Cortazar Julio - Opowieści o Kronopiach i Famach.rtf

(300 KB) Pobierz
tytu³: "Opowieœci o Kronopiach i Famach"

"Opowieści o Kronopiach i Famach"

Julio Cortazar

Przełożyła Zofia Chądzyńska

Tytuł oryginału: Historias de cronopios y de famas Projekt obwoluty: Maciej Sadowski Redakcja graficzno-techniczna: Sławomir Grzmiel Korekta: Alicja Chylińska

© Julio Cortazar, 1962 and Heirs of Julio Cortazar

© for the Polish translation by Zofia Chądzyńska

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1999

ISBN 83-7200-325-4

Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Warszawa 1999

 

INSTRUKCJE

Codzienne zmiękczanie cegły, codzienne torowanie sobie drogi w kleistej masie, która siebie nazywa światem, codzienne zderzanie się z sześcianem o ohydnej nazwie, w psim zadowoleniu, że wszystko jest na swoim miejscu, obok ta sama kobieta, te same buty, ten sam zapach -tej samej pasty do zębów, ten sam smutek domów naprzeciwko, brudnej tablicy okien czasu z szyldem „Hotel de Belgiąue".

Jak niechętny byk rąbnąć głową w przezroczystą masę, wewnątrz której pijemy poranną kawę i otwieramy gazetę, żeby dowiedzieć się, co się dzieje we wszystkich kątach szklanej cegły. Nie zgadzać się, by delikatny akt naciśnięcia klamki u drzwi, ten akt, który mógłby wszystko odmienić, przeszedł w zwykły codzienny odruch, do widzenia, kochana, buźka, do zobaczenia.

Ścisnąć łyżeczkę i czuć pod palcami pulsowanie metalu, jego podejrzane ostrzeżenie. Jakże boli odmawianie łyżeczce, sprzeciwianie się drzwiom, negowanie tego wszystkiego, co przyzwyczajenie wylizało do zadowalającej gładkości. O ileż prościej spełnić łatwą prośbę łyżeczki: używać jej do mieszania kawy.

Przecież nie ma w tym nic złego, że rzeczy spotykają nas codziennie od nowa i są takie same. I nie to jest ważne, że obok nas jest ta sama kobieta, ten sam zegarek i że otwarta książka na stoliku znowu jedzie na rowerze naszych okularów. Cóż mogłoby w tym być złego. A jednak niby smutny byk trzeba pochylić łeb, ze środka kryształowej cegły przepchnąć się na zewnątrz ku temu innemu tak niedaleko nas, nieuchwytnemu jak pikador, choćby stał najbliżej byka. Dręczyć oczy patrzeniem na to, co przesuwa się po niebie, chytrze podszywając się pod zarejestrowaną w naszym umyśle nazwę chmury. Nie wyobrażaj sobie, że telefon poda ci numery, które chciałbyś nakręcić. Dlaczego miałby ci je podać? Jedyne, co nastąpi, to to, co już przygotowałeś i zadecydowałeś, ponure odbicie twych nadziei, ta małpa, co na stole czochra się i drży z zimna. Rozbij tej małpie łeb, wal od środka ku ścianom i przebij się na zewnątrz. Och, jak śpiewają o piętro wyżej! Jest nad nami piętro, a na nim inni ludzie. Jest nad nami piętro, gdzie żyją ludzie, co nawet nie podejrzewają, że istnieje niższe piętro, i że wszyscy tkwimy wewnątrz szklanej cegły. Jeżeli nagle mól przysiadzie na brzeżku ołówka pulsując niby błędny ognik, popatrz na niego - ja patrzę, dotykam jego maleńkiego serduszka i słyszę je, ten mól dźwięczy w masie zamrożonego szkła, nie wszystko jest stracone. Kiedy otworzą się drzwi, a ja wychylę się i spojrzę w dół klatki schodowej, będę wiedział, że tam, na dole zaczyna się ulica; nie jej zaakceptowany model, nie domy już wiedziane, nie hotel z przeciwka: ulica - zdyszana dżungla, gdzie każda chwila może runąć na mnie magnolią, gdzie twarze będą stawały się, gdy na nie spojrzę, gdy posunę się o krok w przód, gdy łokciami, rzęsami, paznokciami doszczętnie rozwalę się o szklaną masę cegły i postawię życie na jedną kartę, idąc krok za krokiem po gazetę na rogu.

Jak płakać

INSTRUKCJA

Nie bacząc na przyczyny, skupmy się na prawidłowym sposobie płakania, pod czym należy rozumieć podchli-pywanie ani nie wywołujące większego poruszenia, ani nie będące afrontem dla uśmiechu przez swą równoległość i tępe podobieństwo. Zwykłe, przeciętne chlipanie polega na ogólnym skurczu twarzy i dźwięku, któremu towarzyszą łzy i smarki, te ostatnie dopiero pod koniec, bowiem płacz kończy się, kiedy energicznie wysiąkać nos.

Aby płakać, skieruj wyobraźnię na siebie samego, a jeżeli ci się to nie uda, ponieważ nabrałeś zwyczaju wierzenia w świat zewnętrzny, pomyśl o kaczce, którą oblazły mrówki, albo o tych zatokach w Cieśninie Magellana, do których nie wpływa nigdy nikt.

Przechodząc do płaczu jako takiego, należy efektownie zakryć twarz obiema rękami, dłonie do wewnątrz. Dzieciom poleca się płakanie w rękaw kurteczki, najlepiej w rogu pokoju. Średni czas trwania płaczu - trzy minuty.

 

Jak śpiewać

INSTRUKCJA

Zacznij od stłuczenia wszystkich luster, opuść ramiona, zagap się na ścianę, zapomnij się. Zanuć jedną nutę, wsłuchaj się w nią od wewnątrz. Jeżeli usłyszysz (ale to nastąpi o wiele później) coś w rodzaju krajobrazu pogrążonego w strachu, płonące stosy pośród kamieni, a między nimi półnagie sylwetki w kucki, mam wrażenie, że jesteś na dobrej drodze - podobnie gdy usłyszysz rzekę, po której spływają żółte i czarne barki, gdy usłyszysz zapach chleba, dotyk palców, cień konia.

Potem zakup solfeż i frak, z łaski swojej nie śpiewaj przez nos i zostaw w spokoju Schumanna.

 

    Jak się bać   

INSTR UKCJA - PRZYKŁAD

W pewnym szkockim miasteczku sprzedają książki z białą stronicą w środku tomu. Kto otworzy książkę na tej stronicy o trzeciej po południu - umrze.

Na Piazza del Quirinale w Rzymie istnieje punkt (do dziewiętnastego wieku znany wtajemniczonym), skąd widać przy pełni księżyca posągi Dioskurów, jak z wolna poruszają się walcząc ze swymi stającymi dęba końmi.

W Amalfi, tam gdzie kończy się strefa przybrzeżna, jest molo wchodzące w morze i w noc. Hen poza ostatnią latarnią słychać szczekanie psa.

Pewien pan wyciska pastę z tubki na szczotkę do zębów. Nagle widzi drobną figurkę kobiety leżącej na wznak, z koralu lub miękiszu chleba, pociągniętego farbą.

Gdy otwierasz szafę, by wyjąć koszulę, wypada na ziemię stary kalendarz, który rozlatuje się, pokrywając bieliznę tysiącami brudnych motyli z papieru.

Słyszano o pewnym komiwojażerze, którego zaczął boleć lewy nadgarstek, dokładnie pod zegarkiem. Kiedy zdjął zegarek, trysnęła krew: na ciele był ślad drobnych spiczastych ząbków.

Doktor kończy swe badanie, a diagnoza uspokaja nas: jego niski, kordialny głos poprzedza leki, na które, siedząc za biurkiem, właśnie wypisuje receptę. Od czasu do czasu podnosi głowę i uśmiecha się, by dodać nam otuchy: nie ma się czym przejmować, za tydzień będziemy zdrowi. Uszczęśliwieni mościmy się w fotelu i z roztargnieniem rozglądamy dokoła. W półcieniu pod stołem widzimy nogi doktora: podkasal sobie spodnie ponad kolana i widać, że ma na nogach damskie pończochy.

 

    Jak rozumieć trzy sławne obrazy

INSTRUKCJA

Miłość niebiańska i miłość ziemska Tycjana

Ten nieznośny obraz przedstawia czuwanie przy zmarłym nad brzegiem Jordanu. Nieczęsto tępocie malarza udało się z większą pogardą potraktować nadzieję rodzaju ludzkiego na Mesjasza, który świeci nieobecnością; nieobecny na obrazie, który jest światem, straszliwie błyszczy w nieprzystojnym ziewnięciu marmurowego grobowca, podczas gdy anioł, obarczony misją ogłoszenia wiadomości o zmartwychwstaniu jego udręczonego ciała, tępo czeka, aż dopełnią się znaki. Zbędne jest tłumaczenie, że anioł jest postacią nagą, prostytuującą się w swojej cudownej pulchności i przebraną za Marię Magdalenę w chwili, gdy jak na pośmiewisko prawdziwa Maria Magdalena powoli idzie ku nam drogą (gdzie dla kontrastu puchnie trujące bluźnierstwo dwóch królików).

Dziecko wkładające rękę do grobowca - to Luter, a może Diabeł. A o postaci przyodzianej w suknie powiadają, że jest Glorią, która za chwilę ma ogłosić, że wszelkie ludzkie ambicje dokładnie mieszczą się w misce; ale jest źle namalowana i skłania do myślenia o sztucznym jaśminie albo błyskawicy z kaszki manny.

 

Dama z jednorożcem Rafaela

Samt-Simon dopatrywał się w tym portrecie wyznania herezji. Jednorożec, narwal, plugawa perła w medalionie udająca gruszkę i spojrzenie Magdaleny Strozzi utkwione z przerażeniem w miejscu, w którym ewentualnie mogłaby dojrzeć sceny lubieżne lub okrutne: Rafael Sanzio wy-kłamał tu swoją najstraszliwszą prawdę.

Intensywnie zielony kolor twarzy tej postaci długi czas przypisywano gangrenie lub też wiosennemu przesileniu dnia z nocą. Jednorożec, zwierze falliczne, musiał zarazić ją, w jej ciele drzemią grzechy świata. Później odkryto, że wystarczy zmyć pokłady farby położone przez trzech zaciekłych wrogów Rafaela: Carlosa Hoga, Wincentego Grosjeana zwanego „Marmurem" i starszego Rubensa. Pierwsza warstwa była zielona, druga zielona, trzecia biała. Nietrudno dopatrzyć się w rym troistego symbolu ćmy, której skrzydła, przymocowane do trupiego kadłuba, sprawiają, że trudno ją odróżnić od płatków róży. Ileż razy Magdalena Strozzi ścinała białą róże i słyszała, jak jęczy jej między palcami, wykręca się i skomli słabiutko, niby drobna mandragora lub jedna z tych jaszczurek, które śpiewają jak ptaki-liry na widok lustra! Lecz było za późno i ćma trupia główka ukłuła ją. Rafael wiedział o tym, wyczul, że jest bliska śmierci. By wymalować ją wiernie, dodał jej jednorożca, symbol czystości, baranka i narwala równocześnie, który pije z ręki dziewicy. Ale malując ją widział ćmę, więc ten jednorożec zabija swą panią, w jej majestatyczną pierś wbija z pożądliwością swój nieczysty róg, powtarza czynność leżącą u źródeł. To, co kobieta trzyma w dłoniach - to tajemny kielich, z którego wszyscy piliśmy nie wiedząc, pragnienie, które zaspokajaliśmy przez inne usta, wino czerwone i pieniste, z którego biorą się gwiazdy, robaki i dworce kolejowe.

 

     Portret Henryka Ósmego Holbeina

Na tym obrazie chciano widzieć polowanie na słonie, mapę Rosji, konstelację Liry, portret papieża przebranego za Henryka Ósmego, burzę na Morzu Sargassowym lub owego złocistego polipa, który żyje w okolicach Jawy, pod wpływem cytryn lekko kicha, po czym umiera wydając cichutki gwizd.

Każda z tych interpretacji jest słuszna, jeżeli chodzi o ogólny układ obrazu, zarówno gdy patrzymy na niego, tak jak wisi, jak gdy zawiesimy go bokiem lub do góry nogami. Różnice polegają na szczegółach: pozostaje środek, który jest ZŁOTEM, cyfrą SIEDEM, OSTRYGĄ dostrzegalną w rejonach kapelusz-sznureczek z główką - PERŁĄ (błyszczącą kępką pereł na ubraniu lub też centralnie położonym krajem) i ogólny KRZYK absolutnie zielony, bijący z całości.

Zdobądź się na prosty eksperyment: pojedź do Rzymu i połóż rękę na sercu króla, a zrozumiesz genesis morza. Jeszcze prościej jest przybliżyć zapaloną świecę do jego oczu. Wtedy widać, że to nie jest twarz, że oślepiona głowa księżyca, ścięta niby głowy męczenników pańskich, toczy się po tle z przejrzystych kółeczek i po-duszeczek.

Nie błądzi ten, kto widzi w tej burzliwej skamielinie walkę leopardów. Ale są i powolne sztylety z marmuru, paziowie zżerani nudą w długich krużgankach, zawiły dialog pomiędzy halabardami a trądem. Królowanie człowieka jest tylko stronicą historii, lecz on nie wie o tym i obojętnie igra z rękawiczkami i jelonkami. Ten człowiek, który na ciebie patrzy, powraca z piekła. Odsuń się od obrazu, a wtedy zobaczysz, jak powoli się uśmiecha, bo jest wydrążony, nadziany powietrzem, z tyłu podtrzymują go suche ręce niby figurę z kart, kiedy ustawia się zamek i wszystko drży. A oto morał: „Nie ma trzeciego wymiaru, ziemia jest płaska, człowiek pełza, Alleluja". Może mówi to diabeł, a może chcesz w to wierzyć, bo mówi ci to król.

 

Jak należy tępić mrówki w Rzymie

INSTRUKCJA

Mrówki zjedzą Rzym - tak jest powiedziane. Łażą wśród kocich łbów. Wilczyco, jaki gościniec drogich kamieni przerzyna ci gardło? Z której strony wypływają źródlane wody, żywe tablice, drżące kamee, o północy mamroczące historie dynastii i rocznic? Trzeba by znaleźć serce, które każe bić fontannom, ażeby ustrzec je przed mrówkami, i zorganizować w tym mieście wezbranej krwi i rogów obfitości, sterczących niby ręce ślepca, jakiś obrzęd wybawienia, aby przyszłość mogła piłować sobie zęby o wzgórza, wyrwać się łagodna i bezsilna, całkowicie wolna od mrówek.

Najpierw należy zlokalizować źródła, co nie jest trudne, bowiem na kolorowych mapach źródła, fontanny i wodotryski są w kolorze niebieskim; trzeba tylko ich dobrze poszukać, a potem obrysować niebieskim ołówkiem, nie czerwonym, ponieważ dobra mapa Rzymu sama jest czerwona, tak jak Rzym. Na czerwieni Rzymu niebieski ołówek zaznaczy fiołkowo każde źródło i w ten sposób będziemy pewni, że mamy je wszystkie i znamy ulistnienie wód.

W większym skupieniu i ciszy należy wwiercać się w nieprzezroczysty kamień, pod którym wiją się rtęciowe żyły, cierpliwie zgłębiać znak każdego źródła, w jasne księżycowe noce trzymać miłosną straż przy cesarskich wazach, aż z takiej ilości zielonego szeptu, z takiego kwietnego gruchania narodzą się kierunki, konfluencje, nowe ulice, żywe. Nie śpiąc, należy nimi pójść z leszczynowymi prętami w kształcie widełek, trójkąta (po dwie różdżki w każdej  ręce,  jedna przytrzymywana luźno palcami), wszystko niewidoczne dla karabinierów i ludności uprzejmie nieufnej, pójść z nimi do Kwirynału, podejść na Campidoglio, z krzykiem biegać po Pincio, nieruchomym pojawieniem  się  na podobieństwo  kuli  ognistej zakłócić porządek Piazza delia Esedra, i w ten sposób z głuchych, w głębi ziemi leżących metali wydobyć nazwy podziemnych rzek. I nie prosić o pomoc nigdy, nikogo. Wtedy ujrzymy, jak w tej marmurowej dłoni płyną harmonijne żyły, przez igraszki wód, przez podstępne sztuczki,  i podchodząc  bliżej,  coraz  bliżej,  będziemy napływać, obejmować się, stwarzać arterie, wylewać się twardo na centralny plac, gdzie pulsuje bęben z płynnego szkła, korzeń pobladłych kielichów, głęboki koń. I już będziemy wiedzieli, gdzie, w jakiej nawie wapiennej, gdzie, pośród małych szkieletów lemurów, bije jego czas, jego wodne serce.

Trudno będzie dowiedzieć się tego, ale się dowiemy. Wtedy wytępimy mrówki pożądające źródeł, zalepimy galerie, które ci ohydni górnicy drążą, ażeby dotrzeć do tajnego życia Rzymu. Wytępimy mrówki przez sam fakt dojścia wcześniej od nich do głównego źródła. I odjedziemy nocnym pociągiem, uciekając przed mściwymi lamiami, pośród zakonnic i żołnierzy, potajemnie szczęśliwi.

 

Wchodzenie po schodach

              INSTRUKCJA

Każdy zauważył, że nierzadko podłoga załamuje się w ten sposób, że część jej ustawiona jest pod kątem prostym do jej powierzchni, następnie zaś inna jej część równolegle do tejże podłogi, aby umożliwić ustawienie nowego kawałka prostopadłego, a cała rzecz powtarza się spiralnie lub w linii łamanej do najrozmaitszych wysokości. Schyliwszy się i umieściwszy rękę lewą na części pionowej, prawą zaś na części poziomej, człowiek staje się krótkotrwałym posiadaczem schodka, czyli stopnia. Każdy z tych stopni, składający się, jak widać, z dwóch elementów, znajduje się odrobinę wyżej i odrobinę dalej niż poprzedni, która to zasada nadaje schodom sens, jako że każda inna kombinacja wytworzyłaby formy może piękniejsze i bardziej malownicze, lecz niezdolne do przenoszenia nas z parteru na piętro.

Na schody wchodzi się przodem, bowiem tyłem i bokiem jest niebywale niewygodnie. Naturalna pozycja jest stojąca, ręce zwieszone, głowa prosto, nie na tyle jednak, aby oczy nie widziały wyższych stopni niż te, po których się stąpa, a oddychać trzeba powoli i rytmicznie. Ażeby wejść na schody, trzeba zacząć od podniesienia prawej dolnej części ciała, opakowanej prawie zawsze w skórę albo  zamsz,  niemalże   bez  reszty  mieszczącej  się  na schodku. Kiedy wyżej wymieniona cześć ciała, którą dla uproszczenia nazwiemy nogą, zostanie już umieszczona na pierwszym stopniu, należy unieść odpowiadającą jej lewą część (również zwaną nogą, nie mylić z uprzednio wymienioną),  po  czym  uniósłszy ją tak,  ażeby noga spoczęła na drugim stopniu, przenieść całe ciało aż do umieszczenia  nogi  na następnym  stopniu,  na  którym znowu spocznie noga, podczas gdy na pierwszym jeszcze spoczywa noga. (Pierwsze stopnie są zawsze najtrudniejsze, aż do chwili zdobycia nieodzownej koordynacji ruchów. Koincydencja nazwy pomiędzy nogą a nogą utrudnia nieco instrukcję. Uwaga: nie podnosić równocześnie nogi i nogi).

Dotarłszy tym sposobem do drugiego stopnia, należy na zmianę powtarzać wyżej wymienione ruchy i w ten sposób znajdziemy się na najwyższym stopniu schodów. Schodzi się z nich bez trudności, przy pomocy lekkiego ruchu pięty, który wpiera ją w należne miejsce, ażeby nie ruszyła się aż do chwili, kiedy skończymy schodzenie.

 

Wslęp do przepisów na teilłat nakręcania zegarka

Pomyśl, że kiedy ci ofiarowują zegarek, ofiarowują ci małe ukwiecone piekło, łańcuch z róż, więzienie z powietrza. Nie tylko dają ci zegarek, wszystkiego najlepszego, mamy nadzieję, że będzie ci długo służył, bo jest dobrej marki, szwajcarski, z rubinową kotwiczką, nie tylko dają ci tego małego łupacza kamieni, którego przytwierdzasz sobie do przegubu ręki i będziesz prowadzał ze sobą. Dają ci - o czym nie wiedzą, najgorsze, że o tym nie wiedzą - dają ci nową, delikatną i wrażliwą cząstkę ciebie, coś, co jest tobą nie będąc twym ciałem, co trzeba przywiązywać do ciała rzemyczkiem, coś okropnego, co wczepia się w twoją dłoń. Dają ci konieczność nakręcania go co dzień, obowiązek nakręcania go, ażeby nie przestał być zegarkiem, dają ci obsesję sprawdzania dokładnej godziny na wystawach zegarmistrzów, w radio, przez telefon. Dają ci strach przed zgubieniem go, przed upuszczeniem na podłogę i stłuczeniem. Dają ci jego markę i przeświadczenie, że jest to marka lepsza od innych, dają ci ochotę porównywania tego zegarka z innymi. Nie dają ci zegarka, ty jesteś prezentem, ciebie ofiarowują zegarkowi na urodziny.

 

Jak nakręcać zegarek

INSTRUKCJA

Tam w głębi tkwi śmierć, lecz nie bój się. Weź zegarek w jedną rękę, palcami drugiej uchwyć prztyczek do nakręcania i powoli nim obracaj. I oto otwiera się inny wymiar, drzewa rozwijają liście, łodzie stają do regat, czas niby wachlarz samorzutnie się rozkłada, z niego kiełkuje powietrze, powiewy ziemi, cień kobiety, zapach chleba.

Czego chcesz więcej, czego chcesz więcej? Prędko załóż go na rękę, pozwól mu pulsować do woli, naśladuj go zazdrośnie. Strach przeżre kotwiczkę, każda rzecz, która była osiągalna a została zapomniana, będzie powodowała rdzewienie żył zegarka, wywołując gangrenę w chłodnej krwi jego maleńkich rubinów. Tam w głębi tkwi śmierć, chyba że pospieszymy się, przybiegniemy przed nią i zrozumiemy, że już wszystko jedno.

NIECODZIENNE ZAJĘCIA

 

Pozory

Jesteśmy dziwaczną rodziną. W tym kraju, gdzie wszystko robi się albo z musu, albo żeby komuś zaimponować, lubimy zajęcia niezależne, prace ot tak sobie, pozory, które do niczego nie służą.

Posiadamy pewną wadę: brak nam oryginalności. Niemalże wszystko, do czego się zabieramy, jest inspirowane - szczerze mówiąc: kopiowane - ze sławnych modeli. Tylko w razie konieczności wnosimy coś nowego: anachronizmy, niespodzianki, skandale. Najstarszy z moich wujów twierdzi, że podobni jesteśmy do kopii robionych przez kalkę, identycznych z oryginałem, tyle że w innym kolorze, na innym papierze, w innym celu. Moja trzecia siostra przyrównuje się do mechanicznego słowiczka Andersena. Romantyzm jej może przyprawić o mdłości.

Jest nas dużo i mieszkamy przy ulicy Humboldta.

Robimy różne rzeczy, ale dość trudno jest to zreferować, ponieważ w opowiadaniu brak zasadniczych czynników: niepokoju i oczekiwania na niespodzianki, o tyle przecież ważniejszego niż ich rezultaty, oraz niepowodzeń, kiedy to cała rodzina pada na ziemię niby domek z kart, a w ciągu długich dni słychać tylko westchnienia lub wybuchy śmiechu. Mówienie o tym, co robimy, jest niejako sposobem wypełnienia nieuniknionych próżni, nieraz bowiem bywamy biedni, uwięzieni lub chorzy, nierzadko któreś z nas umiera, któreś (o czym smutno wspomnieć) zdradza, rezygnuje albo obejmuje posadę w urzędzie podatkowym. Z tego nie należy jednak wnioskować, że powodzi się nam źle albo że jesteśmy smutni. Mieszkamy w dzielnicy Pacifico i jak tylko możemy - robimy coś. Jest nas dużo i mamy pomysły oraz dobre chęci wprowadzania ich w życie. Na przykład szubienica; do dziś nie jesteśmy zgodni co do genezy tego pomysłu; moja piąta siostra twierdzi, że wymyślił ją jeden z naszych ciotecznych braci, wielkich filozofów; najstarszy z wujów utrzymuje, że to jemu wpadło do głowy po przeczytaniu pewnej noweli de capa y espada. W gruncie rzeczy me ma to znaczenia, jedyną sprawą ważną jest robić coś, i dlatego mówię o tym niechętnie, tylko po to, aby wypełnić jakoś pustkę dżdżystego popołudnia.

Przed domem jest ogród - na ulicy Humboldta rzecz raczej rzadka.  Nie jest większy niż zwykłe patio, ale wznosi się o trzy stopnie ponad chodnik, co daje mu efektowny wygląd estrady, wymarzone miejsce do ustawienia szubienicy. Ponieważ ogrodzenie jest połączeniem muru i krat, przechodnie nie mogą wchodzić do domu, mogą jednakże całe godziny gapić się, oparci o sztachety, ale nam to nie przeszkadza.  „Zaczniemy przy pełni" - rozkazał ojciec. W dzień jeździliśmy więc kupować drzewo i żelazo w składach przy Avenida Juan B. Justo, siostry zostawały w salonie, ćwicząc wycie wilków, gdyż moja najmłodsza ciotka twierdziła, że szubienice przyciągają wilki i podniecają je, żeby wyły do księżyca. Kuzyni zajmowali się zdobywaniem zapasów gwoździ i potrzebnego żelastwa, najstarszy z wujów wyrysowawszy plany omawiał z matką i młodszym wujem różnorakość i rodzaje narzędzi tortur. Przypominam sobie zakończenie dyskusji: zgodzili się na spore podwyższenie, na którym ustawi się szubienicę i koło, i pozostanie jeszcze sporo miejsca na tortury i ewentualne ścinanie głów, zależnie od okoliczności. Najstarszemu z wujów takie rozwiązanie wydało się o wiele uboższe i skromniejsze od jego pierwotnej idei, jednakże wymiary ogródka i ceny materiałów z konieczności ograniczyły rodzinne ambicje.

Do budowy przystąpiliśmy pewnej niedzieli po południu; na obiad były ravioli. Jakkolwiek nigdy nie zastanawialiśmy się nad tym, co pomyślą sąsiedzi, było jasne, że nieliczni gapie są przekonani, iż zamierzamy dobudować parę pokoi, aby powiększyć dom. Pierwszy dał wyraz zdziwieniu don Cresta, staruszek z przeciwka, który przyszedł zapytać, po co instalujemy taką estradę. Siostry zebrane w kącie ogrodu parokrotnie zawyły. Zeszło się sporo ludzi, ale nie przerwaliśmy roboty aż do wieczora, wykończyliśmy podwyższenie i zrobiliśmy stopnie w dwóch miejscach (dla księdza i dla skazańca, bo nie powinni wchodzić razem). W poniedziałek część rodziny poszła do swych zwykłych zajęć, bo przecież z czegoś trzeba umierać, pozostali zaś zaczęli wznosić szubienicę, podczas gdy najstarszy z wujów studiował budowę koła tortur na starych sztychach. Uważał, że należy umieścić je możliwie wysoko na jakimś klocu, na przykład na przyzwoicie ociosanym pniu topoli. Ażeby zadowolić go, mój drugi brat i moje cioteczne rodzeństwo pojechali ciężarówką po topolę; w tym samym czasie najstarszy z wujów wraz z mamą zakładali szprychy w piastę koła, ja zaś przygotowałem żelazną obręcz. Były to chwile cudownej zabawy, odgłosy młotka dochodziły ze wszystkich stron, siostry wyły w salonie, sąsiedzi pchali się u krat wymieniając między sobą wrażenia, zaś na lilioworóżowym tle zachodu rysował się profil szubienicy i sylwetka mojego młodszego wuja, który siedząc okrakiem na poprzeczce przykręcał hak i przygotowywał stryczek.

W tej sytuacji przechodnie raczej nie mogli nie zorientować się, co robimy, i chór protestów i gróźb podniecał nas, aby zakończyć dzień zmontowaniem koła. Niektórzy śmiałkowie usiłowali przeszkodzić mojemu drugiemu bratu oraz  ciotecznemu   rodzeństwu  we  wniesieniu  do  nas przecudownego pnia topoli,  który właśnie przywieźli. Zalążek bójki został jednak od miejsca do miejsca wygrany przez zjednoczoną rodzinę, która, w zdyscyplinowanym wysiłku ciągnąc topole, wtaszczyła ją do ogródka wraz z nieletnim dziecięciem uczepionym u korzeni. Ojciec we własnej osobie zwrócił dziecię zdesperowanym rodzicom, uprzejmie podając je przez kratę, ale podczas gdy ogólna uwaga skupiała się na tych sentymentalnych epizodach, najstarszy  z   wujów,   przy  pomocy   ciotecznych   braci umocowawszy koło na pniu, ustawiał pionowo całą machinę.  Policja  przybyła w  chwili,   gdy  zgromadzona  na podwyższeniu rodzina z ożywieniem omawiała tak udaną szubienice. Nieopodal drzwi znajdowała się tylko moja trzecia siostra, tak iż jej osobiście przyszło rozmawiać z podkomisarzem. Bez trudności wytłumaczyła mu, że pracujemy na własnej posesji nad dziełem, które dopiero w użytkowaniu mogłoby kolidować z założeniami konstytucji,  wiec  że  wzburzenie  sąsiadów jest  wyłącznie owocem zazdrości i nienawiści. Nadejście nocy uratowało nas od dalszej straty czasu.

Przy świetle karbidówki zjedliśmy kolacje na szafocie, podglądani przez co najmniej setkę zawistnych sąsiadów. Nigdy duszony prosiak nie wydał się nam lepszy, wino tak ciemne i słodkie. Północny wiatr lekko kołysał stryczkiem, ze dwa razy skrzypnęło koło, jakby kruki już usiadły na nim w oczekiwaniu żeru. Gapie zaczęli się rozchodzić, żując nieokreślone pogróżki, ale ze trzydzieści osób, nie rezygnując, nadal wisiało u kraty. Po kawie zgasiliśmy karbidówke, aby obejrzeć księżyc, wznoszący się ponad balustradą tarasu, siostry zawyły, kuzyni i wujowie powoli przeszli się po podwyższeniu, które drżało pod ich krokami. W ciszy, jaka potem nastąpiła, księżyc oświecił pętlę; wydało się nam, że po kole przesuwa się chmurka o posrebrzanych brzegach. Patrzyliśmy na to wszystko tak szczęśliwi, że trudno opisać, ale sąsiedzi szemrali u kraty, jakby zawiedzeni. Zaczęli zapalać papierosy i oddalać się po jednym, niektórzy w piżamach, a niektórzy wolniej. Pozostała ulica, gdzieś w dali gwizd policjanta i mikrobus sto osiem, przejeżdżający od czasu do czasu; my już spaliśmy i śniły nam się zabawy, słonie i jedwabne szaty.

 

Etykieta i protokół

Zawsze uważałem, że charakterystyczną cechą naszej rodziny jest skromność. Wstydliwość dochodzi u nas do granic wręcz niewiarygodnych, zarówno w ubiorze, jak w jedzeniu i w sposobie wyrażania się czy też wsiadania do  tramwaju.  Na  przykład  zdrobnienia,   których   tak nadużywa się w dzielnicy Pacificio, w nas wzbudzają czujność, refleksje, niemalże niepokój. Uważamy, że nie można jakim bądź przezwiskiem obdarzać człowieka, który potem musi je przyjąć i znosić przez całe swoje życie. Panie z ulicy Humboldta nazywają swych synów Toto, Cacho i Coco, córki Negra i Beba - w naszej rodzinie gardzimy tymi banalnymi zdrobnieniami, nie mówiąc już o wyszukanych, jak Chirola, Cachuzo lub Matagatos, których słyszy się mnóstwo przy ulicy Paraguay i Godoy Gruz. Jako przykład powściągliwości, którą zachowujemy w tych wypadkach, może służyć casus mojej drugiej z rzędu ciotki. Mimo że jest obdarzona tyłkiem imponujących rozmiarów, nigdy nie pozwolilibyśmy sobie ulec łatwej pokusie nadania jej  banalnego  zdrobnienia.  Tak wiec zamiast ochrzcić ją brutalnym mianem Amfory Etruskiej, jednogłośnie zgodziliśmy się na skromniejsze i przyzwoit-sze przezwisko Dupiatej. Takt nie zawodzi nas nigdy, mimo że nieraz musimy dosłownie walczyć z sąsiadami, którzy upierają się przy tradycyjnych nazwaniach. Mojemu młodszemu kuzynowi, obdarzonemu niezwykle dużą głową, odmówiliśmy imienia Atlas, jak przezywano go w barze na rogu, woląc nieporównanie delikatniejsze - Baniocha. I tak zawsze.

Chciałbym zaznaczyć, że nie robimy tego, ażeby w jakiś sposób odróżniać się od naszych sąsiadów. Po prostu, nie obrażając niczyich uczuć, pragniemy niepostrzeżenie zwalczać rutynę i tradycjonalizm. Nie podoba nam się wulgarność pod żadną postacią i wystarcza, aby którekolwiek z nas usłyszało w jadłodajni zdanie w rodzaju: „Rozgrywki miały bardzo gwałtowny przebieg" albo: „Po początkowym ataku wysiłek został skierowany przede wszystkim na centrum obrony przeciwnika", abyśmy natychmiast stwierdzali to samo, tyle że w formie o wiele mniej wulgarnej, na przykład: „Ale jatki, że nie było co zbierać" albo: „Najpierw mu szajba odbiła, a potem wdupala". Ludzie patrzą na nas zaskoczeni, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto zrozumie lekcję ukrytą w tych subtelnych wypowiedziach. Najstarszy z wujów, który cytuje argentyńskich pisarzy, twierdzi, że z wieloma z nich można by zrobić coś w tym rodzaju, ale dokładnie nigdy nam jeszcze tego nie wyłożył. A szkoda.

 

Poczta, telegraf, telefon

Kiedy jeden z naszych dalekich kuzynów został ministrem,  postaraliśmy  się,  żeby  większą  cześć  rodziny zatrudnił na poczcie przy ulicy Serrano. Cóż, długo to nie trwało, ale zawsze. Z trzech dni, które przepracowaliśmy, przez dwa obsługiwaliśmy publikę z tak niebywałą szybkością, że zasłużyliśmy na niespodziewaną wizytę inspektora z poczty głównej i pochwalną wzmiankę w „La Razón". Trzeciego dnia byliśmy już zupełnie pewni naszej popularności, bo nawet z innych dzielnic przychodzili ludzie, żeby nadawać listy i posyłać pieniądze do jakichś absurdalnych miejscowości. Wtedy najstarszy z wujów dał nam zupełnie wolną rękę i rodzina poczęła obsługiwać publiczność całkowicie według swych zasad i gustów. W okienku, gdzie nadaje się listy, moja druga siostra każdemu, kto kupował znaczki, dawała balonik. Pierwszy dostała jakaś grubaska, i dosłownie wmurowało ją z tym balonikiem i znaczkiem jednopezowym w ręku, który, już pośliniony,  z wolna przylepiał się jej  do palca. Jakiś długowłosy młodziak z mety odmówił balona, a siostra go zbeształa, podczas gdy w ogonku starły się ze sobą różne opinie na ten temat. Obok, w sąsiedztwie okienka, prowincjusze, zaabsorbowani bezmyślnym wysyłaniem zarobków swoim odległym rodzinom, z niejakim zdumieniem przyjmowali poczęstunek szklaneczką grapy, nierzadko ukoronowany pierożkiem, wszystko na koszt ojca, który w dodatku na cały głos recytował im złote myśli starego gaucha Yiscacho. W tymże czasie bracia, obsługujący okienko przesyłek, smarowali takowe smołą, wrzucali do kubła pełnego pierza, po czym w tym stanie prezentowali po chwili zdumionym nadawcom, zapewniając, że w ten sposób udoskonalone paczuszki wywołają nie lada wesołość. „Ani sznurka nie widać - mówili - ani żadnego ordynarnego laku, uważa pan, za to nazwisko adresata wygląda, jakby kryło się pod skrzydłem łabędzia..." Muszę szczerze przyznać, że nie wszyscy to doceniali.

Kiedy gapie i policja wkroczyli do lokalu, mama zakończyła całą sprawę w sposób więcej niż cudowny, obsypując publikę nieskończoną ilością kolorowych strzałek, zrobionych z wypełnionych formularzy telegraficznych, i wycofaliśmy się w ordynku na z góry upatrzone pozycje. Z dala dojrzałem jakąś dziewczynkę we Izach; była trzecia w kolejce do okienka, a teraz zrozumiała, że z balonika nici.

 

Zgubienie i odnalezienie włosa

W walce z pragmatyzmem i obrzydliwą tendencją do konsekwentnego dążenia do celu mój najstarszy kuzyn propaguje następujący proceder: wyrwać sobie z głowy jeszcze całkiem dobry włos, zawiązać go na supełek i pozwolić mu powoli spłynąć przez ściek umywalki. Na wypadek gdyby zatrzymał się na siateczce, jaką niektórzy wmontowują do umywalek, wystarczy otworzyć kran, ażeby całkowicie znikł nam z oczu.

Z tą chwilą należy przystąpić do poszukiwania włosa. Pierwsza operacja zasadza się na odkręceniu syfonu i sprawdzeniu, czy aby włos nie utknął na jakiejś chropowatości rury. Jeżeli go tam nie widać, należy odśrubować rurę, łączącą syfon z głównym ściekiem. Naturalnie w tej rurze zobaczymy dużo włosów, wobec czego trzeba będzie skorzystać z pomocy całej rodziny, ażeby je przepatrzyć jeden po drugim. Jeżeli włosa nie będzie, staniemy przed interesującym zagadnieniem przebadania rur aż do parteru, co jest połączone z większym wysiłkiem, bowiem przez okres ośmiu do dziesięciu lat trzeba będzie popracować w jakimś ministerstwie czy innej spółdzielni, ażeby zgromadzić pieniądze, które by umożliwiły wykupienie wszystkich czterech apartamentów leżących poniżej mieszkania najstarszego kuzyna, wszystko to pod groźbą, że w ciągu 34

tych ośmiu do dziesięciu lat pracy włos może opuścić przewody i że właściwie tylko przedziwny zbieg okoliczności zdołałby sprawić, by przez cały ten czas pozostał on zaczepiony o jakiś sterczący kawałek zardzewiałej rury.

Kiedy nadejdzie ów dzień, że będziemy mogli rozbić wszystkie rury we wszystkich mieszkaniach, przez całe miesiące będziemy żyli pośród misek i innych naczyń pełnych mokrych włosów, a także w otoczeniu pomagie-rów i żebraków, którym będziemy hojnie płacić za szukanie, segregowanie, klasyfikowanie i przedstawianie nam niektórych włosów w celu zdobycia tak upragnionej pewności. Jeżeli włos nie pojawi się, wkroczymy w etap dużo mniej konkretny, natomiast bardziej skomplikowany, bowiem następny krok prowadzi nas do głównych kolektorów miejskich. Nabędziemy ochronne stroje i przejdziemy kurs schodzenia późną nocą do ścieków, w tlenowych maskach, z mocną latarnią w dłoni, i będziemy przeszukiwali większe i mniejsze galerie przy pomocy ciemnych indywiduów z „marginesu", z którymi nawiążemy stosunki i którym będziemy musieli oddawać większą część pieniędzy zarabianych w ciągu dnia po ministerstwach czy domach towarowych.

Nierzadko będziemy mieli wrażenie, że już-już wywiązaliśmy się z zadania, bo znajdziemy (lub przyniosą nam) wiele włosów podobnych do tego, którego szukamy. Ale ponieważ nieznane są przypadki, ażeby włos miał supełek nie związany ręką ludzką, niemal zawsze dojdziemy w końcu do wniosku, że dany włos po prostu posiada zgrubienie (jakkolwiek i takie wypadki nie są nam znane), ewentualnie że osadził się na nim jakiś silikat, rdza lub też inny produkt długiego przebywania w wilgoci. Jest możliwe więc, że będziemy posuwali się wieloma kanałami, większymi i mniejszymi, aż dojdziemy do kolektora głównego, uchodzącego do rzeki, burzliwego zbiorowiska wszelkich odpadków i nieczystości. Jest to miejsce, do którego nikt nie zdecyduje się zejść, gdzie już żadne pieniądze, żadne szantaże, żadne przekupstwo nie umożliwią nam dalszych poszukiwań.

Ale może się zdarzyć, że wcześniej, nawet o wiele wcześniej, na przykład o kilka centymetrów od spustu umywalki na drugim piętrze albo też w pierwszej rurze pod poziomem ulicy natkniemy się na włos. Wystarczy pomyśleć o radości, którą nam to sprawi, o astronomicznej cyfrze przez czysty przypadek zaoszczędzonych wysiłków, ażeby usprawiedliwić, wybrać, nawet polecać podobne zajęcia, jakich każdy sumienny nauczyciel powinien wymagać od swoich uczniów od ich najmłodszych lat zamiast mordować dzieciaki regułą trzech albo historią wojen punickich.

 

Ciotka w tarapatach

Dlaczego nasza ciotka tak strasznie boi się upaść na wznak? Od lat rodzina walczy o uleczenie jej z tej obsesji, ale oto nadchodzi chwila, że musimy przyznać się do porażki. Cokolwiek robimy, ciotka wciąż boi się upaść na wznak, która to niewinna mania daje się we znaki wszystkim; ojciec po bratersku towarzyszy jej na każdym kroku badając, czy podłoga nadaje się, by po niej stąpać, mama z wielką starannością wiele razy dziennie zamiata patio, siostry zbierają piłki tenisowe, którymi się bawią na tarasie, zaś kuzyni sprzątają wszystkie ślady po psach, kotach, żółwiach i kurach, których nie brak w domu. Ale wszystko na darmo. Po długich wahaniach, nie kończących się próbach i ostrych słowach do dzieci, znajdujących się na jej drodze, ciotka zaledwie waży się przejść przez pokój. Gdy wreszcie rusza, najpierw opiera jedną nogę i szura nią niby bokser w pudle żywicy, potem opiera drugą i przenosi ciało ruchem, który w dzieciństwie wydawał nam się majestatyczny; droga od jednych drzwi do drugich trwa dobrych parę minut. Niech Bóg broni.

Parokrotnie rodzina usiłowała zmusić ciotkę, aby w jakiś logiczny sposób wytłumaczyła ten lęk przed upadkiem na wznak; i choć nieraz natykaliśmy się na milczenia, które można było krajać nożem, pewnej nocy, po swojej szklaneczce  hesperydyny,  ciotka wyznała wreszcie,  że gdyby upadła na wznak, już by nie mogła się podnieść. W odpowiedzi na elementarne spostrzeżenie, że przecież cała 32-osobowa  rodzina  gotowa jest  skoczyć jej  na pomoc, zareagowała tęsknym spojrzeniem i dwoma słowami: „Bez różnicy". Dzień później mój najstarszy brat wezwał mnie nocą do kuchni i pokazał mi karalucha leżącego na wznak na ziemi nieopodal zlewu. Bez słowa asystowaliśmy jego  daremnej  i długiej walce,  aby się odwrócić, podczas gdy inne karaluchy, zwalczywszy onieśmielenie światłem, maszerowały po podłodze ocierając się o tego, który leżał jak neptek. Poszliśmy do łóżek wyraźnie melancholijni i z tej lub innej przyczyny nie wróciliśmy do wypytywania ciotki, ograniczając się do przynoszenia ulgi w jej lęku, odprowadzania jej i przyprowadzania, brania pod rękę i kupowania wielkich ilości pantofli o nie ślizgających się podeszwach oraz innych przedmiotów ułatwiających zachowanie równowagi. Życie potoczyło się dalej, nie gorsze od życia innych.

 

Ciotka wytłumaczona lub nie

Czy się komu podoba, czy też nie, moi cioteczni bracia poświęcili się filozofii. Czytają książki, dyskutują między sobą, a reszta rodziny, wierna zasadzie niemieszania się w gusta innych, natomiast pomagania im. o ile możności, admiruje ich z daleka. Wyżej wymienieni chłopcy, dla których żywię najwyższy szacunek, nie raz, nie dwa rozważali problem lękliwości ciotki, dochodząc do wniosków może niejasnych, lecz godnych zastanowienia. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, sama ciotka najmniej wiedziała o ich naradach, natomiast od tego czasu atencje rodziny w stosunku do niej wzrosły. Latami towarzyszyliśmy ciotce w jej chwiejnych wyprawach z salonu na patio, z sypialnego do łazienki, z kuchni do garderoby. Nigdy nie dziwiło nas, że sypia wyłącznie na boku i że w nocy leży absolutnie bez ruchu, w parzyste dni na prawym boku, w nieparzyste na lewym. Na krzesełkach w jadalni lub patio siaduje zawsze wyprostowana i nie usiadłaby za nic w świecie na bujającym się fotelu ani na wyściełanym krześle. W noc Sputnika rodzina leżąc na ziemi na patio pogrążona była w obserwowaniu satelity, ale ciotka pozostała na krzesełku, zaś dnia następnego miała...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin