Cook Robin - Zabawa w Boga.rtf

(1221 KB) Pobierz
Robin Cook

Robin Cook

 

 

 

Zabawa w Boga

 

 

 

 

 

 

Przekład Zygmunt Jagielski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Barbarze i Puchatkowi

- moim nierozłącznym towarzyszom

i najbardziej wdzięcznym słuchaczom

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

 

Bruce Wilkinson ocknął się nagle z twardego snu. Natychmiast oprzytomniał, czując, że przenika go niewytłumaczalny lęk. Tak budził się z koszmarnych snów w dzieciństwie. Nie miał pojęcia, co go właściwie obudziło - musiał to być hałas lub jakiś ruch w pobliżu. Zastanawiał się, czy go ktoś nie dotknął podczas snu. Leżał cicho z szeroko otwartymi oczami, wstrzymując oddech i nasłuchując. Początkowo nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje, ale powoli pamięć mu wracała: był w Boston Memorial, w sali 1832. Niemal jednocześnie zorientował się, że wokół panuje głęboka ciemność: musiało być koło północy. Cały szpital był pogrążony w ciszy.

Od przeszło tygodnia leżał na oddziale chirurgii serca. Przed około miesiącem przebywał w tym samym szpitalu kilka pięter niżej po nieoczekiwanym ataku serca, zdążył się więc już przyzwyczaić do szpitalnych odgłosów: skrzypienia wózków przewożących chorych, odległych sygnałów nadjeżdżających ambulansów, a nawet do wywoływania nazwisk lekarzy.

Wszystkie te dźwięki nie tylko mu nie przeszkadzały, ale wręcz budziły w nim poczucie bezpieczeństwa. Na ich podstawie Bruce nie spoglądając na zegarek mógł niemal dokładnie określić godzinę. Wszystkie świadczyły, że w razie potrzeby w każdej chwili może otrzymać pomoc lekarską.

Bruce nigdy nie przejmował się zbytnio stanem swojego zdrowia, mimo iż cierpiał na stwardnienie rozsiane. Występujące pięć lat temu kłopoty ze wzrokiem ustąpiły. Bruce usiłował więc zapomnieć o diagnozach lekarskich, gdyż szpitale i doktorzy budzili w nim lęk. Niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba, ten atak serca, konieczność pobytu w szpitalu i poddania się operacji. Chociaż lekarze zapewniali go, że obecna choroba serca nie ma nic wspólnego ze stwardnieniem rozsianym, nie poprawiło to jego pogarszającego się samopoczucia.

Teraz, gdy obudził się w środku nocy i nie słyszał zwykłych szpitalnych odgłosów, szpital wydał mu się ponurym i posępnym miejscem, budzącym raczej lęk niż nadzieję. Otaczająca go cisza była przerażająco głucha, nie wiedział skąd się wzięła ogarniająca go nagle niemoc. Czuł, że zaczyna go paraliżować narastający strach.

W miarę jak upływały sekundy coraz bardziej zasychało mu w ustach, dokładnie tak samo jak przed pięcioma dniami po lekach stosowanych przed operacją. Leżał wciąż spokojnie i cicho jak czujne zwierzę, trzymając wszystkie zmysły w napięciu. Zachowywał się dokładnie tak samo jak przed laty, gdy jako mały chłopiec, obudziwszy się ze złego snu, nie poruszał się w nadziei, że straszny potwór go nie zauważy. Leżąc na plecach niewiele mógł widzieć wokół siebie, gdyż jedynym źródłem światła była mała lampka stojąca za łóżkiem, tuż przy samej podłodze. Przed sobą widział ścianę, na której rysował się olbrzymi cień zainstalowanego przy łóżku statywu z butlą i rurką. Miał wrażenie, że butelka lekko się chwieje.

Usiłując stłumić narastający lęk, Bruce zaczął się zastanawiać nad swoim samopoczuciem. Przede wszystkim niepokoiła go odpowiedź na zasadnicze pytanie: czy nie dzieje się z nim w tej chwili coś złego? Od dnia, w którym przeżył atak serca, stracił zaufanie do swojego zdrowia; obawiał się, by to nagłe przebudzenie nie zapowiadało jakiejś nowej katastrofy. Może szwy na sercu puściły? Bardzo się tego obawiał tuż po operacji. Czy może bypass się rozluźnił?

Bruce czuł pulsowanie tętna w skroniach, ale oprócz pocenia się rąk i nieprzyjemnego uczucia w głowie, które przypisywał gorączce, nie miał powodu do niepokoju. W każdym razie nie czuł żadnego bólu, a przede wszystkim piekącego ucisku w piersi zapowiadającego zwykle atak serca.

Spróbował nabrać większą ilość powietrza do płuc: nic, najmniejszego bólu, chociaż włożył w to nieco wysiłku.

Nagle w wypełniającym salę półmroku rozległ się chrapliwy, flegmisty kaszel. Bruce poczuł nowy przypływ lęku, ale szybko uświadomił sobie, że te odgłosy wydaje Hauptman, leżący na sąsiednim łóżku pacjent. Z pewnością to on obudził go swoim kaszlem. Na tę myśl Bruce poczuł coś w rodzaju ulgi. Starzec zakaszlał raz jeszcze, a następnie hałaśliwie przewrócił się na drugi bok.

Bruce zaczął się zastanawiać, czy nie warto wezwać do Hauptmana pielęgniarki; miałby wtedy okazję do porozmawiania. Rzecz jednak w tym, że sąsiad często kaszlał, jego kaszel nie stanowił więc wystarczającego pretekstu do takiego alarmu.

Nieprzyjemne gorączkowe uczucie zaczęło w nim narastać. Chory poczuł, jakby jego pierś zalała gorąca fala. Wrócił lęk, że dzieje się z nim coś niepokojącego.

Spróbował spojrzeć w kierunku bocznej metalowej poręczy łóżka, do której przymocowany był przycisk dzwonka. Głowę miał zbyt ciężką, żeby ją odwrócić, ale kątem oka dostrzegł, że ze stojącej obok butli z kroplówką w miarowym, lecz dziwnie przyspieszonym tempie spływają krople wypełniającej butlę cieczy. Załamujące się w kroplach światło sprawiało wrażenie iskrzenia, które lada chwila spowoduje wybuch.

To było bardzo dziwne! Bruce wiedział, że kroplówka znajdowała się obok niego tylko na wszelki wypadek, a podłączona powinna spływać jak najwolniej. Bruce dobrze to pamiętał i przed wyłączeniem lampki do czytania za każdym razem to sprawdzał.

Spróbował odnaleźć palcami przycisk dzwonka. Nie był jednak w stanie się poruszyć. Wyglądało tak, jakby prawe ramię odmawiało mu posłuszeństwa. Spróbował ponownie - również bez rezultatu.

Strach zamienił się w panikę. Teraz był już pewien, że dzieje się z nim coś przerażającego. W najlepszym szpitalu nie miał w tej chwili opieki lekarskiej. Musi wezwać pomoc. Musi natychmiast wezwać pomoc. To jest jak koszmarny sen, z którego nie może się obudzić.

Unosząc głowę nad poduszką, Bruce zawołał pielęgniarkę. Był zdumiony, że jego głos zabrzmiał tak cicho. Chciał krzyczeć, a z jego ust wydobywał się zaledwie szept. Jednocześnie głowa zaciążyła mu straszliwie, jakby była z ołowiu; musiał wytężyć wszystkie siły, żeby ją utrzymać nad poduszką. Z wysiłku zaczął drżeć, a razem z nim zaczęło się trząść całe łóżko.

Ulegając panice, opadł z powrotem na poduszkę z ledwo dosłyszalnym westchnieniem. Ponownie spróbował zawołać, ale zamiast swojego głosu i słów usłyszał tylko nieartykułowany syk. Cokolwiek się z nim działo - szło ku gorszemu. Zdawało mu się, że niewidoczny ołowiany pled rozciąga się nad nim i przyciska do łóżka. Jego oddech stawał się coraz bardziej nierówny i przyspieszony. Z najwyższym przerażeniem Bruce uprzytomnił sobie, że się dusi.

Jakimś cudem udało mu się jeszcze pozbierać myśli i przypomnieć o dzwonku alarmowym. Ogromnym wysiłkiem woli uniósł ramię nad łóżkiem i nieskoordynowanym ruchem przesunął po piersi. Miał wrażenie, jakby był zanurzony w gęstej, lepkiej mazi. Palce kurczowo przylgnęły do poręczy w poszukiwaniu przycisku, lecz go nie znalazły. Resztkami sił przewrócił się na lewy bok, przyciskając mimowolnie twarz do zimnej, stalowej poręczy, która zasłaniała mu prawe oko. Brakowało mu już siły, żeby poruszyć się i zmienić pozycję. Lewym okiem dojrzał leżący na podłodze przycisk dzwonka.

Panika i desperacja ogarnęły Bruce'a, gdy poczuł, że ucisk na jego ciało wciąż narasta i wyklucza możliwość wykonania choćby najmniejszego ruchu. Przerażony pomyślał, że coś niedobrego musiało się stać z jego sercem: prawdopodobnie wszystkie założone podczas operacji szwy popękały. Uczucie duszności rosło, a jednocześnie wszystko w nim niemal krzyczało o dodatkowy dopływ powietrza. Był całkowicie sparaliżowany, zdolny jedynie do wydawania z siebie przytłumionych jęków. Mimo to był zupełnie przytomny, zachował całkowitą jasność umysłu. Wiedział, że umiera. W uszach mu dzwoniło, czuł zawrót głowy i nudności. Potem zapadła ciemność...

 

Pamela Breckenridge już od roku pracowała w szpitalu codziennie od jedenastej wieczorem do siódmej. Nie była to popularna zmiana, ale ona ją doceniała, gdyż dawała sporo swobody. Latem chodziła w ciągu dnia na plażę, a sypiała wieczorami. Wysypiała się dobrze - całe siedem godzin. Lubiła swoje nocne dyżury. W nocy było w szpitalu mniej nerwowości i bieganiny. W ciągu dnia czuła się często jak policjant na skrzyżowaniu ulic - rozrywana na lewo i na prawo. Poza tym Pamela wolała nie dzielić się z nikim odpowiedzialnością.

Tej nocy szła pustym, ciemnym korytarzem, wsłuchana w ciszę szpitala: do jej uszu dochodził jedynie syk respiratora i odgłosy własnych kroków. Była za kwadrans czwarta. W tej chwili na oddziale nie było żadnego lekarza i Pamela dyżurowała tylko z dwiema innymi doświadczonymi pielęgniarkami. W trójkę radziły sobie nawet w najtrudniejszych sytuacjach.

Przechodząc obok pokoju 1832, Pamela zatrzymała się. Tej nocy przekazująca jej służbę pielęgniarka wspomniała, że kroplówka u Bruce'a kończy się, tak, że należałoby pomyśleć o zawieszeniu nad ranem nowej butli z D5W. Zawahała się. Była to czynność, której wykonanie mogła prawdopodobnie zlecić komu innemu, ale ponieważ znalazła się już pod drzwiami tego pokoju i nie przestrzegała pedantycznie tego, co do jej obowiązków należy, a co nie, postanowiła zrobić to sama.

W słabo oświetlonej sali przywitał ją kaszel chorego, budząc w niej samej podobny odruch. Bezszelestnie przesunęła się wzdłuż łóżka Wilkinsona. Płynu w butli było mało; przestraszyła się, widząc jak szybko spływa drenem w stronę żył chorego. Zapasowa butla z D5W stała na nocnej szafce. Po dokonaniu wymiany pojemników i uregulowaniu kroplówki nagle nastąpiła na coś twardego. Spojrzała w dół: na podłodze leżał przycisk dzwonka. Gdy pochyliła się, by go podnieść, spostrzegła, że twarz chorego była dziwnie przyciśnięta do żelaznej poręczy łóżka. Coś tutaj było nie w porządku. Delikatnie przewróciła Bruce'a na plecy. Pacjent opadł bezwładnie na poduszkę jak szmaciana lalka, a jego prawa ręka przyjęła nienaturalną pozycję. Pamela pochyliła się: chory nie oddychał!

Sprawnymi, wytrenowanymi ruchami nacisnęła przycisk dzwonka, zapaliła stojącą na nocnej szafce lampkę i odsunęła łóżko od ściany. W ostrym, fluoryzującym świetle dostrzegła, iż skóra Bruce'a miała ciemnoniebieską barwę, jak chińska porcelana, co wskazywało, że chory musiał się czymś udławić i udusić. Pochyliwszy się nad nim, lewą ręką przesunęła do tyłu jego podbródek, prawą ścisnęła mu nozdrza i mocno dmuchnęła w otwarte usta. Ze zdziwieniem stwierdziła, że pierś Bruce'a uniosła się: najwidoczniej to, czym się udławił, nie stanowiło już przeszkody dla powietrza.

Ujęła Bruce'a za przegub dłoni - nie wyczuła pulsu. Usunęła poduszkę spod głowy, uderzyła go ręką w pierś, a następnie pochyliła się ponownie, by wdmuchnąć mu do ust powietrze.

Niemal jednocześnie wpadły do sali dwie pielęgniarki - Trudy i Rose. Pamela rzuciła w ich kierunku tylko jedno słowo: "kod" i obie natychmiast przystąpiły do akcji. Rose szybko nadała wiadomość o wypadku przez głośnik, Trudy zaś przyniosła mocną deskę o wymiarach 60 na 90 centymetrów, podkładaną zwykle pod pacjenta podczas masażu serca. Po ułożeniu Bruce'a na desce Rose zaczęła rytmicznie uciskać jego mostek. Po każdych czterech naciśnięciach Pamela wdmuchiwała powietrze do płuc pacjenta, gdy tymczasem Trudy pobiegła po wózek reanimacyjny i aparat EKG.

Kiedy po czterech minutach zjawił się Jerry Donovan, dyżurny lekarz, pielęgniarki zdążyły już podłączyć aparaturę EKG. Niestety, aparat kreślił prostą, poziomą linię, choć jednocześnie twarz Bruce'a nieco się zaróżowiła.

Stwierdziwszy, że EKG nie wykazuje pracy serca, Jerry - podobnie jak wcześniej Pamela - uderzył ręką w pierś pacjenta. Żadnej reakcji. Sprawdził źrenice: były rozszerzone i nieruchome. Za Jerrym nadszedł młody lekarz, Peter Matheson, a potem w drzwiach stanął jakiś rozczochrany student.

- Kiedy to się stało? - zapytał Jerry.

- Znalazłam go w takim stanie pięć minut temu - odpowiedziała Pamela. - Nie mam pojęcia, kiedy mógł stracić przytomność. Nie było go na głównym monitorze. Skórę miał szarosiną.

Jerry skinął głową w milczeniu. Przez ułamek sekundy zastanawiał się nad celowością dalszych prób reanimacji. Podejrzewał, że u pacjenta nastąpiła już śmierć mózgu. Nie mógł się jednak zdecydować, co robić dalej - łatwiej było kontynuować to, co już zaczął.

- Potrzebuję dwóch ampułek dwuwęglanu i trochę epinefryny - burknął, biorąc z wózka rurkę dotchawiczą. Cofnąwszy się nieco, polecił Pameli, by wznowiła sztuczne oddychanie: po chwili wprowadził do krtani Bruce'a laryngoskop, a następnie założył rurkę dotchawiczą i umocował worek ambu, który połączył ze znajdującym się w ścianie źródłem tlenu. Postawiwszy stetoskop na piersi pacjenta, polecił przytrzymać go Peterowi, a sam zaczął rytmicznie naciskać worek ambu. Pierś Bruce'a natychmiast zaczęła się unosić.

- Wiemy przynajmniej, że drogi oddechowe są w porządku - powiedział jakby do siebie Jerry.

Tymczasem podano dwuwęglan i epinefrynę.

- Zaaplikujemy mu chlorek wapnia - zdecydował Jerry, obserwując jak twarz Bruce'a powoli przybiera normalny, różowawy kolor.

- Ile? - spytała Trudy, podchodząc do wózka reanimacyjnego.

- Pięć centymetrów sześciennych dziesięcioprocentowego roztworu - odpowiedział Jerry, a zwracając się do Pameli zapytał: - Na co chorował?

- Jest po bypassie - odparła. Rozpostarła kartę choroby, którą podała jej Rose. - Czwarty dzień po operacji. Stan dobry.

- Był dobry - poprawił ją Jerry. Skóra Bruce'a przybrała już niemal całkowicie normalną barwę, tylko źrenice były wciąż rozszerzone, a aparat EKG rysował wciąż tę samą prostą linię.

- Być może nastąpił ciężki, rozległy zawał serca, a może był to zator płucny. Pani powiedziała, że był siny, kiedy go znalazła?

- Szarosiny - potwierdziła Pamela.

Jerry potrząsnął głową. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie powinna wystąpić sinica. Jego rozważania przerwało przybycie chirurga stażysty. Był rozespany.

Jerry zwięźle przedstawił mu sytuację. W uniesionych do góry rękach trzymał strzykawkę, próbując uwolnić znajdującą się w niej epinefrynę od pęcherzyków powietrza; następnie wbił igłę prostopadle w pierś Bruce'a. Rozległo się ciche "plaśnięcie", gdy igła przebiła ścięgna. Poza tym słychać było tylko szum aparatu EKG, wypluwającego z siebie taśmę z płaskim wykresem. Kiedy Jerry cofnął tłoczek strzykawki, jej wnętrze wypełniła krew. Przekonany, że trafił w serce, wstrzyknął zawartość do środka, po czym polecił Peterowi wznowienie masażu serca, a Rosie - sztucznego oddychania.

Nadal nie było żadnych oznak pracy serca. Wydobywając ze sterylnego opakowania dożylną elektrodę rozrusznika, Jerry zastanawiał się nad celowością swoich wysiłków. Intuicyjnie czuł, że sprawy zaszły już za daleko. Musiał jednak skończyć to, co zaczął. Zwilżonym betadyną tamponem zaczął nacierać lewą stronę szyi Bruce'a, przygotowując zabieg.

- Czy chciałbyś może, żebym ja to zrobił? - zapytał chirurg, odzywając się po raz pierwszy.

- Sądzę, że opanowaliśmy już sytuację - stwierdził Jerry, nadrabiając miną.

Pamela pomogła mu założyć chirurgiczne rękawice. Mieli właśnie przystąpić do układania pacjenta do zabiegu, gdy w drzwiach pojawiła się jakaś postać, odsuwając na bok stojącego w nich studenta. Uwagę Jerry'ego zwróciło zachowanie się chirurga stażysty: był tak bardzo uniżony wobec przybyłego, że brakowało tylko, by mu zasalutował. Nawet pielęgniarki wyprostowały się mimo woli, gdy do sali wkroczył Thomas Kingsley, najlepszy chirurg w szpitalu. Był ubrany jak do zabiegu - najwidoczniej przyszedł prosto z sali operacyjnej. Podszedł do łóżka i łagodnie położył dłoń na ramieniu Bruce'a, jakby w ten sposób chciał postawić diagnozę.

- Co robisz? - zapytał Jerry'ego.

- Zakładam elektrodę do komory serca - odpowiedział Jerry, nieco speszony obecnością przybyłego. Etatowi lekarze zwykle nie pojawiali się w takich sytuacjach, szczególnie w środku nocy.

- Wygląda na to, że serce całkowicie przestało pracować - stwierdził doktor Kingsley, przebiegając wzrokiem kawałek taśmy EKG. Nie zachodzi tu przypadek bloku przedsionkowo-komorowego. Rozrusznik chyba już nic nie pomoże. Tracisz po prostu czas. - Namacał puls w pachwinie Bruce'a. Spoglądając na Petera, który był już spocony od wysiłku, rzekł: - Puls jest silny. Dobrze pracowałeś, a zwracając się do Pameli, rzucił krótko: - Numer szósty, proszę.

Pamela podała mu natychmiast rękawice; założył je i poprosił o skalpel.

- Czy mógłbyś zdjąć z niego opatrunki? - zwrócił się do Petera. Od Pameli zażądał przygotowania wysterylizowanych cienkich nożyc.

Peter spojrzał na Jerry'ego, jakby oczekując od niego zgody, a następnie przerwał masaż i ściągnął plątaninę plastrów i gazy z mostka pacjenta. Kingsley podszedł do łóżka i palcem wypróbował ostrze skalpela. Nie namyślając się, zanurzył nóż w gojącej się ranie i pociągnął go z góry na dół. Słychać było jak ostrze przecina niebieskie, przezroczyste szwy nylonowe. Peter odsunął się na bok, żeby nie przeszkadzać.

- Nożyce - rzucił doktor Kingsley; wszyscy przyglądali mu się bacznie jak urzeczeni. Na ich oczach działo się coś, o czym dotąd mogli czytać, ale nigdy oglądać.

Doktor Kingsley porozcinał szwy łączące mostek. Następnie wcisnął obie ręce w otwartą ranę i siłą rozepchnął obie połowy mostka. Rozległ się ostry chrzęst. Jerry Donovan usiłował zajrzeć w głąb rany, ale doktor Kingsley zasłaniał mu widok. W każdym bądź razie nie widać było krwawienia.

Doktor Kingsley wsunął teraz rękę w głąb otwartej piersi i ujął w place koniuszek serca, po czym zaczął go rytmicznie uciskać, skinieniem głowy dając znak Rosie, kiedy powinna napełniać płuca pacjenta powietrzem. - Proszę teraz sprawdzić puls - polecił. - Peter posłusznie to wykonał. - Jest silny - oświadczył.

- Potrzebuję trochę epinefryny - powiedział Kingsley. - Sprawa nie przedstawia się dobrze. Sądzę, że pacjent już od pewnego czasu nie żyje.

Jerry Donovan zastanawiał się, czy nie powiedzieć, że odniósł takie samo wrażenie, ale się powstrzymał.

- Proszę sprowadzić aparat EEG - polecił doktor Kingsley, kontynuując masaż serca. - Zobaczymy, czy mózg jeszcze pracuje.

Trudy podeszła do telefonu.

Doktor Kingsley wstrzyknął pacjentowi epinefrynę, co jednak nie miało żadnego wpływu na wskazania aparatu EKG. - Czyj to pacjent? - zapytał.

- Doktora Ballantine'a - odpowiedziała Pamela.

Pochyliwszy się nad Bruce'em, doktor Kingsley zajrzał w głąb otwartej rany. Jerry domyślił się, że dokonuje w tej chwili fachowej oceny pracy chirurga. Było powszechnie wiadome, że gdyby za poziom techniki chirurgicznej wystawiano oceny, to stosunek ocen przyznanych Kingsley'owi i Ballantine'owi wynosiłby w przybliżeniu 10:3, mimo że ten ostatni był szefem oddziału kardiochirurgii.

Nagle Kingsley uniósł głowę i spojrzał na studenta medycyny tak, jakby zobaczył go po raz pierwszy. - Na jakiej podstawie mógłbyś stwierdzić, że to nie jest przypadek bloku przedsionkowo-komorowego, doktorze?

Z twarzy studenta odpłynęła cała krew. - Nie wiem - wydusił wreszcie z trudem.

- Na swój sposób odważna odpowiedź - roześmiał się Kingsley. - Chciałbym mieć taką odwagę przyznać się, że czegoś nie wiem, gdybym był studentem medycyny. - Zwracając się do Jerry'ego, zapytał: - Jak zachowują się źrenice naszego pacjenta?

Jerry uniósł powieki Bruce'a: - Są nieruchome - odparł.

- Proszę przynieść jeszcze jedną ampułkę dwuwęglanu - polecił Kingsley. - Zakładam, że zaaplikowałeś mu wapno?

Jerry skinął głową.

Przez kilka następnych minut, wśród panującej ciszy, Kingsley masował serce pacjenta, dopóki nie pojawił się technik z nienajnowszej generacji encefalografem.

- Chcę tylko wiedzieć, czy w mózgu pacjenta zachodzą jeszcze jakiekolwiek procesy bioelektryczne - Kingsley rzucił mimochodem.

Technik umocował przy czaszce elektrody i włączył aparat. Wykres fal mózgowych był równie płaski jak EKG.

- Niestety, nic już nie poradzimy - stwierdził Kingsley i wyjął dłoń z wnętrza piersi Bruce'a. Ściągnął rękawiczki. - Trzeba wezwać doktora Ballantine'a. Dziękuję wam za pomoc. - Zdecydowanym krokiem wyszedł z sali.

- Nigdy dotąd nie widziałem czegoś podobnego - zauważył Peter, patrząc na otwartą nożem chirurga pierś Bruce'a.

- Ja też - przytaknął Jerry. - Przyglądałem się temu z zapartym tchem. - Obaj podeszli do łóżka i zajrzeli w głąb rany.

Jerry najpierw odkaszlnął, a następnie powiedział w zamyśleniu:

- Nie wiem, co bardziej jest potrzebne, by tak odważnie krajać człowieka: fachowość, czy też wielka pewność siebie.

- Chyba jedno i drugie - rzekła Pamela, wyjmując z gniazdka wtyczkę od EKG. - A teraz proponowałabym, żeby panowie nam nie przeszkadzali: musimy wszystko doprowadzić do porządku. Aha, omal nie zapomniałam powiedzieć, że gdy znalazłam pana Wilkinsona w tym stanie, kroplówka była odkręcona niemal do oporu; a przecież powinna sączyć się powoli. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie dla sprawy, ale pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli o tym powiem.

- Dziękuję - odparł Jerry. Myślami był gdzie indziej. Zafascynowany, wsunął palec w głąb rany i dotknął serca.

- Mówią, że Kingsley to kawał aroganckiego sukinsyna. Mimo to wiem na pewno, że gdyby zaszła potrzeba, to właśnie jego prosiłbym o zrobienie mi bypassu.

- Amen - powiedziała Pamela odsuwając go od łóżka, by rozpocząć rutynowe czynności.

 

Rozdział I

 

 

- Tej nocy przyjęliśmy tylko jednego pacjenta - oświadczyła Cassandra Kingsley, zaglądając do swojego notatnika. Czuła się nieswojo pod obstrzałem spojrzeń całego zespołu oddziału psychiatrii Clarkson 2, zebranego na porannej odprawie. - Nazywa się William Bentworth i jest pułkownikiem - ciągnęła. - Ma czterdzieści osiem lat, rasy białej, trzy razy rozwiedziony. Został przywieziony przez pogotowie po awanturze w gejowskim barze. Był bardzo pijany i zachowywał się grubiańsko wobec personelu.

- Mój Boże! - roześmiał się Jacob Levine, główny lekarz zakładowy. Zdjął z nosa okrągłe, w drucianej oprawie okulary i przetarł oczy. - Podczas pierwszego dyżuru trafiłaś na Bentwortha!

- Przeszłaś przez prawdziwą próbę ogniową! - stwierdziła Roxane Jefferson, czarna niegłupia pielęgniarka. - Nie można powiedzieć, że psychiatria w Boston Memorial jest nudnym zajęciem!

- Nie był dla mnie idealnym pacjentem - ze słabym uśmiechem przyznała Cassi. Uwagi Jacoba i Roxany dodały jej pewności siebie - poczuła, że gdyby nawet st...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin