Francesc Miralles & Joan Bruna
Testament Judasza
Przełożyła z katalońskiego: Karolina Jaszecka
Tytuł oryginalny: El llegat de Judes
Rok pierwszego wydania: 2010
Rok pierwszego wydania polskiego: 2013
Zgodnie z przekazami biblijnymi i świadectwami, które nie weszły do kanonu Nowego Testamentu, Judasz dostał za zdradę Jezusa trzydzieści srebrników pochodzących ze skarbca Świątyni Jerozolimskiej. Okazuje się, że siedem z nich przetrwało do obecnych czasów i stanowią talizmany bogactwa i dobrobytu. Monety, które do tej pory znajdowały się w posiadaniu siedmiu bogatych rodów, zostały ukryte, ponieważ niebezpieczna organizacja Fusang postanowiła zdobyć je dla siebie.
Piękna Solstice Bloomberg wraz ze swoim bratem Sondre - ze znanych jedynie sobie powodów - próbują temu zapobiec. Okazuje się, że w prawdziwym Testamencie Judasza zakodowano informacje o miejscach ukrycia srebrników.
Wartka akcja przenosi się z jednej metropolii do drugiej, niebezpieczeństwo czyha na bohaterów z każdej strony, a ofiar śmiertelnych też nie brakuje.
Wydarzenia osadzone w teraźniejszości przeplatają się z fragmentami testamentu napisanego przez Judasza Iskariotę, w którym trzynasty apostoł tłumaczy swoją wersję wydarzeń sprzed wieków.
„Ci, którzy uważają, że pieniądze mogą wszystko, prawdopodobnie są zdolni zrobić wszystko za pieniądze”.
George Savile
„Pieniądz jest dobrym sługą, lecz złym panem”.
Aleksander Dumas
Wydawało się, że nad wieżowcem Jin Mao słońce nigdy nie zajdzie. Czterystudwudziestometrowy budynek lśnił jak latarnia, rozsiewając wokół poblask szanghajskiego zmierzchu.
W dzielnicy Pudong, gdzie wznosiły się najbardziej futurystyczne wieżowce chińskiej metropolii, urzędnicy opuścili swoje biurowe pokoiki i pośpiesznie wracali do domów.
Tego wieczoru na osiemdziesiątym piątym piętrze Jin Mao kilku ubranych w garnitury mężczyzn w zachwycie przyglądało się panoramie miasta, w której wyróżniał się budynek Oriental Pearl, ze swoimi dwiema błyszczącymi kulami, przypominający statek kosmiczny gotowy do startu.
Szczupła Japonka podała sześciu menedżerom po kieliszku sake sour będącego lokalną odmianą pisco sour[1]. Wszyscy wyglądali na zdenerwowanych, z wyjątkiem wysokiego mężczyzny w beżowym garniturze, jedynego Europejczyka wśród zebranych. Jego spojrzenie utkwione było w mętnych wodach rzeki Huangpu, przez które właśnie w tej chwili mknął luksusowy jacht.
„Jakiś nowobogacki pewnie właśnie imprezuje sobie za jeden czy dwa miliony juanów”, pomyślał obcokrajowiec, nie zwracając uwagi na wyczuwalne wśród otaczających go mężczyzn zniecierpliwienie.
W tym momencie do sali wszedł stary łysy mężczyzna ubrany w garnitur ze stójką. Na kieszeni z prawej strony miał wpięty znaczek z błękitnawego metalu przedstawiający słońce na szczycie drzewa. Na powitanie dotknął go ręką. Pozostali z szacunkiem zrobili to samo.
Obcokrajowiec jako jedyny nie miał na piersi tego symbolu. Wiedział, że był to emblemat organizacji, dla której pracował, a raczej, dla której miał rozpocząć pracę tego wieczoru, jeśli się dogadają.
Fusang - tak nazywała się organizacja - od razu zaakceptowała jego wysokie wynagrodzenie za wykonanie zadania. Stanowiło ono małą fortunę; po tej wypłacie mógłby zrezygnować na kilka lat - być może na zawsze - z pracy najemnika. Jeśli udałoby mu się wykonać zadanie z powodzeniem, jego życie uległoby radykalnej zmianie.
Również świat miał się zmienić.
Stary mężczyzna, do którego pozostali zwracali się po prostu szefie, przed rozpoczęciem rozmowy ze swoimi współpracownikami podszedł do Europejczyka. Taka uprzejmość wydawała się ich irytować.
- Pan Lebrun? - zapytał w poprawnym francuskim. Ten wyciągnął do niego rękę, lecz szef uniósł jedynie swoją na znak powitania. Najwyraźniej takie były jego grzecznościowe normy.
Mimo nieznajomości francuskiego pięciu ludzi z Fusangu z uwagą przysłuchiwało się tej krótkiej rozmowie.
- Cieszę się, że wreszcie możemy poznać się osobiście - powiedział Chińczyk. - Lubię spojrzeć w oczy ludziom, którzy dla mnie pracują.
- I co pan widzi w moich? - zapytał go chłodno wyższy o mniej więcej czterdzieści centymetrów od swojego rozmówcy Francuz.
- Widzę czysty umysł, niekierujący się uprzedzeniami czy współczuciem. Teraz wiem, że nie myliliśmy się, wybierając pana.
Lebrun skinął głową, nie okazując żadnych emocji.
- Oczywiście - mówił dalej szef Fusang - nie będzie to łatwe zadanie. Czy sądzi pan, że będzie w stanie je zrealizować?
- Nie mogę obiecać panu pełnego powodzenia, ponieważ chodzi o siedem różnych celów, ale zrobię wszystko, żeby je osiągnąć.
- Podoba mi się takie podejście. Dlatego też dodałem za osiągnięcie każdego celu nagrodę w wysokości stu tysięcy dolarów. Połowa tej kwoty znajduje się już na pańskim koncie, jako zaliczka. To dowód naszego zaufania. Resztę będzie pan otrzymywał w miarę wykonywania zadania.
- Taka była umowa - odrzekł Lebrun. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy starzec pożegnał francuskiego olbrzyma klepnięciem po plecach. Oznaczało to, że uzyskując akceptację szefa, powinien odejść.
Jednakże zanim Lebrun wsiadł do windy, którą miał zjechać osiemdziesiąt pięć pięter w dół, starzec odezwał się do niego po raz ostatni:
- Proszę się śpieszyć. Wyścig już się rozpoczął.
Dzwonek telefonu wybudził Andreasa Fortuny’ego ze zbyt krótkiej drzemki. Gdyby znał konsekwencje, jakie pociągnie za sobą ta pozornie rutynowa rozmowa, nigdy nie odebrałby telefonu. Odkąd wrócił z południowych Indii, gdzie opiekował się grupą inżynierów agronomii, przygnębienie i alkohol w równych częściach wypełniły jego dni. Nie był to najlepszy moment w jego życiu. Rozstał się z Eleną, a jego jedyny sposób odreagowania - podróże - kończyły się wraz z latem. A tym samym jego dochody.
Ze względu na kryzys nie organizowano praktycznie żadnych wycieczek poza sezonem, dlatego też nie liczył na żaden wyjazd aż do Bożego Narodzenia.
Leżąc na kanapie, Andreas czekał aż telefon umilknie. Za bardzo bolała go głowa, żeby prowadzić logiczną konwersację. Przed zaśnięciem na wszelki wypadek wyłączył komórkę, ale zapomniał zrobić to samo z telefonem stacjonarnym. Linia telefoniczna potrzebna mu była tylko do połączeń z internetem, lecz kilka osób nadal dzwoniło do niego na ten numer.
Kiedy dzwonek odezwał się po raz szósty, pomyślał, że osoba po drugiej stronie linii za chwilę da sobie spokój. Jednak dzwonienie nie ustawało.
Po dziesiątym dzwonku wstał i z rosnącym niepokojem podszedł do aparatu. Ktoś starał się z nim skontaktować, chociaż, skoro przez prawie minutę nie odbierał połączenia, osoba ta powinna uznać, że nie ma go w domu. Istniały dwie możliwości: albo ten ktoś wiedział, że jest na miejscu, albo sprawa, z którą dzwonił, była tak nagląca, że czekał na wszelki wypadek.
Podnosząc słuchawkę, Andreas spodziewał się złych wiadomości o zdrowiu matki, która od miesiąca leżała w szpitalu w Argentynie, gdzie mieszkał jej drugi mąż.
Dlatego też słysząc po drugiej stronie głos Muñoza - swojego szefa - odetchnął z ulgą. Najwyżej dzwonił go ochrzanić za to, że któryś z agronomów wrócił z malarią.
- Dlaczego, do cholery, nie masz automatycznej sekretarki? zapytał gniewnie Muñoz.
- Zazwyczaj nikt nie dzwoni do mnie na numer domowy, a nie zauważyłem, że mam wyłączoną komórkę - skłamał przewodnik.
- Nieważne. Najważniejsze, że udało mi się cię znaleźć na czas - odpowiedział Muñoz jak zwykle zestresowanym głosem. - W ostatniej chwili dostaliśmy zlecenie. Jeśli ty go nie przyjmiesz, powiem klientowi, żeby spadał. Nie odważę się poprosić innego przewodnika, by wyjechał jutro.
- Jutro?
Andreas nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Jeśli właściciel biura podróży dzwonił do niego ze zleceniem na następny dzień, oznaczało to, że uważał go za dziwaka, kogoś, kto nie był w stanie prowadzić spokojnego życia w Barcelonie. A najgorsze było to, że mógł mieć rację.
- Samolot wylatuje o dwunastej czterdzieści pięć - poinformował go zniecierpliwiony Muñoz. - Nie będziesz musiał wstawać wcześnie rano. Co ty na to?
Walcząc z mdłościami wywołanymi kacem, rzucił okiem na obskurny pokój i stwierdził, że nie byłoby takim złym pomysłem załapać się na ostatnią wycieczkę przed jesiennym przestojem.
- Interesuje mnie wszystko, co nie ma związku z powrotem do Indii - odpowiedział. - Nie wytrzymałbym kolejnego miesiąca siedzenia w czterdziestostopniowym upale pod moskitierą.
- Nie martw się - uspokoił go szef. - To o wiele bliżej, a poza tym luksusowo. To klient opcji VIP.
- Powiedziałeś klient?
- Tak, to tylko jedna osoba. Potrzebuje przewodnika w podróży po Izraelu. Na początek tylko na tydzień.
To był największy absurd, jaki Andreas słyszał od początku swojej pracy w biurze podróży. Pracował jako przewodnik trekkingu po Nepalu, gdzie trzeba było znać szlaki, ale towarzyszenie komuś w takim kraju jak Izrael wydawało mu się dziwne. W przypływie szczerości powiedział:
- Sądzę, że twój klient będzie mną rozczarowany. Nigdy nie byłem w Izraelu ani nie mam czasu, żeby z dnia na dzień przygotować trasę.
- Nie martw się. Kobieta, z którą pojedziesz, specjalizuje się w kulturze hebrajskiej. Nie potrzeba jej żadnych książkowych wykładów. Musisz tylko dowieźć ją tam, gdzie będzie chciała.
- Teraz już nic z tego nie rozumiem. Po cholerę ktoś, kto wie, gdzie chce jechać i nie chce objaśnień, potrzebuje przewodnika? Nie może jechać sama?
- Nie może - odpowiedział krótko Muñoz.
- Dlaczego?
- Ponieważ jest niewidoma.
Andreasa zatkało na kilka sekund. To rzeczywiście miało być niezwykłe zlecenie.
- Możesz na mnie liczyć - odezwał się w końcu. - Ale czy to nie dziwne, że niewidoma chce zwiedzać? Co ona zobaczy? A może chce tylko dotknąć Ściany Płaczu?
W odpowiedzi usłyszał tylko jak jego szef nerwowo stuka w klawiaturę komputera. Domyślił się, że potwierdza rezerwację biletów na samolot. Muñoz skończył i odpowiedział:
- Powinieneś się cieszyć. To będzie banalne zadanie.
Kiedy Andreas zjawił się na dwie godziny przed odlotem przy stanowisku odprawy dla klasy biznesowej, jego klientka już tam na niego czekała. Po podaniu pracownikowi Arkia Israeli Airlines obu rezerwacji kobieta w ciemnych okularach wyciągnęła do przewodnika rękę, mówiąc:
- Jestem panu dozgonnie wdzięczna za to, że zgodził się pan tak z dnia na dzień towarzyszyć mi, panie Fortuny.
Miała niski, lecz kobiecy głos. Uścisnąwszy jej wyjątkowo zimną dłoń, zatrudniony na wariackich papierach przewodnik zmierzył wzrokiem kobietę, za którą miał być odpowiedzialny przez „na początek tydzień”, jak to stwierdził jego szef. Domyślił się, że pod czerwonym, zbyt grubym jak na tak ciepłą jesień płaszczem, kryło się zgrabne ciało. Chociaż duże okulary przeciwsłoneczne zakrywały większą część jej rysów, zauważył, że otoczona jedwabistymi kasztanowymi włosami twarz miała ładny kształt. Na tle jasnej i gładkiej skóry rysowały się wyraźnie wydatne usta. Dawał jej trochę ponad trzydzieści lat.
- Mam na imię Andreas - przedstawił się. - W końcu przez cały tydzień będę pani cieniem.
- Przejdźmy więc na ty - odpowiedziała z małym entuzjazmem. - Jestem Solstice[2].
„To dziwne imię dla niewidomej”, pomyślał, nie mając czasu, żeby spojrzeć na nazwisko widniejące na bilecie elektronicznym. „Przesilenie dnia z nocą” ma miejsce, kiedy słońce osiąga zenit nieba, co było dość ciekawym zbiegiem okoliczności w przypadku kogoś, kto żył w ciemnościach.
Ciekaw był, czy piękna kobieta była niewidoma od urodzenia, czy oślepła na skutek jakiegoś wypadku, ale grzeczność pozwoliła mu jedynie zapytać o pochodzenie jej imienia.
- Urodziłam się w Londynie - odpowiedziała. - Jednak moje imię tam również nie jest zbyt popularne. Rodzice dali mi je, ponieważ przyszłam na świat dokładnie podczas przesilenia zimowego, w najkrótszy dzień roku.
„I najciemniejszy”, pomyślał Andreas, podczas gdy zbliżali się do punktu kontroli bezpieczeństwa. W każdym razie pocieszał się, że jego klientka od początku okazała się komunikatywna. Czuł się już wystarczająco zestresowany perspektywą pracy w kraju, którego nie znał, w dodatku bez znajomości używanego w nim języka, żeby dodatkowo musieć na siłę podtrzymywać rozmowę.
Denerwował się również tym, że nie znał świata niewidomych, dlatego zawahał się po odprawieniu walizek. Ponieważ Solstice nie miała ze sobą laski, nie wiedział, czy powinien wziąć ją pod rękę. Ale ona po prostu chwyciła go lekko za ramię, żeby ją poprowadził.
Mając na koncie ponad sto „profesjonalnych” podróży, Andreas wyjął szybko wszystkie metalowe przedmioty i położył je na swojej kurtce, którą umieścił wcześniej na tacy.
Następnie chciał pomóc klientce, lecz jej ruchy były tak pewne, jakby świetnie orientowała się w przestrzeni. Precyzyjnie położyła czerwoną torbę na tacy. Potem rozpięła płaszcz, ostrożnie złożyła go i umieściła na torbie. Na koniec wyjęła telefon komórkowy i portmonetkę z metalowym zamkiem.
Andreas ujął ją delikatnie za ramię, kierując w stronę bramki wykrywacza metali. Kiedy przez nią przechodziła, krótkie brzęczenie nagle obudziło stojącego po drugiej stronie strażnika. Spojrzał z podziwem na Solstice, która po zdjęciu płaszcza ukazała swoje wspaniałe kształty zakryte zwiewną czarną sukienką.
Kazał jej się cofnąć za bramkę i odezwał się monotonnie, jak gdyby recytował mantrę:
- Proszę sprawdzić, czy nie ma pani przy sobie żadnych metalowych przedmiotów, takich jak klucze, pierścionki, telefon komórkowy, spinki do włosów, monety...
W odpowiedzi Solstice uniosła ręce, pokazując, że sukienka nie ma kieszeni. Następnie podwinęła rękawy; nie miała również bransoletek ani żadnej innej biżuterii. Strażnik przebiegł wzrokiem po jej długich nogach aż do butów na małym obcasie, ale bez żadnych klamerek czy metalowych nitów.
- Proszę umieścić je na pasie - powiedział.
Zanim przewodnik zdążył zareagować, zdjęła buty z czarnej skóry dwoma szybkimi ruchami i pewnie położyła je na taśmie.
- Proszę przejść jeszcze raz przez bramkę - polecił strażnik. Kiedy to robiła, wykrywacz metali zabrzęczał ponownie, na co pracownik bezpieczeństwa zrobił kwaśną minę. - To pewnie okulary. Proszę je zdjąć i położyć na taśmie.
Andreas chciał się wtrącić, przypuszczając, że mężczyzna nie domyślił się, iż jest niewidoma, ale ona go uprzedziła:
- Nie chcę tego robić.
Odpowiedź zaskoczyła strażnika, który natychmiast o sytuacji poinformował przez telefon. Chwilę później pojawiła się krzepka ochroniarka, zaprowadziła Solstice w kąt i zaczęła dokładnie obmacywać każdy centymetr jej ciała.
Andreas, stwierdzając w duchu, że taki początek nie wróży ich wyprawie niczego dobrego, zazdrościł tym dociekliwym dłoniom, które pod koniec zadania lekko uniosły okulary pasażerki. Za ciemnymi szkłami musiało znajdować się coś okropnego, ponieważ strażniczka wydała z siebie zduszone „och!” i ponownie założyła okulary na zadarty nos Solstice.
Wstrząśnięta tym, co ujrzała, z wyjątkową uprzejmością pożegnała Solstice, wskazując jej drogę do terminalu.
Andreas ujął ponownie ramię swojej klientki, sprawdzając jednocześnie na karcie pokładowej, czy szli do właściwej bramki. Kiedy odeszli od punktu kontrolnego, nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie zapytać:
- Czy masz przy sobie coś metalowego, czego nie chciałaś pokazać ochronie?
Słysząc to, Solstice zatrzymała się nagle.
- Sądziłam, że już przeszliśmy przez kontrolę. A może jesteś agentem Mosadu? - zapytała.
Przewodnik natychmiast pożałował, że zadał tak bezpośrednie pytanie. Próbując naprawić dobre relacje z klientką, postanowił powiedzieć jej komplement:
- Doskonale orientujesz się na lotnisku. Odniosłem wręcz wrażenie, że wiesz lepiej ode mnie, gdzie powinniśmy iść.
- Czy to znaczy... - odpowiedziała, nie zwalniając kroku - że nie masz odwagi zapytać mnie, dlaczego nie mam przy sobie laski?
Andreas poczuł, że jego próby ponownego nawiązania przyjacielskich stosunków właśnie spełzły na niczym. Jeśli chciał uratować sytuację, pozostała mu tylko szczerość.
- To prawda. Ale musisz zrozumieć, że jako przewodnik jestem odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo i muszę to wiedzieć.
- Rozumiem - przerwała mu Solstice łagodniejszym tonem. - Wybacz, że byłam odrobinę cyniczna. Nie mam laski, ponieważ jej nie potrzebuję. Dzięki Bogu, nie jestem całkiem niewidoma.
- Nie? - zdziwił się.
- Funkcjonalnie jestem, ponieważ nie mogę przeczytać napisów ani nawet rozpoznać z bliska twarzy, jeśli nie słyszę głosu. Dlatego cię zatrudniłam.
- Czyli... - zapytał pewniejszym tonem - co dokładnie widzisz?
Solstice zwolniła kroku i w końcu się zatrzymała. Napięcie znikło z jej twarzy, chociaż z powodu czarnych okularów nie można było tego stwierdzić na pewno. Delikatnie zagryzła usta, po czym odpowiedziała:
- Widzę cienie.
Minęło już sporo czasu, odkąd Andreas podróżował klasą biznesową, więc kiedy zapadł się wygodnie w fotelu, przyjął od stewardesy kieliszek wina Cava i kilka tartinek. Zwykle ukrywał przed klientami swoją skłonność do alkoholu, ale to zlecenie było tak niezwykłe, że pozwolił sobie poprosić o kolejnego drinka, kiedy boeing osiągnął stabilny kurs na przewidzianym pułapie.
„Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, pomyślał z ironią.
Solstice zdawała się spać spokojnie, ukryta za okularami, przez które nie można było niczego zobaczyć. Delektując się musującym winem, zastanawiał się, do czego osobie widzącej tylko cienie potrzebne były okulary przeciwsłoneczne. A może szk...
entlik