.
- Jak długo był pan nieprzytomny? - zapytałem.
- Nie wiem. Może trzy, cztery minuty.
Zanotowałem to. - Czy kiedy pan oprzytomniał, odczuwał pan jakiś ból?
- Piekielnie bolała mnie głowa. I miałem nudności.
- O której to się stało?
- Około ósmej wieczorem. Właśnie zabieraliśmy się do kolacji. Nie mogłem się jej
doczekać - roześmiał się.
- Co pan później zrobił? Badał pana w hotelu jakiś lekarz?
- Nie. Odsiedziałem w toalecie jakieś pół godziny, a kiedy poczułem się lepiej,
pojechałem metrem do domu i poszedłem spać. Żona zatrzymała mnie rano w łóżku i
wezwała doktora Wortha.
- Rozumiem - powiedziałem, robiąc kolejną notatkę. - Czy dużo pan pije, panie
Turner? Przepraszam za takie pytania, ale muszę znać fakty.
Znów się roześmiał. - Byłem zalany na tyle często, doktorze, że mogę mówić o tym
bez specjalnych skrupułów. Ach, gdyby pan zapytał kogokolwiek, kto znał Jackiego Turnera
podczas wojny... Ale wtedy wcale nie wypiłem dużo. Może kwartę piwa do obiadu, a potem
już nic aż do wieczora, kiedy poszliśmy do tego baru amerykańskiego. Byłem po szklaneczce
wytrawnego martini i Izzy zamawiał właśnie drugą, kiedy zemdlałem.
- To rzeczywiście w normie - zauważyłem.
Najwyraźniej był tego samego zdania.
- Chciałbym, żeby pan to powtórzył mojej żonie. Cholernie się piekli, gdy piję piwo.
A moim zdaniem nie ma nic lepszego. Mocniejsze trunki odstawiłem chyba rok temu.
Odczuwałem to pulsowanie, więc teraz piję niemal wyłącznie piwo.
Zanotowałem to. - Odczuwa pan pulsowanie na przykład po whisky, a po piwie nie?
- Zgadza się.
- Gdzie to pulsowanie występuje, pod blizną?
- Nie, raczej jakby w samym środku.
Zrobiłem kolejną notatkę, potem podsunąłem mu srebrną papierośnicę. Wziął
papierosa. Zapaliłem, po czym zapatrzony w notatnik machinalnie wrzuciłem zapalniczkę do
kieszeni.
- Czy tamtego wieczoru był pan bardzo zmęczony? - zapytałem.
Spojrzał na mnie szybko.
- Zabawne, że pan o to pyta. Byłem skonany. Chyba nigdy w życiu nie byłem tak
zmordowany jak wtedy.
- Miał pan ciężki dzień?
- W gruncie rzeczy specjalnie się wtedy nie przepracowałem - potrząsnął głową - na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin