J00 A5 ilustr.doc

(3535 KB) Pobierz
Małomówny i rodzina




Małgorzata Musierowicz

Małomówny i rodzina

Cykl: Jeżycjada Tom 0

 

Wydanie poprawione polskie 1990 r.

Projekt okładki i ilustracje Małgorzata Musierowicz

 


Spis treści:

23 czerwca 1974, piątek.              4

Tegoż dnia, popołudnie.              25

Sobota, 24 czerwca.              42

Tegoż dnia, wieczorem.              58

Niedziela, 25 czerwca.              74

Sobota, 1 lipca.              92

Niedziela, 2 lipca.              111

Wieczór i noc z 2 na 3.              137

Poniedziałek, 3 lipca,              150

Poniedziałek, po południu.              171

Tegoż dnia - wieczorem.              184

Wtorek, 4 lipca.              209

 

 

Słówko od autorki:

Drodzy Czytelnicy! Małomówny i rodzina to był mój debiut. Wydała go w roku 1975 Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza.

Niestety, nie o każdym pisarzu można powiedzieć, że zadebiutował dziełem genialnym. Co do mnie, czytając teraz Małomównego po latach, zdałam sobie sprawę, że zgrzytam zębami.

Kiedy więc zaproponowano mi wznowienie Małomównego postanowiłam, że książkę tę poprawić - i w rezultacie napisałam ją na nowo.

Jeśli istnieją czytelnicy przywiązani do pierwszej wersji, chcę ich tu przeprosić. Niechże mnie zrozumieją: nie każdemu w latach dojrzałych trafia się sposobność naprawienia błędów młodości. Mnie się trafiła. Musiałam z niej skorzystać.

Poznań, lipiec 1990


23 czerwca 1974, piątek.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ryknęła krowa.

Jej ciepły, nabrzmiały uczuciem głos poniósł się łagodnie przez ciszę poranka i bez przeszkód osiągnął poddasze dużego, starego domu na wzgórzu.

Okno na poddaszu było szeroko otwarte i tęskna krowia wypowiedź wpłynęła tam na lekkim podmuchu wiatru. Mały pokoik zalany słońcem wypełniało smaczne posapywanie śpiących dzieci.

Było ich troje: dwaj chudzielce - czternastoletni Munio i młodszy o rok Tunio oraz ich pulchna, pyzata i rumiana sześcioletnia siostrzyczka, z oczywistych powodów zwana w rodzinie Rzodkiewką.

Właśnie uniosła z poduszki potargany łepek i trąc zaspane oczy usiłowała zrozumieć, co też to za dziwny a straszny dźwięk wyrwał ją ze snu. Rzecz nie do wiary: Rzodkiewka nigdy dotąd nie widziała - a tym bardziej nie słyszała przez sen - żywej krowy. Urodzona i wychowana w wielkim mieście, nigdy jeszcze nie oddaliła się od niego na odległość większą, niż pięć kilometrów. Nigdy nie wyjeżdżała na prawdziwe wakacje, każde lato spędzając w podmiejskich parkach.

Kiedy Rzodkiewka była rocznym niemowlęciem, jej ojciec zginął w wypadku. Mama, polonistka i bibliotekarka, chcąc wyżywić troje dzieci, zmuszona była obarczyć się tyloma obowiązkami, że nie mogła sobie pozwolić na luksus wyjazdu na wakacje. Tunio i Munio jeździli, owszem, na kolonie i obozy letnie, ale Rzodkiewka była na to za mała.

W trzy miesiące po śmierci pana Ptaszkowskiego matka pani Marii spakowała swój skromny dobytek i z drugiego krańca Polski przybyła na ratunek. Od tej pory życie osieroconej rodziny bardzo się polepszyło. Babcia przywiozła z sobą spokój i pogodę ducha, cięty dowcip i nieustanną troskliwość. Jak nikt potrafiła dbać o wnuki, dogadzała im, pomagała w nauce, gotowała obiady, opowiadała bajki i pocieszała w trudnych chwilach. Była już na emeryturze, więc cały swój czas z radością poświęciła jedynej córce i jej dzieciom.

Rodzina dochodziła do równowagi po strasznym wstrząsie. Tylko Mama - kiedy dzieci spały - płakała w poduszkę. Po upływie roku koleżanki z pracy zaczęły radzić, by ponownie wyszła za mąż. Od wszystkich jednak argumentów pani Maria odwracała się z niechęcią. Sama wychowa swoje dzieci, sama na nie zapracuje. I nie będzie ich zmuszała, żeby zapomniały o ojcu, którego tak kochały.

Minęło pięć ciężkich lat i pani Maria była jednak strasznie zmęczona. Po całym dniu pracy wracała do domu wieczorem, widywała dzieci tylko przy kolacji i w niedziele. Tak dłużej trwać nie mogło. Kiedy więc któregoś dnia nadszedł list od siostry męża, pani Klimkowej, mieszkającej w małym miasteczku wśród lasów, Mama uznała to za pierwszy od lat uśmiech losu. Pani Klimkowa zawiadamiała bowiem, że w miejscowej bibliotece jest wolna posada. Ale co ważniejsze: wolne całe piętro domu - pisała. - Warunki naprawdę niezłe, duży ogród, skończyłoby się wreszcie to twoje wynajmowanie mieszkania, mielibyście własny kąt. Napisz, a najlepiej przyjedź sama.

I Mama pojechała na zwiady. Wróciła rozpromieniona. Tego dnia padał deszcz, było zimno i ponuro, więc Babcia upiekła dzieciom placek drożdżowy dla poprawienia nastrojów. Mama, zmarznięta i blada, weszła do pachnącego ciastem mieszkania właśnie w momencie, gdy wszystko było gotowe do podwieczorku.

- Dobre nowiny, dobre nowiny! - wołała już od progu radosnym głosem.

Obskoczyli ją natychmiast.

- Co, co?

- Najpierw herbaty! - zażądała Mama. Zrzuciła kalosze i płaszcz, po czym wskoczyła na kanapę.

- Grzejemy starowinę? - rzucił Munio.

- Grzejemy! - wrzasnęli Tunio i Rzodkiewka, po czym wszyscy razem przywalili Mamę ciężarem trojga ciał, z których tylko jedno było miękkie i przytulne.

- Zaduszą! - stęknęła Mama, bardzo zadowolona. - Zabierzcie te szpiczaste kolanka, bo nic nie powiem!

Munio i Tunio posłusznie zabrali te szpiczaste kolanka.

- Mów! - rozkazał Tunio.

- No, to mówię. Jeśli wszyscy się zgodzicie... a powinniście!... pod koniec czerwca przeniesiemy się do Śmietankowa. Jest to po prostu raj na ziemi. Władujemy się do wielkiego wozu meblowego, po czym znikniemy na zawsze z tego okropnego miasta.

- Z forsą jest krucho - zauważyła Babcia, nalewając herbatę.

W oczach Mamy była niezmącona pogoda.

- Wiecznie przez niewidzialną osaczony sforę - powiedziała.

- Superville - odgadła Babcia.

- Superville? - nachmurzył się Munio. - Nie czytałem.

- Bo jesteś jeszcze za młody. Stanowczo za młody - wyjaśnił mu Tunio i napchał w usta placka.

- Poeta francuski, także prozaik, 1884-1960 - pouczyła Babcia wnuków.

Tunio poklepał ją po ramieniu.

- Jesteś imponująca - pochwalił ją, rozsiewając okruszki. - Umysł niemłody, ale bardzo encyklopedyczny.

- Nie jedz z pełnymi ustami - odpaliła Babcia, powodując wybuch śmiechu.

- Klimkowie - przebiła się przez hałas Mama - Klimkowie już się ofiarowali z pożyczką. Będzie świetnie. Będzie wspaniale. Zobaczycie. Pensję będę miała taką, jak tu, ale o wiele mniejsze wydatki. No i przecież nie muszę rezygnować z tych wszystkich tłumaczeń. Poradzimy sobie.

Munio przetarł okularki.

- Zbulwersowany - rzekł. - Wstrząśnięty. Pod silnym wrażeniem nowin utracił właściwą mu równowagę ducha. Edmund Ptaszkowski musi teraz się namyślić.

- Zostawić kumpli z klasy? - Tunio uniósł jasne brewki nad czarnymi oczami, takimi samymi jak Mamine. Miał też jej jasnozłote włosy i jej uśmiech, tyle że bardziej zawadiacki. - Wyjechać w nieznane?

- Będziemy tam ciągle razem - namawiała Mama. - Biblioteka mieści się na parterze naszego domu! A dom stoi nad jeziorem, a na jeziorze jest wyspa, a wokół takie wspaniałe lasy...

- Grzybki!!! - zakrzyknęła zelektryzowana Babcia.

- A łódka tam jest? - dla Munia to było najważniejsze. Ten wątły mózgowiec o wrażliwej, delikatnej twarzy i wielkich oczach przesłoniętych okularami, żywił tajemne uwielbienie dla sportu i atletycznych wyczynów. - Bo rozumiesz, kochana, po co nam jezioro bez łódki?

Mama wyznała, że jakoś się za tym nie rozglądała.

- Ostatecznie, zbuduję łódkę sam - pocieszył się Munio z niezachwianą wiarą we własne możliwości. - Indiańską łódź z wydrążonego pnia.

- Naturalnie tratwę z bali - dorzucił Tunio z pełnymi ustami.

- Jadę! - zdecydował się Munio.

- Ja też! - pośpieszył Tunio, rozsiewając okruszki. Rzodkiewka, wtulona w Mamę, wystawiła spod jej łokcia miłą, okrągłą buzię z miłą kluseczką nosa i miłymi szparkami burych oczu.

- Ja też! Mnie się bardzo podoba ta nazwa: Śmietankowo! Jest taka... słodziutka. - Oczywiście, wszystkich to strasznie rozśmieszyło. Nie zdążyła im wyjaśnić, że nazwa miasteczka skojarzyła się jej z pulchnymi, lśniącymi zwałami bitej śmietany, otaczającymi dom i rozpływającymi się w czekoladowym jeziorze. Ale to może i lepiej, bo śmieliby się jeszcze bardziej, jak zwykle, gdy mówiła o jedzeniu.

No i właśnie wczoraj przyjechali do tego Śmietankowa. Munio i Tunio skończyli rok szkolny i długo się żegnali ze swymi niezliczonymi kolegami, więc oczywiście w ostatecznym pakowaniu pomogli dopiero w sam dzień wyjazdu. Pakowali się i pakowali, kierowca się niecierpliwił, wskutek czego wszystko wszystkim leciało z rąk - wreszcie ruszyli i dotarli do Śmietankowa około północy. Zasypiające na stojąco dzieci ułożono czym prędzej do snu i ledwie Rzodkiewka przyłożyła głowę do poduszki - już był ranek.

Siódma rano, pierwszy dzień w Śmietanko wie.

Rzodkiewka wyskoczyła z łóżka, przeszła boso po skrzypiącej podłodze i wyjrzała przez okno.

Oczywiście nie było bitej śmietany. Dom otaczały rozłożyste drzewa owocowe i to było równie piękne: skoro tylko Rzodkiewka wychyliła głowę z okna, uśmiechnęły się do niej złotoróżowe kulki dojrzałych czereśni, gęsto rosnących na wielkim drzewie. Ogród był duży, cienisty, szumiący i tajemniczy. Ktoś kiedyś zasiał tu piękną trawę, posadził irysy i krzewy róż - ale teraz wszystko ginęło w rozwichrzonej, pachnącej gęstwinie ziół i chwastów. Za rozwalonym płotem zieleniła się spadzista łączka, schodki z drewnianych bali wiodły na plażę. Dalej leniwie pluskało jezioro, a słońce nad nim wyglądało jak świeżo wymyte.

Rzodkiewka poczuła, że nie wytrzyma w domu ani chwili dłużej. Starając się nie skrzypnąć podłogą, przeskoczyła śpiących na materacach braci, ubrała się szybko i wyszła z pokoju.

Już na schodach stało się jasne, że to Mama wstała pierwsza. Jej radosne pogwizdywanie dobiegało z kuchni na parterze wraz z zapachem jajecznicy na boczku.

- Słyszałam jak wstałaś - powiedziała Mama, roześmiana i bardzo ładna w szafirowym szlafroczku. - W tym naszym nowym domu podłogi skrzypią ze starości. - Pocałowała córkę w rumiany policzek i postawiła przed nią jajecznicę, chleb z masłem i ogromną michę, aż po brzegi wypełnioną najpiękniejszymi czereśniami.

Tymczasem zapach smażonego boczku dotarł aż na piętro, przedostał się przez uchylone drzwi i kusząco połechtał dwa zgodnie posapujące nosy. Munio i Tunio obudzili się jednocześnie. Munio sięgnął po okulary, które - pedantyczny jak zwykle - schował wieczorem do kieszeni bluzy. Przez ich grube szkła rozejrzał się po otoczeniu i spytał leniwie:

- Jakiż mię anioł z łoża kwiatów budzi?

- Co to, Słowacki od rana?

- Szekspir, Szekspir, niedouczku.

Tunio odgarnął skudłaconą przez noc białą grzywkę.

- Idziemy na łódki, mistrzu?

- Pytanie, czy tu w ogóle są łódki, mój malcze - rzekł z powątpiewaniem Munio, wciągając skarpetki na patykowate odnóża.

- Warto by rzecz zbadać.

- Coś pachnie bardzo milutko...

- Jakoby śniadanko.

- Wskazany jest pośpiech - oznajmił Tunio przezornie. - Rzodkiew już znikła.

Z łomotem zbiegli po schodach - cóż to były za schody! Nie żaden beton, skądże! Drewniane, dudniące pod stopami, okolone wyślizganą poręczą, zbiegały szerokim łukiem do mrocznego hallu. Stamtąd wchodziło się już do kuchni, wypełnionej bursztynowym światłem. W kuchni - oczywiście - urządziła się już Rzodkiewka. Siedziała za wielkim stołem z desek i pracowicie ruszała szczękami.

- Uszanowanko dla pięknych pań - rzekł szarmancko Tunio. - Jak apetycik, luba Rzodkiewciu? Czyżbyś przez nieuwagę zostawiła nam jakieś ochłapy?

Rzodkiewka nadęła się, ale zanim zdołała wybuchnąć z całą mocą, Mama postawiła przed chłopcami talerze.

- Zostawcie niebożątko w spokoju. Lepiej sami jedzcie.

Munio poprawił okulary i przyjrzał się bacznie zawartości niebieskiego kubka.

- Czy to dalszy ciąg tego koszmaru, co mnie gnębił w nocy? Skąd tu mleko o tej porze? A już się cieszyłem, że choć raz mi się uda nie pić paskudztwa.

- Mleko na wsi rzecz normalna - wyjaśniła Mama. - Jajka też. Przyniosła wszystko pani Adamska, która sprząta w bibliotece. Mieszka niedaleko stąd i obiecała, że co rano będziemy mieć świeżutkie mleczko.

- Cóż, robię to tylko dla twego dobra - oznajmił Munio męczeńsko, zatkał nos i wychylił kubek jednym haustem.

Przez chwilę siedział skrzywiony, z przechyloną głową, czekając, aż mleko spłynie do żołądka. Potem twarz mu się wygładziła.

- Jednakże - rzekł - ten płyn smakuje tu jakoś inaczej.

- No i mamy czereśnie! - wrzasnęła jego siostra. - I w ogóle wszystko w ogrodzie jest nasze!

Drewniane schody zaskrzypiały z respektem: jak zwykle elegancka, spływała po nich Babcia: zgrabna, przytulna i niebieskooka.

- Cześć, rodzino - powiedziała. - Widzę, że okropnie zaspałam, wszyscy już na nogach. Co wam się śniło? Bo podobno pierwszy sen na nowym miejscu zawsze się sprawdza.

- Niemożliwe - orzekł Munio. - Mnie się śniło, że stworzyłem teorię względności. To się nie może sprawdzić, bo już to zrobił Einstein. No, chyba, żebym stworzył jakąś nową.

Rodzeństwo wpatrzyło się w niego z niemym podziwem. Ten Munio - jakie on miewa sny!

- A mówiłeś, że koszmar cię gnębił! - zaśmiała się Mama.

- Bo gnębił. Jak już wymyśliłem teorię względności, to zgubiłem zeszyt, gdzie wszystko było zapisane i ktoś... nie wiem kto... wlepił mi dwóję. Nie mogłem tego strawić i męczyłem się całą noc.

- Mnie się śniło - wyznał Tunio - że sobie kupiłem jacht i samotnie przepłynąłem ocean.

- No, nie wiem, to może się sprawdzi - powiedziała Babcia pocieszająco.

Rzodkiewka przełknęła ostatni kęs chleba.

- To jednak mój sen był najlepszy. Śniło mi się, że leżę w łóżku.

- I zaraz ci się sprawdziło! - Tunio prychnął śmiechem.

- Ale to jeszcze nie koniec! - Rzodkiewka była bliska wybuchu. - Czego się czepiasz, czego? Nie przerywaj!... No więc, leżę sobie w łóżku, a przede mną na ścianie taka wielka szafa z szufladkami. Leżę sobie i przyciskam guziczek, a tu z szafy wyjeżdżają szufladki: tu iryski, tu miętówki, tu pralinki mleczne... czekoladki z orzechami... i ja sobie tylko wyciągam rękę i mogę wziąć cukiereczków ile chcę...

- I oczywiście bierzesz... - dorzucił Tunio.

- Cicho, Tuniek, sen Rzodkiewki jest naprawdę najlepszy. I w dodatku zaraz się sprawdzi, popatrzcie wszyscy! - to mówiąc, Babcia wysunęła szufladkę kredensu i wyjęła z niej torebkę krówek. - Munio, weź tę łapę! Ty jeszcze nie jadłeś śniadania!

Niskie, szerokie okna kuchni wychodziły na jezioro i las. Przez cały czas śniadania Rzodkiewka miała je przed oczami, jak kolorowe zaproszenie. Może kogo innego już dawno wywabiłoby to na dwór, ale ona musiała przede wszystkim skończyć jeść. Dopiero gdy pochłonęła ostatnią czereśnię ze swej porcji, zerwała się, rzuciła dziękuję! i wybiegła na ganek.

Chłopcy nie mogli być gorsi. Nasypali sobie czereśni do wszystkich kieszeni i pognali za nią. Już po chwili Mama ujrzała ich w oddali biegnących ku jezioru. Odwróciła się do Babci i roześmiała.

- No widzisz - powiedziała Babcia i zaczęła zbierać naczynia.

 

* * *

 

Okazało się, że w zatoczce jest przystań z desek i dwie łodzie. Bracia, drętwiejąc ze szczęścia, wskoczyli do nich natychmiast i zaczęli je nieprzytomnie opukiwać. Rzodkiewka przyjrzała się temu z lekką pogardą i ruszyła dalej wzdłuż brzegu. Sąsiadująca z plażą soczyście zielona łączka usiana była gęsto złocistymi mleczami i jaskrami. Rzodkiewka nazbierała ich sobie niezły bukiet, nim natknęła się znienacka na autorkę porannej pobudki. Dorodna, czarno-biała krowa pasła się majestatycznie pod samym lasem. Za nią, pobrzękując, wlókł się łańcuch, którego koniec umocowano do wbitego w ziemię kołka.

Prawdziwa krowa!

Rzodkiewka przystanęła zafascynowana. Po chwili rozważnego namysłu podeszła bliżej i ostrożnie podsunęła bydlątku swój złocisty bukiet, czując przy tym w ramieniu lekki skurcz strachu (a nuż bestia połakomi się na jej rękę?). Krowa jednakże spojrzała bardzo serdecznie i okrągłym ruche...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin