Moro Javier Hinduska miłość A5.doc

(1862 KB) Pobierz
Hinduska miłość




Javier Moro

Hinduska miłość

 

 

Z hiszpańskiego przełożyła: Barbara Jaroszuk

Tytuł oryginalny: Pasion India

Rok pierwszego wydania: 2005

Rok pierwszego wydania polskiego: 2009

 

 

Jest rok 1906. Na wesele króla Hiszpanii Alfonsa XIII zjeżdża do Madrytu specjalny wysłannik z Indii, radża Singh. Trzydziestokilkuletni, przystojny, wykształcony i bajecznie bogaty książę poznaje szesnastoletnią Anitę Delgado, tancerkę flamenco. Wyznaje jej miłość, a ona zgadza się go poślubić. Wkrótce odpływa do egzotycznego księstwa Kapurthali, by zamieszkać w olśniewającym pałacu, pośród słoni i... rolls-royce’ów. Niestety, zaczynają się kłopoty... Czy miłość męża ochroni ją przed szykanami i samotnością?

Autor korzystał z dziennika prowadzonego przez bohaterkę, a historię wielkich uczuć, intryg i zdrady wspaniale wtopił w malownicze tło obyczajowe z życia Indii i Europy czasów fin de siècle’u.


Spis treści:

Część pierwsza. Życie to bajka.              5

Część druga. Pan świata.              99

Część trzecia. „Jestem księżną Kapurthali”              154

Część czwarta. Dla każdego jednako obraca się koło karmy.              222

Część piąta. Słodki grzech miłości.              303

Epilog. „Kto osuszy nasze łzy?              369

Co się z nimi stało?              389

Podziękowania.              393

Bibliografia.              395


 

Radży Sebastianowi i jego matce księżnej Sicie

 

 

 

 

Opatrzność stworzyła maharadżów, aby dać widowisko światu.

Rudyard Kipling

 

 

 

Dzieci obojga płci należy koniecznie raz w tygodniu zabierać na polowanie, a kiedy podrosną powinny przynajmniej dwa tygodnie w roku poświęcać łowom na tygrysa. Uwagi o wychowaniu rządzących

(maharadża Gwalijaru, General Policy Durbar, 1925)

 

 

Wszystko uchodzi, albowiem namiętność nie czeka.

Kamasutra 2.3.2


Część pierwsza. Życie to bajka.

Rozdział pierwszy.

28 listopada 1907 roku.

Dokoła spokój. Morze Arabskie jest jak ogromna plama oleju rozlewająca się aż po ciemny horyzont. S/s Aurorę, okręt o wyporności ośmiu tysięcy ton należący do spółki Messageries Maritimes, tnie przybrzeżne wody Indii, zostawiając za sobą pofałdowany ślad. Z dwóch wysokich kominów, białych z niebieskim pasem, unoszą się ku rozgwieżdżonemu tropikalnemu niebu słupy dymu. Śruba obraca się z regularnym warkotem. S/s Aurorę, który opuścił Marsylię przed czterema tygodniami, wiezie do Pondichery i Saj gonu angielskich i francuskich urzędników kolonialnych, misjonarzy, rodziny osadników i żołnierzy. We Francji wszyscy skarżyli się na październikowe chłody, teraz narzekają na wilgotny upał, który zmusza do spania na pokładzie. Powietrze gęstnieje z każdą chwilą, jak gdyby podgrzewane przez księżyc. Przyjemny klimat Tunisu czy Aleksandrii jest już tylko odległym wspomnieniem. Niektórzy pasażerowie pierwszej klasy spędzają popołudnia na strzelaniu do albatrosów i mew. Ćwiczą celność z myślą o czekających ich wielkich polowaniach.

Dwie kobiety wyciągnięte na leżakach na górnym pokładzie przyglądają się latającym rybom, które połyskują gdzieniegdzie na tle ciemnego morza: część obija się o kadłub statku, inne lądują na pokładzie z tekowego drewna, skąd zbiera je majtek, by następnie włożyć do kubełka i wyrzucić za burtę. Młodsza z kobiet, siedemnastoletnia Hiszpanka Ana Delgado Briones, elegancko ubrana w zieloną jedwabną suknię od Paquina, ma kręcone włosy zebrane w kok podkreślający smukłość jej szyi, kolczyki z pereł, owalną buzię o regularnych rysach i wielkie, czarne, rozmarzone oczy. Druga - czterdziestoletnia Mme Dijon - to dama do towarzystwa. Ze swoją podłużną twarzą przypomina srokę. Wyglądałaby na prowincjonalną nauczycielkę, gdyby nie wytworny strój: biała spódnica do kostek, odpowiednio dobrana muślinowa bluzka i słomkowy kapelusz z szerokim rondem.

- Dziś wieczorem, na kolacji u kapitana, cicho sza... - mówi teraz porozumiewawczo, kładąc palec na ustach. - D'accord[1], Anita?

Dziewczyna kiwa głową. Dostały zaproszenie na kolację do kapitana, ponieważ... To już ostatni wieczór! Niewiarygodne. A rejs tak się dłużył. Przez pierwszych kilka dni czuła się naprawdę okropnie i wciąż błagała Mme Dijon, żeby przy pierwszej nadarzającej się okazji zeszły na ląd. Gniew morza nigdy nie trwa długo, odpowiadała uspokajająco opiekunka. Lola, pokojówka z Malagi, niziutka, śniada i energiczna, podróżująca trzecią klasą wraz z tłumem muzułmańskich pielgrzymów powracających z Mekki, też źle znosiła podróż. Wezwana przez swoją panią zjawiała się, owszem, ale z trudem opanowując torsje i nieustannie jęcząc: To gorsze niż jazda wolantem. Przeszło jej, gdy ocean się uspokoił, Anita jednak wciąż cierpi na zawroty głowy i mdłości. Chciałaby jak najszybciej znaleźć się w porcie. Morze - to nie dla niej. Poza tym od ponad roku marzy o swoim nowym kraju. Jakie będą te Indie?, zastanawia się za każdym razem, gdy ktoś ją zapewnia, że nie przypominają niczego, co Europejczyk potrafiłby sobie wyobrazić.

Podczas całego rejsu stanowiła obiekt powszechnego zainteresowania, tak ze względu na swą urodę, jak i na tajemniczość. Wspaniałe klejnoty, które z upodobaniem nosi, świadczą o bogactwie, gdy tymczasem jej otwartość w połączeniu z kulawą francuszczyzną i andaluzyjskim akcentem zdają się zdradzać raczej niskie pochodzenie. Wszystko to zbija współpasażerów z tropu i sprawia, że mężczyźni lgną do ślicznej i dowcipnej panienki jak muchy do miodu. Pewien Anglik, zadurzony po uszy, ofiarował jej właśnie broszę, kameę z dwiema emaliowanymi różami i lustereczkiem w środku. Inni są mniej subtelni. Jeden z francuskich oficerów, mijając ją na schodach, rzucił: Co za talia!. Anita skwitowała to uśmiechem, niby od niechcenia pokazując natrętowi platynowy pierścionek z brylantami, na serdecznym palcu prawej dłoni. Dość, by zamknąć usta i jemu, i wszystkim innym, którzy bezskutecznie próbują rozwikłać jej zagadkę.

Gdy rozbrzmiewa dzwon wzywający na kolację, obie kobiety schodzą do obszernej jadalni o lśniących ścianach pokrytych tekowym drewnem. Na niewielkiej estradzie sześciu wyfraczonych muzyków gra Mendelssohna. Okrągłe stoliki przykryte haftowanymi obrusami i zastawione porcelaną z Limoges oświetlone są kandelabrami z czeskiego kryształu, które podzwaniają przy każdym przechyle okrętu. Kapitan zaprosił obie panie do swojego stolika razem z trzema francuskimi dyplomatami, którzy płyną do Pondichery.

- Tajemnicza z pani osóbka - odzywa się jeden z Francuzów. - Do dziś nie wiemy, w jakim celu udaje się pani do Indii. I, nie ukrywam, umieramy z ciekawości.

- A przecież już nieraz mówiłam, że jedziemy z Mme Dijon do przyjaciół, Anglików zamieszkałych w Delhi.

Taką wersję przyjęły, zdecydowane strzec sekretu do końca. Nikt im wszakże nie wierzy, ani siedzący obok francuscy dyplomaci, ani załoga, ani reszta pasażerów. W 1907 roku młode, piękne, obsypane klejnotami Hiszpanki należą w Indiach do rzadkości.

- Jutro, w Bombaju, upał stanie się jeszcze bardziej dokuczliwy - mówi Mme Dijon, chcąc zmienić temat.

- To niewdzięczny klimat, trudno się przyzwyczaić. W Indiach nie każdy potrafi się odnaleźć - wtrąca drugi Francuz, zerkając spod oka na Anitę.

- Mieszkałam tu z moim świętej pamięci mężem - oświadcza Mme Dijon.

- Och, doprawdy? Gdzie...?

Z trudem udaje się jej naprowadzić rozmowę na bezpieczne tory.

Jakże trudno dochować sekretu! Anita nie lubi kłamać, ale rozumie, że nie wolno jej powiedzieć prawdy. Chętnie podzieliłaby się ze wszystkimi każdym szczegółem swego życia, cóż, kiedy musi jednak milczeć. Tak kazał radża. Może dlatego rejs nie cieszy jej tak, jak powinien - ponieważ wymuszona rezerwa odgrodziła ją od innych jak murem. A zresztą, gdyby nawet mogła mówić... Jak miałaby wyjaśnić cel swojej podróży? Jak miałaby wyznać, że płynie do Indii, aby poślubić potężnego władcę? Że w dalekiej Kapurthali oczekują jej jako przyszłej księżnej? Ze w wieku siedemnastu lat zostanie panią kraju, którego zupełnie nie zna... Nie, takich rzeczy nie opowiada się ot, tak, byle komu. Radża miał słuszność: wszystko to jest na tyle niezwykłe, że lepiej zachować dyskrecję. Sama czasem wątpi, czy to aby nie sen. Przez trzy lata jej życie uległo niewiarygodnym zmianom. Przestała się bawić lalkami, by w paryskim merostwie wziąć ślub z indyjskim radżą. Pierścionek na palcu pomaga jej w to uwierzyć. I przypomina ów dzień sprzed miesiąca, dzień spędzony w deszczowym i jeszcze bardziej niż zwykle melancholijnym Paryżu. Boże, co to była za zimna i smutna ceremonia! Żadne tam królewskie zaślubiny, tylko czysta formalność. Odświętnie ubrani rodzice, siostra, radża z doradcą i ona - wszyscy razem weszli do urzędu mieszczącego się w dzielnicy St. Germain, by wyjść stamtąd już kilka minut później, po złożeniu popisów w ogromnych księgach. Żadnej pompy, muzyki, ryżu, przyjaciół czy tańców. Taki ślub to nie ślub. Na koniec pojechali do brasserie Lippa, gdzie zjedli choucroute, popijając alzackim winem i szampanem, jakby to była zwyczajna niedziela. A przecież ona, Anita, zawsze marzyła o białej sukni i wspaniałej uroczystości w kościele, z udziałem koleżanek ze szkoły i połową Malagi w kolejce do życzeń! Tak właśnie powinno się to odbywać. A ten cały ślub w Paryżu bardziej przypominał pogrzeb. Serce ściska się Anicie na myśl o ojcu, don Angełu Delgado de los Cobos. Biedny papa, jak zawsze pełen godności, z tym swoim gęstym, posiwiałym wąsem oraz wyglądem szlachetnego hidalga, tak rozdzierająco smutny, gdy żegnali się po wyjściu od Lippa. Kochany tatuś, z twarzą mokrą od deszczu, a może od łez, taki nieszczęśliwy, że oto musi oddać swoje oczko w głowie barbarzyńskiemu królowi, jak na początku, zanim go poznał, nazywał radżę. Owszem, zapewnił córce niezwykły los. Ale nie uczynił tego dobrowolnie. Przede wszystkim nakłaniała go do tego jego własna żona, która, choć początkowo zdecydowanie całej sprawie przeciwna, zmieniła zdanie pod wpływem hojnych podarunków, jakimi radża obsypywał jej córkę. Swoich trzech groszy nie omieszkali też wtrącić sąsiedzi i przyjaciele, zwłaszcza bywalcy Nuevo Cafe de Levante, wśród nich sam VaIIeInclan, a także Ricardo Baroja, Leoandro Oroz i inni, wszyscy zdecydowani uczynić z Anity orientalną księżną. Nie wolno zaprzepaścić takiej okazji, oświadczył z powagą Yalle-Indan, kiedy doña Candelaria Briones, matka Anity, powiedziała mu o propozycji radży. Ale honor, co z honorem?, spytała doña Candelaria. To proste, odrzekł znany pisarz, musi pani obstawać przy ślubie. Niech nasz radża jak na przyzwoitego człowieka przystało podpisze odpowiednie papierki, dorzucił Oroz.

I taki był ostatecznie jedyny warunek postawiony przez rodzinę Delgado. Ślub ratował honor rodziny, pozwalał uniknąć niesławy. Choć don Angel i tak wolałby zatrzymać córkę przy sobie.

Radża wywiązał się z obietnicy w ów deszczowy dzień w Paryżu. Przystał na ślub cywilny, żeby uspokoić rodziców ukochanej. Ale i dla niego, podobnie jak dla niej, ceremonia ta niewiele znaczyła. Prawdziwe uroczystości weselne czekały ich dopiero na miejscu, w Kapurthali; uroczystości tak wspaniałe, że dorównywać miały przepychem tym opisanym w Baśniach z tysiąca i jednej nocy. Tak powiedział tamtego dnia, chcąc pocieszyć ją po rozstaniu z rodzicami.

Don Angel tracił nie tylko Anitę. Wkrótce stracić miał również drugą córkę, Victorię, która zakochała się bez pamięci w poznanym w Paryżu amerykańskim milionerze. Dwie córki, które z dnia na dzień stają się jedynie wspomnieniem. A wszystko za sprawą orientalnego władcy. Biedny papa bardzo to przeżył. I Anita dobrze o tym wie. Myśli o nim co wieczór przed zaśnięciem. Myśli też o matce i siostrze, ale rzadziej i z mniejszym bólem. One są silniejsze, poza tym matka osiągnęła to, co chciała: nigdy więcej nie będzie musiała się martwić o pieniądze. Dziękuję, wasza wysokość. Anita modli się za nich wszystkich do swojej Matki Boskiej, Matki Boskiej Zwycięskiej, patronki Malagi, gdy tymczasem rozświetlony statek zbliża się do kraju miliarda bogów.


Rozdział drugi.

O świcie S/s Aurorę dociera do wybrzeża i kieruje się do portu w Bombaju. Anita i Mme Dijon wsparte o burtę, stoją na górnym pokładzie. Miasto pojawia się przed nimi podobne do czarnej plamy wyłaniającej się spośród mgieł. Zatoka roi się od małych jednomasztowych łodzi o trójkątnych żaglach. To uwijają się rybacy Koli, najdawniejsi mieszkańcy Bombaju, potomkowie tych, którzy trzy wieki temu ujrzeli schodzących na ląd pierwszych Portugalczyków. Przybysze ochrzcili to miejsce mianem Bom Bahia, dobra zatoka, i stąd wzięła się późniejsza nazwa. Koli sądzili początkowo, że ci nadpływający od strony Goi wysocy ludzie o zaczerwienionej od słońca, błyszczącej skórze, muszą mieć coś wspólnego z mitologicznymi zwierzętami opisanymi w Mahabharacie, wielkim eposie hinduizmu. Najeźdźców poprzedzała mroczna sława, ponieważ portugalski podbój Goi przebiegał wyjątkowo brutalnie: z trwogą opowiadano sobie o zrównanych z ziemią hinduskich świątyniach i muzułmańskich meczetach, przymusowych małżeństwach i więzionych kobietach. A wszystko to miało się podobno odbywać w imię łaskawego, współczującego Boga. Początki portugalskiej kolonizacji w Indiach nie wróżyły, szczerze mówiąc, świetlanej przyszłości porozumieniu między Zachodem a Wschodem.

- Ale tutejsi mieszkańcy mieli prawdziwe szczęście - opowiada Mme Dijon, świetnie obeznana z historią miasta. Jej mąż uczył francuskiego w St. Xavier's School, najlepszej brytyjskiej szkole w Bombaju. - Portugalczycy nie bardzo wiedzieli, co począć z pełnym moskitów bagniskiem, którym okazała się Bom Bahia, dlatego król Portugalii dał te ziemie w posagu swojej córce Katarzynie Braganca, gdy wychodziła za mąż za Karola II Stuarta.

- Czyli Bombaj jest jednym wielkim prezentem ślubnym... - mówi Anita, przysłuchująca się słowom opiekunki z uwagą, choć perspektywa końca podróży przejmuje ją nerwowym dreszczem.

Na dalekim brzegu kucający mężczyźni polewają sobie głowy wodą: to poranny rytuał kąpieli, hinduski wynalazek, który Anglicy - a za nimi inne narody Europy - przejęli po trwających sto lat oporach. Krowy o czarnej, lśniącej sierści przechadzają się wśród lepianek krytych palmowymi liśćmi. Przy ujściu jakiejś rzeczki kobiety z obnażonymi piersiami myją włosy, podczas gdy dzieci chlapią się w mętnej wodzie. Gęstniejący las masztów, żurawi portowych i kominów świadczy o bliskości portu: arabskie galeoty, chińskie dżonki, frachtowce pod amerykańską banderą, angielskie okręty wojenne, barki rybackie... Potem oczom podróżnych ukazuje się obrośnięty palmami bulwar i okazały hotel Tadź Mahal ze swoimi pięcioma kopułami. Wszechobecna mgiełka przywodziłaby na myśl Anglię, gdyby nie przecząca temu wrażeniu lepka gęstość powietrza i krążące nad kominami okrętów kruki, których krakanie zlewa się z wyciem syren. Gotowa do zejścia na ląd Anita wygląda bardzo ładnie, choć nie decyduje o tym żaden wybijający się szczegół. Podopieczna Mme Dijon ma na sobie białą bawełnianą spódnicę do ziemi i jedwabną, haftowaną bluzkę, która podkreśla smukłość jej talii. Z błyszczącymi niecierpliwością oczyma nerwowo ociera twarz chusteczką, drugą ręką przytrzymując parasolkę, która mają osłaniać przed wschodzącym właśnie po drugiej stronie miasta słońcem. S/s Aurorę kończy cumowanie. Czy radża będzie na mnie czekał?, zastanawia się gorączkowo Anita.

- Powiedz, czy go widzisz, bo zemdleję z niepewności - raz po raz błaga opiekunkę.

Mme Dijon obserwuje, jak w dole, na nabrzeżu, setki kulisów - zlanych potem i odzianych jedynie w przepaskę na biodrach tragarzy - znikają w ładowniach statku niby szeregi mrówek, by wyłonić się stamtąd z paczkami, walizkami i kuframi na plecach. Angielscy urzędnicy w swoich nienagannych uniformach koloru khaki nadzorują rozładunek. Pasażerów pierwszej klasy prowadzą do budynku ceł pracownicy kompanii morskiej; reszta przepycha się tam na własną rękę. Wszędzie zgiełk i zamieszanie. Dookoła sterty skrzyń i kufrów. Wielki żuraw skrzypi przeraźliwie, dokerzy ciągną z wysiłkiem grube liny: z brzucha okrętu wyłaniają się dwa przepiękne konie krwi arabskiej - cenny podarunek od sułtana Adenu dla któregoś z maharadżów. Przerażone wierzchowce kopią powietrze i wyglądają z dołu jak wielkie insekty. Dziesiątka słoni przenosi na swych grzbietach najcięższe meble i części fabrycznych maszyn. Pachnie wilgocią, dymem, stalą i morzem. Ponad krakanie kruków wybijają się gwizdy strażników, okrzyki i pozdrowienia. Wysiadających, głównie Anglików, witają dobrze ubrani i odżywieni przyjaciele i krewni. Dla najważniejszych, urzędowych osób przygotowano pomarańczowe wieńce z nagietków. W budynku ceł, podczas gdy Mme Dijon i Lola zajmują się liczeniem pięćdziesięciu kufrów składających się na bagaż Anity, ona sama z ciekawością przypatruje się nielicznym Hinduskom w sari. Ale tego, który ją tu ściągnął, obiecując miłość jak z bajki, nigdzie nie widać.

- Mrs Delgado?

Anita podskakuje na dźwięk głosu za plecami. Odwraca się z uśmiechem. To on, myśli w chwilowym oszołomieniu. Zmylił ją karmazynowy turban, elegancka broda i wspaniały niebieski mundur ze srebrnym pasem.

Natychmiast jednak uświadamia sobie swoją pomyłkę i poważnieje, pozwalając, by nieznajomy założył jej na szyję wieniec z nagietków.

- Pamięta mnie pani? Nazywam się Inder Singh i jestem tu z rozkazu jego wysokości radży Kapurthali - mężczyzna składa ręce na wysokości piersi i kłania się z uszanowaniem.

Jak mogłaby zapomnieć! Potrzebowałaby chyba tysiąca lat, by wymazać z pamięci tego wysokiego Hindusa, który w pewien słoneczny poranek zapukał do drzwi zajmowanego przez rodzinę Delgado ciasnego mieszkanka przy ulicy Arco de Santa Maria w Madrycie. Był tak potężnie zbudowany, że nie mieścił się w drzwiach. Prawdziwy Sikh, dumny ze swego pochodzenia. Nie zgodził się usiąść i stał przez całą wizytę, zajmując niemal cały korytarz. Przyjechał z Paryża specjalnie po to, by wręczyć Anicie list od radży. List miłosny. List, który zmienił jej życie.

- Kapitan Singh! - woła więc Anita radośnie jak na widok starego przyjaciela.

Jego wysokość nie mógł przybyć osobiście i bardzo za to przeprasza, ale wszystko jest i już gotowe, więc mogą panie w każdej chwili podjąć podróż do Kapurrhali - oświadcza Inder Singh w ledwie zrozumiałym języku stanowiącym mieszankę francuskiego, angielskiego i hindi.

Czy to daleko?

Inder Singh kręci głową w typowy dla Hindusów sposób, który zbija cudzoziemców z tropu, albowiem nie zawsze oznacza zaprzeczenie.

- Jakieś dwa tysiące kilometrów stąd.

Anita zastyga w zdumieniu, a Hindus ciągnie:

- Indie to wielki kraj, memsahib. Ale proszę się nie martwić. Pociąg do Dźalandaru odjeżdża pojutrze o szóstej. A z Dźalandaru do Kapurthali to już tylko dwie godziny drogi samochodem. Ma pani zarezerwowany apartament w hotelu Tadź Mahal, tu obok...

Wiktoriański w stylu hotel zaprojektowany został przez francuskiego architekta, który po zakończeniu robót popełnił samobójstwo, niezadowolony z efektu. Ale budynek i tak jest wspaniały.

Liczne balkony i szerokie korytarze zapewniające swobodny przepływ powietrza, schody oświetlone łagodnym światłem przefiltrowanym przez witraże, wysokie sklepienia, boazerie ze szlachetnych odmian drewna, cztery nowiutkie elektryczne windy, zatrudniona na stałe orkiestra i sklepy pełne różnobarwnych jedwabi - wszystko to sprawia, że Tadź Mahal wydaje się na tle miasta osobnym światem. Poza tym jest jedynym w Bombaju miejscem publicznym dostępnym zarówno dla Europejczyków, jak i dla Hindusów wszystkich kast. Pozostałe luksusowe hotele obsługują wyłącznie białych.

Znalazłszy się w królewskim apartamencie, Anita natychmiast otwiera okna, chcąc wpuścić do środka ciepłą bryzę, która niesie znad bulwaru różnorodne zapachy i odgłosy. Na dole widać zacumowany przy nabrzeżu okręt z napisem S/s Aurorę. Upał przytłacza.

Jakkolwiek pragnęłaby paść na łóżko i zalać się łzami, Anita postanawia nie robić z siebie przedstawienia. Mme Dijon i Lola powiedziałyby zapewne, że zachowuje się jak dziecko, bo przecież trudno było oczekiwać, żeby radża tłukł się dwa tysiące kilometrów pociągiem do Bombaju. I miałyby pewnie rację. Co nie zmienia faktu, że Anita czuje się boleśnie zawiedziona. Ale tak czy owak najlepiej zrobi, idąc na przechadzkę i zapoznając się powoli ze swym nowym krajem. Mozę miną mi przy okazji te okropne zawroty głowy, bo na razie czuję się jak pijana, myśli. Od tygodni marzyła o tej chwili, więc mówi do Mme Dijon:

- Chodźmy, chcę się wszystkiemu przyjrzeć z bliska. Po czym zwraca się do Loli:

- Ty lepiej zostań, bo znowu cię zemdli od zapachów, jak w Aleksandrii.


Rozdział trzeci.

Na ulicy pachnie zgniłymi owocami, kurzem i kadzidełkami z ołtarzyków. Krowy pałętają się, gdzie chcą, co nie oburza nikogo poza Anitą, która nie może zrozumieć, dlaczego nie zaprzęga się ich do dwukołowych pojazdów zwanych rikszami, zamiast kazać je ciągnąć wychudzonym, wyglądającym na ledwie żywych, mężczyznom.

- Taka krowa to ma mięsa a mięsa... My byśmy je z chęcią jedli - mówi Firoz, powożący końmi muzułmanin z bródką, ubrany w kurtę tak brudną, że nie sposób domyślić się jej pierwotnego koloru - ale dla hinduistów życie krowy znaczy więcej niż życie człowieka. No i mięso się marnuje...

Co pewien czas powóz mija nowiutkie, dwupiętrowe autobusy - właśnie wprowadzono je do użytku, krążą więc po ulicach centrum, między rozległymi trawnikami i potężnymi, wiktoriańskimi, niemal gotyckimi budowlami.

- Nawet w Liverpoolu nie mają takich autobusów - zapewnia Firoz, wyraźnie dumny ze swego miasta.

Na Crawford Market Anita zachwyca się obfitością towarów: to prawdziwy wschodni bazar.

- Tu kupują głównie Anglicy i parsowie, czyli najbogatsi - wyjaśnia Firoz.

W sprzedaży jest wszystko, od miniaturowych piesków po turecki tytoń czy nieznane Anicie owoce, które kupcy z wysokości swoich straganów podają jej do spróbowania. Płaskorzeźby zdobiące metalowy szkielet hali i stojąca wewnątrz fontanna to dzieło Johna Lockwooda Kiplinga, którego syn Rudyard otrzymał przed dwoma miesiącami Literacką Nagrodę Nobla. Anita zwiedza również inne targi, gdzie handluje się ryżem i cukrem z Bengalu, słodyczami z Kaszmiru, tytoniem z Patny, a także serami z Nepalu. Ogląda z zajęciem indyjskie jedwabie, nie może się napatrzeć na szlachetne kamienie i przedmioty o nieznanym sobie przeznaczeniu. Na powierzchni dwóch kilometrów kwadratowych odkrywa dwanaście wielkich bazarów, ponad sto świątynek i sanktuariów, i więcej towarów, niż widziała dotąd w całym swoim życiu.

Poza kolonialnym centrum, z jego okazałymi budynkami i alejami, rozciąga się labirynt krętych, zatłoczonych uliczek. Rasy i religie mieszają się tu jak w tyglu, wszędzie panuje chaos, jaki spotkać można jedynie w wielkich miastach Azji. Anita i Mme Dijon muszą od czasu do czasu przystawać, by otrzeć pot z czoła i zaczerpnąć tchu. Jakiż hałas, jakiż tłum bosych Hindusów, na wpół tylko i często dziwacznie odzianych, pisała później Anita w swoim dzienniku. Teraz odnosi wrażenie, że każdy mówi tu innym językiem. W niewielkim porcie rybackim Koli zachwalają poranny połów. Gwar, zapachy i atmosfera przypominają Anicie targ w rodzinnej Maladze, w ubogiej dzielnicy zwanej Perchel od żerdzi[2], na których suszono tam zawsze ryby, a dzieci o patyczkowatych nóżkach i ciemnych, pociągniętych kholem oczach, każą jej myśleć o kolegach z dzieciństwa, biegających półnago między biednymi chatynkami.

Tyle że w Indiach nęd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin