J14 A5 ilustr.doc

(2787 KB) Pobierz
Kalamburka




Małgorzata Musierowicz

Kalamburka

Cykl: Jeżycjada Tom 14

 

Pierwsze wydanie polskie 2001 r.

Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz

 

Akcja tej niezwykłej książki przebiega zupełnie inaczej niż w pozostałych tomach Jeżycjady: miast rozwijać się, wraca z rozdziału na rozdział do najwcześniejszych lat życia Mili Borejko. Ta zaniedbana dotąd postać, zawsze drugo-, trzecioplanowa bohaterka pozostałych tomów, w Kalamburce nareszcie doczekała się należytej uwagi. Śledzimy w niej Milę, panią domu Borejków, babcię, matkę czterech wspaniałych córek, poznajemy ją jako młodą dziewczynę, podglądamy świeżutką miłość do Ignacego, studenckie zainteresowania teatrem i szczególną więź z twardą, silną, lecz przecież pełną miłości Gizelą - a wszystko to na tle ważnych wydarzeń z naszej historii.


31 grudnia 2000

1.

Cała w nieskazitelnej czerni, z jasno upudrowaną twarzą w cieniu kapelusza, z ustami koloru bakłażana i rzęsami jak jedwabne wachlarzyki, słynna aktorka Aniela Żeromska, przez przyjaciół zwana Kłamczuchą, siedziała za kierownicą opla. Opel stał w korku. Korek puchł równiutko, rozszerzając się na całą okolicę.

Aniela zerknęła w lusterko. Cóż. Jak na ostatni dzień drugiego tysiąclecia naszej ery, wyglądała całkiem świeżo i tak właśnie, jak wyglądać zamierzała - ponadczasowo i intrygująco. Natomiast sam ów dzień znamienny przedstawiał się na razie zupełnie nieciekawie - ot, banalny sylwester we wczesnej fazie rozwoju. Była piąta po południu i już się ściemniło. Sypał śnieg. Kapitalistyczny Poznań ze swymi iluminowanymi biurowcami i mrocznymi pieczarami kamienic, pokrytych skorupą graffiti, wolnorynkowy Poznań pełen reklam, billboardów, zabieganych ludzi i towarów ze wszystkich stron świata, demokratyczny Poznań przestępczych melin i eleganckich sklepów, światowych banków i miejscowych przytułków, nowego bogactwa i starej biedy - szykował się dopiero do hucznych obchodów. Oto już z co poniektórych okien dobywał się charakterystyczny łomot basów w stereofonii, oto już wyległy na ulice pierwsze grupy ogolonych na zero młodzieńców o brzydkich czaszkach, którzy - jak zwykle ordynarni w mowie i w czynie - odpalali na jezdniach i w bramach swoje próbne petardy, spotykając się jak zwykle z całkowitą obojętnością policji. Oto i w supermarketach zrobiło się tłoczno i nawet ustawiły się nieduże kolejki, choć przecież nikt nie zamierzał kończyć handlowania przed północą i choć z całą pewnością nie groziły miastu jakiekolwiek niedobory w zaopatrzeniu. Oto i ruch uliczny zgęstniał zauważalnie i taka na przykład dzielnica Jeżyce, zaprojektowana na początku mijającego właśnie stulecia, stała się tego popołudnia jeszcze bardziej nieprzejezdna.

- Dlaczego się uparłaś odwozić te przeklęte torty do Borejków, zamiast je zwyczajnie przenieść z Mickiewicza na Roosevelta? - zapytała Aniela, patrząc prosto w oczy ponadczasowej damie, widocznej w zwierciadełku wstecznym. Korek, w którym tkwiła przed samym szpitalem Raszei, wyglądał wyjątkowo stabilnie. - Ach, moja droga, spóźnisz się na próbę! Ale rozumiem, że nie chciałaś brnąć z tortami przez śniegi; od rana drapało cię w gardle. I to jest powód. Aktorka nie powinna wystawiać się lekkomyślnie na zimne powiewy. - Aniela zatrzepotała rzęsami, po czym obejrzała sobie gardło w lusterku, a następnie z nudów przycisnęła dla draki klakson, parę razy. Może coś tu się wreszcie ruszy!

Pogrzebała w czarnej zamszowej torebce i wyjęła pastylkę neoangin bez cukru, którą zaraz wetknęła sobie w usta. Absolutnie nie miała prawa rozłożyć się teraz na grypę. Premierę w Teatrze Eksperyment wyznaczono na szóstego stycznia, w sam wieczór Trzech Króli, a data owa dlatego była niepodważalna, że nowa sztuka, w której Aniela grała oczywiście rolę główną, nosiła tytuł „Czwarty Król”.

Nic się nie ruszyło na zatłoczonej do ostatniego centymetra jezdni. Opel wciąż był zakleszczony pomiędzy furgonetką TVP a fordem Ka. W poprzek ulicy gramoliła się wielka śmieciarka. Klaksony, nerwy, ścisk. Pandemonium, jak mawia Ignacy Borejko.

Swoją drogą, ciekawe, jak też się uda ten wyjątkowy sylwester w przyciasnym, zapchanym książkami mieszkaniu Borejków. Gabrysia uparła się, że ma to być, jak dawniej, składkowe przyjęcie grupy ESD. No, cóż. Właściwie Aniela zamierzała spędzić sylwestra jak co roku - w teatrze, przy małej lampce wina i sałatkach warzywnych, z mężem Bernardem u boku i kolegami aktorami w tle. Ale teraz się cieszyła z tego Gabrysinego uporu.

Miło będzie popatrzeć na stare przyjacielskie gęby! Prawdę mówiąc, twarze kolegów z teatru ociupinkę jej ostatnio obrzydły, gdyż oglądała je po dwanaście godzin dziennie. Komedię Amburki „Czwarty Król” próbowano intensywnie od paru miesięcy, całym zespołem, do upadłego. Zazwyczaj sztuki tego modnego dramaturga były jednoaktówkami o zwodniczej prostocie; cechowały się mnóstwem zasadzek: ciętymi dialogami, absurdalnymi puentami, zawrotnym tempem. Dogranie tego wszystkiego wymagało piekielnej harówki. „Czwarty Król” - najnowsza i najlepsza sztuka Kala Amburki - składał się aż z trzech aktów takiej ekwilibrystyki. Nic dziwnego, że zespół był przepracowany i zmęczony, a także mocno rozdrażniony. W grudniu mieli próby codziennie, od rana do wieczora, i nawet dziś jeszcze umówili się na wpół do szóstej, żeby doszlifować najtrudniejszą scenę zespołową - czyli wielką kłótnię podczas poloneza. Jeśli więc ta przeklęta śmieciarka będzie dłużej się guzdrać, dwa delikatne torty upieczone przez Bernarda nie trafią teraz, niestety, do spokojnej kuchni u Borejków, lecz będą musiały tłuc się w bagażniku przez pół miasta - prosto na próbę w teatrze. Tam wywęszą je aktorzy i pożrą. A Bernard tego nie przeżyje.

- Lecz cóż widzę? - zakrzyknęła artystka, unosząc się w fotelu. Śmieciarka zakończyła swe niezdarne manewry i ciężko wjechała w ulicę Krasińskiego. - A! Oto okazja! Trwaj, chwilo! - Aniela splunęła pastylką w dal, dodała gwałtownie gazu, wyprzedziła furgonetkę jak prawdziwy pirat, i włączyła się w strumień pojazdów, sunących ulicą Poznańską.

Po dłuższym czasie zdołała skręcić w najbliższą przecznicę, czyli w Roosevelta, a po kolejnych minutach zaparkowała wreszcie samochód w niedozwolonym miejscu, na chodniku przed kamienicą numer pięć.

Zajrzała po raz ostatni w lusterko, wyszczerzyła białe zęby i wygięła jeszcze bardziej na ukos wielkie rondo czarnego kapelusza. Przypudrowała też nos, gdyż nigdy nic nie wiadomo.

Wydobyła ładunek z bagażnika. Drogi Bernard, troskliwy jak matka, umieścił swe wymuskane dzieła w pudłach, które następnie zapakował do plastykowych toreb. Aniela ujęła ich uchwyty, łokciem nacisnęła klamkę i weszła do bramy odrapanej kamienicy.

Co to jest, że tu zawsze pachnie jakimś ciastem?

Z sutereny, gdzie mieścił się wytworny apartament Idy i Marka, dobiegał aż tutaj potężny dziecięcy wrzask na jednej niskiej nucie. Tak drzeć się mogła tylko mała Łucja Pałysianka, co oczywiście nie musiało zaraz oznaczać tragedii; po prostu młodsze dziecko Idy odziedziczyło temperament po niej. A jednak ktoś nie zdzierżył i pobiegł na ratunek - na wysokim parterze drzwi mieszkania Borejków były uchylone. Aniela weszła więc do środka, nawet nie pukając, bo i czym miałaby pukać - zębami?

- Hej! - zawołała. - Dobry wieczór!

Cisza. Niosąc torty w obu rękach, ruszyła przez długi, ciemnawy korytarz, wciąż lawirując pomiędzy regałami pełnymi książek. Nikt jej nie odkrzyknął. W mieszkaniu panowała cisza i bezruch, więc skręciła w prawo - do oświetlonej kuchni. Lecz i tu, w tym centrum życie rodzinnego, nikogo nie zastała. Piekarnik rozprzestrzeniał zapach ciasta drożdżowego (przez szybkę widać było dwa pulchne makowce), zmywarka chodziła w najlepsze, a małe radio cicho grało Chopina. Na wielkim starym stole jaśniał ekran zgrabnego laptopa - a więc to pani Mila wybiegła, porzucając swoje zwykłe zajęcie, czyli korektę dla jakiegoś wydawnictwa. Mieszkanie jest bez opieki. Co za ludzie! Dosłownie każdy mógłby tu wejść prosto z ulicy i wynieść, co by chciał. Tylko że Borejkowie chyba nigdy nie uwierzyli do końca, że ktoś w ogóle miałby ochotę kraść.

Słynna artystka westchnęła lekko, z pobłażliwością, i postanowiła uwolnić się od tortów. Złożyła pudła na stole i zaraz do każdego zajrzała, żeby się przekonać, czy arcydzieła Bernarda nie doznały jakiegoś uszczerbku; gdyby doznały, emocjonalny małżonek bardzo by się sfrustrował. Całą swoją artystyczną duszę, cały swój talent i wyobraźnię, włożył był w przyozdobienie tych tortów - marcepanowego i cytrynowego - kształtując z czekolady białej i czarnej róże, liście, kiście, winne grona, świat owadzi, a nawet ślimaki.

Wszystko, na szczęście, dojechało bez szwanku. Aniela uśmiechnęła się niewinnie i w swej chwilowej zadumie musnęła palcem czekoladowego motylka, siedzącego na krawędzi tortu. Odpadł. Podniosła go od niechcenia i zjadła jednym kłapnięciem. W tej samej dosłownie chwili w jej torebce dwukrotnie pisnął telefon komórkowy. Ha! - ten telepata przysłał jej SMS-a. Spojrzała na wyświetlacz. - DOWIOZLAS?

Aniela aż się spociła, przyłapana przez męża na gorącym uczynku.

- JASNE! - wystukała w odpowiedzi. - JADE DALEJ. USPIJ BLIZNIAKI. PRZYBADZ W SMOKINGU O 9 ! - wysłała wiadomość, schowała telefon i spojrzała na zegarek. Już chciała lecieć, gdy niespodziewanie ogarnął ją, jak ramionami, znajomy nastrój tej przytulnej kuchni. Była ona jasna, ciepła i czysta, choć nikt zapewne nie mógłby się upierać, że panuje tu porządek. Wysokie okna ukazywały widok na migocące światłami Śródmieście. Głośno tykał stary budzik, te same, co zawsze, błękitne kubki stały rzędem na półce i jak zawsze na ścianie poniżej widniała cała galeria fotografii, rysunków i śmiesznych hasełek. ,;Józinek jest jak zegar: chodzi i bije” - przeczytała najnowsze. A oto i nie znane jej dotąd zdjęcie ze ślubu Natalii: pan młody podtrzymuje nie oblubienicę, lecz teścia, który właśnie dramatycznie pada w tył, poślizgnąwszy się na oblodzonym stopniu kościoła; Natalia natomiast, wystawiwszy obie ręce w przestrzeń, barkiem podpiera oblubieńca. Jedyna w swoim rodzaju plątanina rąk, nóg i welonu. Cudowne. Tylko w tej rodzinie mogło tak się udać najzupełniej spontaniczne sformowanie grupy Laokoona.

Aniela roześmiała się i mimo woli siadła przy stole, opierając podbródek na dłoni, obleczonej w czarną rękawiczkę. Miło tu. Miło i swojsko. Jakby się wchodziło do własnego rodzinnego domu. Ileż to lat już minęło - dwadzieścia? dwadzieścia dwa!?... - odkąd po raz pierwszy znalazła się u Borejków, przyjaźnie usadzona za tym właśnie stołem...

Zaraz, momencik... co to takiego?!

Aniela pochyliła się gwałtownie i wpiła wzrok w ekran laptopa. O, nieba! Wzrok jej z pewnością nie mylił. Nie mógł jej mylić. Rozpoznałaby ten styl na końcu świata. To jest sztuka Kala Amburki! Tylko - jaka? Aniela, która znała na pamięć wszystkie dziesięć jednoaktówek tego następcy Mrożka oraz w dodatku jedenastą, nigdzie jeszcze nie wystawianą sztukę „Czwarty Król”, wiedziała na pewno, że ten akurat tekst widzi po raz pierwszy. Bez namysłu pojechała kursorem w górę, aż do nagłówka - i okazało się, że intuicja jej nie myliła.

KAL AMBURKA - WIECZÓR PREZYDENCKI - 2000.

Tak jest! Nowa sztuka! Nigdzie dotąd nie publikowana i nie wystawiana!

Słynna aktorka dostała wypieków pod pudrem i rozpięła aksamitny paltocik. Sensacja! A więc to ten tekst ma w korekcie pani Mila! Czy to dla „Dialogu”, czy dla jakiegoś wydawnictwa? Ciekawe, czyby się zgodziła pośredniczyć w rozmowach z autorem, skoro chce on pozostawać nieosiągalny? Podobno - tak mówiono w kręgach teatralnych - mimo stosunkowo młodego wieku Kal Amburka jest wyniosłym mizantropem. Podobno zaszył się gdzieś w dzikim zakątku Bieszczad i w ogóle się nie rusza ze swej drewnianej chaty nad potokiem, gdyż gardzi światem blichtru, pozorów oraz snobizmu. Faktem było, że Kal Amburka (rzecz oczywista, że to musi być pseudonim) nie pojawiał się z reguły na premierach swoich dzieł. Pisał i publikował od dziesięciu lat, co roku wypuszczając nową sztukę, która natychmiast stawała się przebojem ambitnych teatrów w kraju i za granicą. Ten tajemniczy dramaturg zdołał zmylić nawet najbardziej wścibskich dziennikarzy. Aniela aż się zaśmiała na myśl, że udało jej się trafić na taki skarb nie gdzie indziej, jak w skromnej kuchni Borejków, pomiędzy starym budzikiem a cukiernicą.

- Kłamczucha! - odezwał się za jej plecami miły, jasny głos i Aniela odwróciła się gwałtownie. Pani Mila stała w drzwiach kuchni - szczuplutka, przygarbiona i zupełnie siwa, opasana fartuchem w kratkę. Przyglądała się Anieli tym swoim błękitnym spojrzeniem, które jak zawsze było życzliwe, pełne żywej inteligencji i zbijające z tropu - tak jakby starsza pani wiedziała o rozmówcy dużo więcej niż on sam.

- Długo tu czekasz? - spytała, wchodząc do kuchni. Tuż obok jej nogi kroczył, twardo trzymany babciną ręką, rudowłosy, nadąsany sześciolatek: Józinek, syn Idy i Marka.

- Dopiero przyszłam - odparła Aniela, zrywając się ze stołka. - I właściwie muszę już pędzić dalej.

- Zbiegłam tylko na dół, bo Łusia się uderzyła. Strasznie ryczała, a Marek akurat zasnął po dyżurze - tłumaczyła się pani Mila.

- Babi, ja bym sam umiał ją pocieszyć! - rzekł z wyrzutem gniewny Józinek, wydymając czerwone policzki.

- Od twojego pocieszania ona dostaje spazmów - mruknęła babcia. - Siadaj. Będziesz mi pomagał.

- Nie będę - burknął Józinek, czegoś mocno urażony.

- Cóż to, nie lubisz pomagać własnej babci? - kpiąco spytała pani Mila.

- Nie lubię - odrzekł Józinek po uczciwym namyśle.

- Aha. Nie szkodzi. Zakasuj rękawy. Jest robota.

- Nie!!!

- Trzeba pokroić daktyle i figi.

- O?... - zainteresował się Józinek.

Pani Mila zbliżyła się do stołu, upinając niecierpliwie rozsypujące się, puszyste włosy. Tu nagle wydała okrzyk zachwytu, gdyż ujrzała oba torty w ich lśniącym pięknie i barokowej wspaniałości.

- Któż to...

- Bernard, oczywiście - wyjaśniła Aniela, przepełniona dumą.

- Arcydzieła! Nikt nie odważy się ich tknąć. Trzeba by je dać na wystawę rzeźby, a nie na pożarcie - zachwycała się pani Mila.

- Bernard jest artystą bezinteresownym - przypomniała jej Aniela.

- Ach, wiem - pani Mila wydzieliła wnukowi paczkę fig, torebkę daktyli oraz niezbyt ostry nóż i deseczkę. - Józinku, pokrój wszystko w kostkę. Co trzeciego daktyla możesz sobie włożyć do buzi.

- Lubię pomagać babci - zmienił poglądy Józinek. - A Łusią i tak tata się zajmie.

- Jakoś tam sobie poradzi bez ciebie - zgodziła się babcia i skierowała swą uwagę na makowce. Uchyliła drzwiczki piecyka, sprawdziła patyczkiem, czy ciasto dopieczone, zmniejszyła płomień gazowy.

Aniela postanowiła wypuścić próbną sondę.

- Zerknęłam na ten tekst w komputerze - powiedziała od niechcenia. - To dla „Dialogu”?

- A ...nie, nie... - odparła nieuważnie pani Mila, podchodząc znów do stołu. Pochylając się nad tortami, zamknęła laptopa.

- Motyle z czekolady! Patrz, Józinku!

- Babi, na tym drugim są karaluchy.

- Skarabeusze. Skarabeusze.

Aniela już nie miała czasu na podchody.

- Czy pani ma kontakt z Kalem Amburką? - walnęła prosto z mostu.

- Ja? Z Amburką?

Aniela znów opadła na stołek.

- Boże, jak ja bym chciała go poznać! - wyznała gorąco. - Każda aktorka by chciała. Nikt nie pisze lepszych ról dla kobiet! Co za postacie! Bogate, wyraziste, mocne...

- Zapewne - zgodziła się z roztargnieniem pani Mila, dosypując Józinkowi jeszcze suszonych moreli. - To do piernika, więc krój drobno.

- Proszę pani...

- Anielko, ja się nie bardzo na tym znam. Kiedy tyle lat robi się korekty, człowiek zaczyna widzieć literaturę od całkiem innej strony... od... hm, od kuchni.

- Tak bym chciała zdobyć ten tekst jeszcze przed publikacją - błagalnie powiedziała Aniela. - W naszym teatrze byłaby prapremiera! Co za splendor dla nas i dla miasta! I mój sukces własny, jestem przekonana.

- O, na. pewno, na pewno. Ty zawsze odnosisz sukcesy, a już zwłaszcza w jego sztukach. Ignacy i ja jesteśmy twoimi wiernymi fanami. Byliśmy na każdej premierze. Najlepsza byłaś w roli wariatki w sztuce...

- Czarna sukienka” - podpowiedziała Aniela. - O, nieba, cóż to była za rola!

- O, nieba, widzę ślimaka - oznajmił Józinek, patrząc w tort. - Ma oczy na słupkach.

- Józinku, tylko nie dotykaj.

- Proszę mnie skontaktować z Amburką - przynagliła Aniela. - Nie rozumiem, swoją drogą, dlaczego on tak się ukrywa.

- Może nie lubi być na widoku? - podsunęła pani Mila.

- Ach, to nie może być takie proste.

- Dlaczego? Czy każdy musi lubić rozgłos? Może on pisze tylko dla pieniędzy.

- Tylko dla pieniędzy?! I porusza najważniejsze dla wszystkich sprawy? I zawsze jest najbardziej aktualny i... Proszę pani, ja muszę mieć tekst tej nowej sztuki. Może już dziś dałaby mi pani... - tu nagle odezwał się telefon Kłamczuchy, wygrywając melodyjkę z Wagnera. Dzwonili z teatru. Wszyscy, reżyser też, byli już na miejscu i chcieli wiedzieć, co Aniela sobie właściwie wyobraża - że jest jakąś gwiazdą?

Kłamczucha porwała torebkę i w popłochu ruszyła do drzwi.

- Chciałam ci jeszcze powiedzieć - zawołała w ślad za nią pani Mila - że masz prześliczny kapelusz...

- Ten ślimak odpadł - powiedział Józinek.

 

2.

Przed godziną dziewiątą Mila coś jeszcze drukowała u Grzesiów. Ignacy dawno już się ubrał wizytowo (w przeciwieństwie do żony lubił wszystko robić z rozsądnym wyprzedzeniem). Przygładził nieliczne srebrne kędziorki, otaczające łysinę i przetarł wodą kolońską wygolony podbródek oraz pobrużdżone policzki. Miał jeszcze kłopot z krawatem, więc udał się do pokoju Strybów i znalazł tam nie tylko żonę, ale i starszego wnuka, siedmioletniego Ignacego Grzegorza. Pilnie i chętnie pomagał on babci w układaniu wydruków. Dziadek ogarnął czułym spojrzeniem mądrą, poważną twarz dziecka, jego zwinne, pracowite paluszki oraz wypukłe, obiecujące czoło pod jedwabistą grzywką. O tego wnuka mógł być najzupełniej spokojny.

- Wre praca, świeży miód pachnie tymiankiem[1] - zażartował, zbliżając się do malca, na co Ignaś się uśmiechnął, rozpoznając cytat, i zapytał, czy to prawda, że starożytni bardzo lubili pszczoły.

- Ach! Rzecz jasna! - dziadek z radością podjął ulubiony temat. - I to zarówno Grecy, jak Rzymianie. Byli wprost urzeczeni pszczołami, czego ślady znajdujemy w ich sztuce, a zwłaszcza w literaturze. Spójrz choćby na „Georgiki” - cała czwarta księga poświęcona jest pszczołom. Nic dziwnego: od Donatusa wiemy, że ojciec Wergiliusza zajmował się pszczelarstwem i nawet dorobił się na nim fortuny.

- A znów w szóstej księdze „Eneidy”... - podsunął Ignaś, jakby słuchał ulubionej bajki, opowiadanej po raz setny, i dziadek zrozumiał, że tak chyba jest istotnie, lecz nie umiał się oprzeć i zacytował z lubością:

 

- ...jak w jasnym dniu lata

pszczoły się roją, zlatując na łąkę,

Ku kwiatom różnej krasy i wirując

Dokoła lilii rozjarzonych bie,

Aż całe pole w tym brzęku dygocze.

 

- Przekład Zygmunta Kubiaka - dorzucił Ignacy Grzegorz, jakby dopełniał znaną sobie bajkę zwrotem: „i żyli długo i szczęśliwie”.

Mila skończyła drukować i zebrała kartki do plastykowej koperty. Właściwie, była już ubrana w tę wieczorową sukienkę, przy której jej śliczne włosy lśniły czystym srebrem, ale musiała jeszcze znaleźć czarne pantofelki, a dość dawno ich nie używała. Tu przydatny okazał się Józinek, który zawsze wiedział, gdzie co leży, gdyż był niezwykle dobrym obserwatorem. (Nie można było tego powiedzieć o Ignasiu - on z kolei cechował się niespotykanym roztargnieniem i obojętnością dla spraw przyziemnych).

Ubrawszy się wreszcie, dziadkowie zostawili mieszkanie na pastwę byłej Grupy ESD i wychodząc, pomachali rękami w stronę córek - Idy i Gabrysi - które miotały się jeszcze w kuchni, lukrując na chybcika makowce i polewając czekoladą piernik.

Ignacy i Mila byli zaproszeni na kolację do Moniki Pałysowej, teściowej Idy. Jak co roku, Monika przybyła ze Stanów na Boże Narodzenie i, jak co roku, nie mogła się zdecydować na powrót. Ta najdawniejsza przyjaciółka Mili co roku o tej samej porze wyrażała zdumienie i wdzięczność dla Opatrzności, która w tak cudowny sposób połączyła na nowo drogi ich życia, co roku też przedstawiała w zawoalowany sposób nieokreślone zastrzeżenia wobec Idy i co roku tak samo narzekała na panujący w Polsce bałagan, korupcję i schamienie obyczajów.

- Ale dziś - powiedziała Mila, kiedy po kolacji wracali już z Ignacym przez mroźne ulice - Monika wzięła mnie na stronę, popłakała się i oznajmiła, że tym razem wróciła na dobre. Kupuje mieszkanie na Jeżycach - i wyobraź sobie tylko, gdzie!

Ignacy uczynił pewien wysiłek, ale nie wyobraził sobie.

- Na Polnej! - zakrzyknęła Mila.

- Ha! - rzekł filozoficznie Ignacy.

- Zbudowano tam eleganckie bloki. Niedaleko miejsca, gdzie stała nasza oficynka.

- Przykro mi było, kiedy ją zburzono - powiedział w zadumie Ignacy i tym razem wyobraził sobie bez trudu, jak przykro musiało być Mili, która tam się wychowywała od urodzenia. A przecież nigdy ani słowem się nie użaliła. - Jesteś - dodał z uśmiechem, ściskając czule ramię żony - najbardziej tajemniczą kobietą, jaką spotkałem w życiu.

- Nie spotkałeś ich zbyt wielu - wytłumaczyła mu Mila.

- Która godzina? - spytał.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin