Bolesław Mrówczyński
Błękitny trop
Opowieść o żołnierzu, który zawędrował za koło polarne
Ilustrował i okładkę projektował Stanisław Kaźmierczyk
Fotografie z archiwalnych zbiorów Katedry Geografii Uniwersytetu Warszawskiego oraz ze zbiorów Andrzeja Strumiłły
Wydanie polskie 1967
Jan Czerski (ur. 1845 w majątku Swolna koło Dryssy, w guberni witebskiej, zm. 1892 nad rzeką Kołymą) - polski geolog, paleontolog, przyrodnik i badacz Syberii.
Spis treści:
I. Próba ognia. 3
II. Próba skromności. 139
III. Próba miłości. 249
IV. Próba wieczności. 362
Posłowie. 464
Od Irtysza napływał chłodny jesienny wiatr Szymon Tokarzewski, człowiek jeszcze niestary, lecz dzięki długiej i starannie wypielęgnowanej brodzie mający w sobie coś z patriarchalnej powagi, powiódł dokoła wzrokiem: Wszędzie rozciągał się płaski zupełnie step. Tu bliżej słały się po nim pożółkłe, przywiędłe trawy; dalej znikały one dla oka, łączyły się w jednolitą, monotonną powłokę o szarobrunatnej barwie. Dopiero na horyzoncie zmieniał się nieco obraz: delikatnie, niby utkane z pajęczej nitki, zarysowały się jurty kirgiskie.
- Jakże mi to wszystko znane! - westchnął. - Siedem lat człowiek tu dreptał i znowu go licho przygnało!...
Zamyślił się, oczy zaczęły błądzić po plecach ludzi maszerujących przed nim. Szedł pośrodku jednej z tych licznych grup wygnańczych, które po upadku powstania styczniowego wypływały z Polski i jak wzbierająca nieustannie rzeka toczyły się obecnie po Trakcie Syberyjskim ku miejscom katorgi i osiedlenia. Znajdowali się w niej mężczyźni w sile wieku, nie brakowało i młodzieży, która często wprost z ławy szkolnej ruszyła w bój, byli starcy, ledwie powłóczący nogami. Były także kobiety: te, które schwytano w drodze, gdy przewoziły rozkazy, i te, które zabrano z domów za udzielanie pomocy walczącym, i takie wreszcie, które szły za mężami, aby wspólnie dzielić ich los, niekiedy. jeszcze z dziećmi na rękach. Co słabsi jechali na wlokących się na końcu nielicznych podwodach; inni szli pieszo, dźwigając na plecach swój niewielki dobytek.
Tokarzewski popatrzył na to wszystko, pokiwał głową melancholijnie i wzrok jego pomknął ponownie w dal. Wyprostował się energicznie. Dostrzegł przed sobą coś, co w jednej chwili polepszyło mu nastrój.
- Ot i Omsk! - wykrzyknął. - Nareszcie człowiek odetchnie. Na pewno odnajdzie, mnie ktoś ze starych przyjaciół!
Jakby odmłodniał. Wskazywał z ożywieniem na wyłaniające się z zapadliny wieże cerkiewne, na wychylające się stopniowo koszary, gmachy rządowe, na rozrzucone szeroko przedmieścia. Miasto właściwie nie było wielkie, na pierwszy rzut oka. sprawiało wrażenie silnie umocnionego wojskowego obozu, lecz w tym pustym stepie zaskakiwało i rozmiarami, i niezwykłością. Miało przy tym pośrodku coś, co w tej okolicy musiało wzbudzić entuzjazm: sporą kępę drzew, wyglądającą z tej odległości na park publiczny i miejsce przechadzek.
- Rzeczywiście to ogród - potwierdził Tokarzewski, gdy ktoś zwrócił na tę zieleń uwagę. - A prawdę mówiąc, tylko skromniutki, brzozowy gaik, gdyż nic innego tu nie wyrośnie. W niedzielę przygrywa w nim wojskowa orkiestra. A widzicie tę pojedyncza, wysmukłą wieżyczkę? To kościół ewangelicki...
Otaczali go ci najmłodsi, chętnie nadstawiający ucha, szanowali bowiem zarówno wiek, jak i doświadczenie życiowe tego człowieka, który już po raz wtóry szedł na katorgę. Niegdyś należał on do tych, którzy pod wodzą Konarskiego szerzyli w chatach wiejskich świadomość narodową i pęd do oświaty. Po powrocie z wyginania nie zaprzestał pracy ani nie zmienił poglądów. Szlachcic z pochodzenia, nauczył się szewstwa i łatał buty, znajdując w Warszawie licznych klientów i jeszcze liczniejszych słuchaczy. Toteż ponowne aresztowanie przyjął dość obojętnie. Potraktował wyrok carski jako „dyplom uznania” dla swej roboty i gdy tylko opuścił więzienie, odzyskał humor. Znał dobrze ten szlak wygnańczy, umiał się na nim doskonale obracać. We wsiach, w miastach i na etapach zawsze odnalazł jakichś znajomych, z żandarmami szybko był za pan brat, wśród urzędników pływał jak ryba w wodzie. Nic więc dziwnego, że ci młodzi wpatrywali się w niego jak w tęczę i nie odstępowali go ani na krok. Teraz jednak, słuchając tych informacji o Omsku, w których niejednokrotnie rozbrzmiewał entuzjazm, zaczynali spoglądać na niego z pewnym zdziwieniem. Wiedzieli, że przeżył w tym mieście ciężkie, niekiedy tragiczne chwile. Ktoś tam chrząknął niepewnie, ktoś mruknął. Tokarzewski popatrzył czujnie na twarze i naraz utracił wątek.
- Śmiejecie się w duchu ze starego - rzekł nadrabiając zmieszanie dobrodusznością. - Cieszy się na widok więzienia, jakby ujrzał rodzinny dom. No cóż, moi drodzy... Siedem lat tu przebyłem, a to tłumaczy niejedno. W takim czasie człowiek mógłby się przyzwyczaić do piekła. A ten Omsk to jeszcze nie piekło, bo spotkałem tutaj także wielu uczciwych ludzi. Nawet przyjaciół, moi kochani, serdecznych przyjaciół. Takich, co to potrafią podać rękę, gdy sił ci już brak, gdy czujesz, że jeśli padniesz, nie podniesiesz się więcej...
Głos mu zadrgał wzruszeniem. Idący obok niego Jan Czerski, smukły blondynek o oczach błękitnych jak chabry, zwrócił ku niemu głowę, jakby chciał mu się lepiej przypatrzyć.
- Istotnie są tu tacy? - zapytał naiwnie. - W Tobolsku ich nie dostrzegłem.
- Bo patrzyłeś tylko na żandarmów i urzędników. Ale kiedy...
Urwał raptownie, gdyż co innego zajęło uwagę wszystkich.
Trakt kończył się, przed nimi ukazały się pierwsze domy. Z ulicy wyjechał właśnie jakiś oficer, zatoczył pięknie koniem przed dowódcą konwoju, pogawędził z nim przez chwilę, a potem odsunął się na bok, przepuszczając przed sobą maszerującą kolumnę.
- Witajcie, Polacy! - zasalutował uprzejmie. - Jak zdrowie? Nie było w drodze wypadków?
Był to młody porucznik, wesoły i dziarski, podkreślający każdym słowem i gestem swoją życzliwość. Starosta tej grupy powstańczej objął go uważnym spojrzeniem i odpowiedział tak samo uprzejmie. Wywiązała się krótka rozmowa o przygodach w podróży i to miejscach zesłania. Oficer jechał wolno, aby dotrzymać: im kroku.
- A do nas nie ma chętnych? - zapytał zwracając się teraz do wszystkich.
Z grona maszerujących przy Tokarzewskim podniosło się kilka rąk. Byli to powstańcy skazani w „sołdaty”. Porucznik pogodnie pokiwał głową.
- Dorodni chłopcy - stwierdził z uznaniem. - Będzie wam u nas dobrze. A więc do zobaczenia w koszarach! Wszystkim innym życzę szczęśliwej drogi.
Zasalutował ponownie i ruszył w swoim kierunku; Czerski odwrócił głowę. Przez pewien czas obserwował uważnie znikającą w tumanie kurzu sylwetkę.
- Miły człowiek... - odezwał się w zamyśleniu. - Tak się przyzwyczaiłem po drodze do chamstwa kryjącego się pod mundurem, że ten mi się wydał przybyszem z innego świata. Potwierdzają się pańskie słowa: w tym Omsku...
- Nie wyciągaj wniosków za wcześnie! - wtrącił Tokarzewski porywczo. - Na oko miły, a wypije kwaterkę wódki i zamieni się w swołocz. Znam ja takich!
- Ten nie wygląda na łotra - zauważył inny zesłaniec. - Młody, może dlatego... Coś niecoś zmienia się jednak chyba i w Rosji. Słyszałem po drodze od innych partii, że w Moskwie studenci urządzali na naszą cześć głośne manifestacje...
- A nas obrzucano kamieniami. Janek ma jeszcze guza na głowie. Oczywiście, trzeba przyznać uczciwie, nie robili tego studenci, a hołota uliczna.
- Właśnie: hołota. Dostała wódki za carskie ruble, więc śpiewała nam na pohybel. To nie znaczy, że innych nie ma.
Tak gawędząc, powoli przybliżali się do śródmieścia. Żandarmi zaczęli biegać wzdłuż szeregów, wrzeszczeć, trzaskać z nahajek, poprawiać porządek. Na ogół nikt na to nie zwracał uwagi; wiedziano, że robią to dla oka, dla dodania swojej osobie ważności. Jedynie Czerski osowiał. Spotkanie z porucznikiem poprawiło mu nieco nastrój, zapomniał na chwilę o smutnej rzeczywistości; obecnie dała ona znowu o sobie znać. W obliczu gawiedzi gęstniejącej po obu stronach ulicy i przy tych nieustannych okrzykach żandarmów uświadomił sobie raz jeszcze, że jest niewolnikiem, nędzarzem bez rodziny i bez ojczyzny, lichym robakiem, którego byle żołdak może pohańbić, zakuć w kajdany, zadeptać. Zdarzały się takie wypadki w czasie tej uciążliwej wędrówki. Był tu niczym, człowiekiem bez praw. I nie po raz pierwszy targnął nim gniew, lecz szybko ustąpił miejsca żałości. Rozumiał doskonale całą swoją bezsilność. I mimo woli zaczęły się tłoczyć zagubione obrazy: Wilno, szkoła, koledzy, matka, siostra, rodzinny dom... Każdy krok naprzód odsuwał go od tego i każdy przybliżał do Błagowieszczeńska. Tam właśnie, o tysiące kilometrów od Omska, nad Amurem, miał przez nieograniczoną ilość lat pozostać w karnym batalionie jako żołnierz cara. Tego cara, z którego brutalną przemocą walczył niedawno o wolność...
Do kolumny wdarło się kilka kobiet. Starym syberyjskim zwyczajom rozdzielały podarki. Uciekły wspomnienia, czym innym zajęły się myśli. Polubił ten odruch serca miejscowej ludności, który obserwował już wielokrotnie w czasie podróży. Po wsiach przy trakcie, gdzie nieustannie przepływały kolumny, przybrał on nieco odmienne formy: tam sprzedawane przeważnie potrawy, ale po tak niskich cenach, że nawet najuboższy mógł sobie na nie pozwolić. W miastach natomiast zachował się w dawnej formie. Dawał i bogaty, i biedny: to bochen chleba, to sztukę mięsa, to pieróg, to znów pieniądze. W partiach zesłańczych brali nie wszyscy. Dla tych jednak, których wzięto wprost z placu boju i którzy często nie mieli kopiejki przy duszy, te datki stawały się niekiedy zbawieniem.
Czerski nie przyjmował, miał jeszcze ruble w kieszeni. Wpadał jednak zawsze w zakłopotanie, gdy ktoś podszedł do niego, a on musiał odmówić. Zdawał sobie sprawę, że ofiarodawcy sprawia tym przykrość. Dawniej czerwienił się w takich okazjach, tłumaczył przewlekle. Stopniowo nabierał wprawy: wyjaśniał krótko, że niczego mu nie potrzeba, dziękował i prosił o przekazanie podarku innym.
I teraz postępował podobnie. Wyminął jedną kobietę, drugą i trzecią. Niespodziewanie stanęła przed nim pięknie wystrojona, młoda jeszcze niewiasta z koszem solidnie wyładowanym paczkami.
- Bierzcie, chłopcy! - zaprosiła śpiewnie miękkim, syberyjskim akcentem. - Daję szczerze i z serca. Niech wam pójdzie na zdrowie!
Wziął ten i ów, natomiast Czerski podziękował grzecznie. Objęła go trochę urażonym, a trochę zdziwionym spojrzeniem, ale nie rzekła nic. Odstąpił w bok i zrobił krok naprzód. Przystanął raptownie. Zza jej pleców wysunęła. się śliczna, czarnooka dziewczyna. Młodziutka jeszcze była, mogła mieć najwyżej piętnaście lat. Śmiałości jej jednak nie brakowało. Zagrodziła mu drogę.
- A może ode mnie pan przyjmie? - zapytała zalotnie. - Mateńko - zwróciła się do niewiasty rozdającej gościńce - daj kosz!
Czerski zarumienił się. Spłoszyły go te piękne oczy, trochę wyzywające, ale jednocześnie dziwnie łagodne i tkliwe; urzekł głos dźwięczny i melodyjny. Podziękował swoim zwyczajem, lecz zmieszał się najwyraźniej. Wzrok uniknął niepewnie i niespodziewanie zawisł na wspaniałej, pąsowej róży, zdobiącej dziewczęcą pierś. Ogarnęło go wielkie zdumienie. „Skąd się tu znalazł ten kwiat?... Nie widziałem po drodze ani jednego ogródka, nic nigdzie nie rośnie. Domy tylko i kurz...”
Kolumna przetaczała się powoli. Chciał odejść, lecz opanował go jakiś bezwład. Nogi jak gdyby wrosły w ziemię i odmówiły mu posłuszeństwa.
- Ot, i koszyk pusty! - dał się słyszeć obok uradowany głos matki. - Mili chłopcy, zabrali wszystko. Chodźmy, Maszeńko!
Czerski odzyskał nareszcie siły.
- Bardzo dziękuję za dobre chęci i za żywność - rzekł przełamując wreszcie zakłopotanie. - Do zobaczenia!
Po twarzy dziewczęcia przewinął się żal, lecz ustąpił zaraz miejsca przekorze i zalotności.
- A ja z pustymi rękami nie puszczę! - przemówiła wesoło. - Nie chciał pan żywności, dam inny gościniec. Taki pan chyba przyjmie.
Odpięła różę i zanim zdążył otworzyć usta, wetknęła mu w rękę. Odskoczyli zaraz od siebie, gdyż właśnie pojawił się obok pierwszy wóz, a kroczący przy nim żandarm coś krzyknął ostro.
Czerski poruszył się szybciej i uniósł nieznacznie różę. W przyćmionym świetle jesiennego nieba. zagrała ciepłem; pąs jej wdzięcznie rozchylonych płatków zamajaczył na kształt kobiecych warg, ogrzała myśl odległym wspomnieniem domowego ogniska. Opuścił rękę: przed nim ukazały się ugięte tobołkami plecy zesłańców. Rozejrzał się: po obu stronach ulicy stał gęsty tłum, obserwujący ten pochód jak widowisko rozpraszające codzienną nudę. Nigdzie żadnego drzewa ani odrobiny zieleni... Popatrzył na domy i naraz coś nim wstrząsnęło do głębi.
W oknach, za szybami, rozkwitały jakby całe ogrody: ogromne bogactwo kwiatów wszelkich barw i odcieni. Tu, na zewnątrz, skosiłby je mróz lub nadmierne upały; tam czuły się one bezpieczne. Ktoś czuwał nad nimi, pielęgnował troskliwie, całą swą duszę wkładał w tę doniczkową hodowlę. Narzucały się swym pięknem i jaskrawością, przyzywały do siebie, wabiły do wnętrza. l obiecywały, że tam za szybami znajdzie się zawsze przytulny kącik dla każdego, kto po trudach codziennego dnia zapragnie spokoju i ciszy...
Kolumna stanęła, rozluźniony już przedtem porządek rozpadł się ostatecznie. Czerski oderwał oczy od okien. Zamiast kwiatów ujrzał przed sobą wały ziemne, posępne koszarowe budynki, ciężką bramę forteczną i żołnierzy w czapkach bez daszków, stojących przed nią na warcie. Takich samych, z jakimi walczył w czasie powstania. Jakaś przykra gorycz zaczęła się przesączać do gardła, przełknął powoli ślinę. W błękitnych., łagodnych, prawie dziecięcych jeszcze oczach zakręciły się łzy.
Utarło się zwyczajowo, że przy rozdawaniu gościńców eskorta nie tylko nie wtrącała się do niczego, ale na wiele rzeczy patrzyła przez palce. Oczywiście w tych warunkach ludzie mieszali się z sobą, przystawali niekiedy i gawędzili, zdarzało się nawet, że zatracał się na chwilę wszelki porządek. Zwłaszcza w Omsku żandarmi starali zachowywać się powściągliwie. Mieściła się tu przecież siedziba generał-gubernatora Zachodniej Syberii i wielki garnizon. Niewątpliwie w tym tłumie znajdowały się także żony i rodziny dygnitarzy miejscowych, każda więc nieostrożność mogła spowodować kłopoty. Toteż umilkło szybko trzaskanie z nahajek, ucichły także nadmierne wrzaski, a w końcu zupełnie nie było słychać rozkazów. Żandarmi jakby zapadli się w ziemię. Tutaj, przed wejściem do twierdzy, gdzie się skupił największy tłum, przestało ich zresztą wszystko obchodzić. Zrobili, co im kazano, dzisiaj kończyli służbę. Ten i ów więc, spostrzegłszy znajomego, wdawał się w pogawędkę i cieszył się nawet, że kolumna stanęła. Wiadomo: nikt nie ucieknie. Za stan liczbowy odpowiadał przede wszystkim obierany przez zesłańców starosta, a poza tym Syberia była przecież jednym wielkim więzieniem. Zbiega zawsze się schwyci i tylko jemu wyjdzie to na złe.
Brama była ciągle zaparta. Czerski przedostał się bez pośpiechu do środka kolumny i zajął swoje poprzednie miejsce przy Tokarzewskim. Ledwie jednak przystanął, skupiony dokoła tłum rozkołysał się, ktoś tam bowiem przebijał się przezeń z wielką energią. I niespodziewanie wypadł z niego tęgawy, lecz krzepki jeszcze i pełen werwy staruszek. Zatrzymał się na chwilę, rozejrzał gorączkowo i naraz załamał ręce.
- Szymonie Sebastianowiczu! - wykrzyknął rzucając się Tokarzewskiemu na szyję. - To ty? To naprawdę ty, nieszczęśliwcze?
Ludzie zaczęli się znowu cisnąć, był to bowiem Popow, znany wszystkim miejscowy kupiec, każdy więc chciał zobaczyć, kogo odnalazł wśród tych „największych politycznych przestępców” i co go z nim wiąże. Tokarzewski głosił nie od dziś, że w tym mieście napotka oddanych przyjaciół, i okazało się, że nie tylko nie przesadził, lecz powiedział nawet za mało: przecież witał go tu nie Polak, ale rdzenny Sybirak, i do tego publicznie, na oczach wszystkich, wobec żandarmów, żołnierzy i oficerów. Ściskał go, całował, żalił się nad jego dolą, jak gdyby zobaczył wśród skazańców kogoś ze swoich najbliższych.
I Tokarzewski rozczulił się. Popow należał właśnie do tych ludzi, którzy w najcięższych chwilach jego życia wyciągnęli do niego pomocną rękę.
- A dziwowali się moi chłopcy, że tak się ucieszyłem na widok Omska - rzekł ocierając powoli oczy. - Teraz chyba mnie rozumieją. Takich przyjaciół nie spotyka się często...
- Masz ich tu więcej! - wykrzyknął staruszek. - Zaraz pobiegnę ich powiadomić. Ale że ty - odsunął się nieco i popatrzył na niego krytycznie - zdecydowałeś się raz jeszcze odbyć taką wędrówkę! No, no...
- Tak musiało być. Nie miałem innego wyjścia.
W głosie Tokarzewskiego brzmiała głęboka powaga. Popow łagodnie pokiwał głową, jakby go doskonale rozumiał.
- Widocznie nie miałeś - potwierdził. - Człowiek w twoim wieku i z twoim doświadczeniem głupstw nie popełnia. Zostajesz w Omsku?
Załamał ponownie ręce, kiedy dowiedział się, że go skierowano tym razem o tysiące kilometrów dalej, w okolice Irkucka.
- Nie wypuścimy cię stąd! - przeciwstawił się energicznie. - Jakoś to się załatwi. Nigdzie ci nie będzie lepiej niż tu!
Tokarzewski ustosunkował się do tego nadspodziewanie niechętnie.
- Nie czyń żadnych starań - rzekł. - Wiem, że byłoby mi tutaj dobrze, lecz muszę tam jechać, gdzie mnie skierowano. Tak trzeba.
Popow popatrzył na niego bystro.
- Hm, musisz?... - mruknął. - Ha, jeśli trzeba...
Bramę otwarto, zesłańcy zaczęli się bez pośpiechu przesuwać do twierdzy. Staruszek mocno uścisnął mu rękę.
- Dziś jeszcze zajrzę do ciebie - dodał serdecznie. - Porozmawiamy wtedy obszerniej.
Odprowadził go kilka kroków, a potem zmieszał się z tłumem. Kolumna minęła bramę i przybrała wygląd bardziej normalny. Czerski szedł znowu przy Tokarzewskim. Był zamyślony, jakiś dziwnie leniwy i ociężały, zdawało się, że każdy krok sprawia mu ogromne trudności. Dopiero gdy minęli bramę następną i znaleźli się wewnątrz omskiego więzienia, ożywił się nieco. Życie tułacze miało swoje żelazne prawa: należało przygotować sobie kąt do spania, rozpakować rzeczy, oczyścić podłogę i ściany z wałęsającego się wszędzie robactwa. Poganiał go zresztą Tokarzewski i, tak jak innym, dawał nieustanne nauki:
- Bij pluskwy bez miłosierdzia, gdyż inaczej one ciebie zabiją! Nie myśl za dużo, bo uschniesz z żalu. Nie żałuj rąk, niech uczą się szybko, sama bowiem głowa nie zawiedzie cię tutaj daleko...
Zrzędząc tak na pół poważnie, na pół żartobliwie, sam też krzątał się energicznie, doprowadzając do porządku brudne izby z zapobiegliwością starego wygi. Robota była jednakże ciężka. Pluskwy, ta straszliwa plaga Syberii, oblepiły wszystko, wychodziły tysiącami z każdej szczeliny. Nie przejmował się tym specjalnie, gdyż nie było tu gorzej aniżeli na innych etapach, i obojętnie wydawał rozkazy. Kazał rozpalić ogień w piecu, wrzucać do niego, co dało się zgarnąć, zalewać wrzątkiem, szpary zaklejać chlebem. Wszyscy chętnie spełniali jego zalecenia. Przekonali się nieraz w czasie podróży, że jeśli się ich nie wykona, w nocy nie zmruży się oka.
- A co, jak w salonie? - ujął się pod boki i rozejrzał dumnie, gdy po dwóch godzinach wytężonej pracy robactwo, przynajmniej dla oka, zniknęło zupełnie. - Ci, którzy byli przed nami, pożałowali chleba albo się na tym nie znali, toteż z pewnością stracili niemało krwi. My się jednak nie damy! Podmieść ładnie, chłopcy, i możemy przyjmować gości!
A goście rzeczywiście zaczęli wkrótce napływać. Zjawił się najpierw jakiś Polak, który już od dłuższego czasu przebywał na osiedleniu. Pogawędził ze wszystkimi, wypytał o podróż, szczególnie zainteresował się tymi, którzy mieli pozostać w Omsku. I odszedł. Po nim przybyli dwaj Sybiracy, którzy w jakiś sposób odkryli w tej partii swoich znajomych. Potem, zgodnie z zapowiedzią ukazał się znowu Popow. Nazajutrz zaś stało się coś, co wprawiło wszystkich w zdumienie. Oto wczesnym rankiem rozdudniły się niespodziewanie za oknami twarde żołnierskie kroki i po chwili ktoś gwałtownie pchnął drzwi do przedsionka. Weszła elegancko ubrana dama w fioletowym, obramowanym sobolami płaszczyku i pięknym kapeluszu, który zadowoliłby wymagania najwybredniejszej strojnisi w Paryżu czy Petersburgu. Twarzy nie można było dojrzeć, zakrywała ją szczelnie woalka.
Dama zatrzymała się w progu, a do izby zesłańców wpadł młody, podniecony oficer.
- Szymonie Sebastianowiczu Tokarzewski! - wykrzyknął dobitnie. - Gość do was. Pozwólcie!
Żołnierze wnieśli olbrzymi kosz i zniknęli, zniknął także zaraz oficer. Tokarzewski z damą pozostali samotnie w przedsionku. Nie byli widoczni. Do izby dochodziły tylko strzępki rozmowy i śmiech żywiołowy, perlisty śmiech niewątpliwie bardzo młodej kobiety.
Długo trwała ta pogawędka. Kiedy dama wreszcie odeszła, Tokarzewski zdjął z kosza nakrycie.
- Jedzcie i pijcie, ile dusza zapragnie - przemówił nadrabiając powagą rozpierającą go radość i rozbawienie. - Dane nie z łaski, lecz z serca. Zapracowałem zresztą kiedyś na to rzetelnie.
Otoczono go wkoło. Zewsząd zaczęły padać pełne ciekawości, natarczywe pytania.
- At, nie ma o czym gadać! - zbagatelizował sprawę machnięciem ręki. - To Wiera Maksymilianowna - dodał jakby od niechcenia. - Kuzynka Grava, dawnego komendanta twierdzy.
Wydobył butelkę wina. Bez pośpiechu wyciągnął korek, a potem nalał w kubki i sobie, i innym.
- Dziś żona jednego z tutejszych generałów - Wyjaśnił. - Powiadam wam: śliczna dziewczyna! - uniósł się nagle. - Kiedy ją poznałem, był to zaledwie podlotek. Jednakże rozumek wtedy już miała tęgi. Wiecie, jak mnie ratowała? Oto namówiła ciotkę, to znaczy komendantową, aby sprowadziła mnie z więzienia do naprawy zamków. Cos tam podobno zepsuło się u nich w drzwiach...
- To pan zna się też na ślusarce? - zdziwił się ktoś.
- Ba, gdybym się znał! Nie wykazałaby wówczas rozumu, a tylko dobre serduszko›... Sprowadzono więc mnie do mieszkania uroczyście pod eskortą dwóch żołnierzy z bagnetami na karabinach, jako że uchodziłem za nie byle jakiego przestępcę. Oni wygrali na tym na czysto: dano im wódki, zakąskę i wypoczęli sobie porządnie. A ja z nią i z córkami Grava bawiłem się w najlepsze w dalszych pokojach. Bo zamki, oczywiście, nie wymagały żadnej naprawy.
Zrobił niewinna minę. Dokoła rozległ się śmiech. Zadowolony z efektu, ukroił cieniutki plasterek chleba, posmarował grubo masłem, nałożył na to wielki kawał szynki i usiadł na nartach.
- Dobre miasto ten Omsk - odezwał się znowu. - Ślusarzyłem więc tak przez wiele miesięcy...
Rozgadał się teraz obszernie. Ludzie słuchali chętnie, były to bowiem niewątpliwie interesujące historie, a zresztą nie było nic do roboty; W dalszą wędrówkę mieli wyruszyć dopiero nazajutrz. Jedynie rekruci, których przydzielono do tutejszego garnizonu, spoglądali od czasu do czasu niespokojnie na drzwi. Na dobry ład powinni byli się zgłosić jeszcze wczoraj w koszarach, lecz że nikt im tego nie przypominał, nie kwapili się zbytnio. Tu, w więzieniu, aczkolwiek było ciasno i duszno, znajdowali się wśród swoich, słyszeli wciąż polską mowę. Tam o nią nie będzie łatwo. Toteż chciwie chwytali każde słowo, tym bardziej że poruszano sprawy miejscowe, wymieniano tutejsze nazwiska.
A Tokarzewski, jak gdyby domyślając się, że to wszystko może się przydać w przyszłości, rozwodził się szeroko nad szczegółami i coraz częściej dawał praktyczne wskazówki.
- Tak więc, moi drodzy - kończył - Polak tym się różni od innych, że w żadnej sytuacji nie traci głowy, a przy tym każdą robotę stara się wykonać lepiej i szybciej. Dzięki tym zaletom zwraca na siebie od razu uwagę. Czy sądzicie, że ta kochana Wiera zainteresowałaby się mną, gdybym nie rozumiał tej prawdy. Przecież właściwie po raz pierwszy zobaczyła mnie na ulicy...
- Na ulicy? - przerwał mu żywo Czerski.
Do tej pory siedział skromnie z boku i zachowywał zupełne milczenie. Nie wyzbył się dotąd przygnębienia, które opadło go wczoraj przed bramą forteczną. Za to obserwował pilnie i słuchał bardzo uważnie. Tokarzewski popatrzył na niego spod oka. Musiał dostrzec coś nienaturalnego w tym nieoczekiwanym pytaniu.
- Ano na ulicy - odparł powoli. - Dziwi cię to? Zda...
entlik