Cook Glen - Imperium grozy 04 Ogień w jego dłoniach.rtf

(1321 KB) Pobierz

Glen Cook

 

Ogień w  jego dłoniach

 

Przełożył Jan Karłowski

 

Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu wysiłkowi zawdzięczam, że podczas wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź nigdy nie zboczyła z  kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą.

Rozdział pierwszy

Narodziny mesjasza

 

Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi i  zaczęła zakosami wspinać się między wzgórza. Znudzone wielbłądy wydeptywały szlak, wyzutymi z  wdzięku krokami pokonując kolejne mile znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej, znużonej karawany składała się z  dwunastu umęczonych zwierząt i  sześciu wyczerpanych ludzi.

Zbliżali się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w  El Aquila i  znowu podejmą przeprawę przez Sahel, udając się po kolejny ładunek soli.

Obserwowało ich dziewięć par oczu.

Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie daktyle, szmaragdy z  Jebal al Alf Dhulquarneni i  relikty epoki imperialnej cenione przez kupców z  Hellin Daimiel. Zapłatą za towary będzie sól wydobyta z  dalekiego zachodniego morza.

Karawanie przewodził posunięty w  latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował rodzinnym interesem. Towarzyszyli mu bracia, kuzyni i  synowie. Najmłodszy chłopak, Micah, ledwie skończył dwanaście lat – była to jego pierwsza podróż rodzinną trasą.

Tych, którzy obserwowali ich czujnie z  ukrycia, nie obchodziło, kogo mają przed sobą.

Ich wódz wyznaczył każdemu jego ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało od upału, słońce całą mocą swego blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień najgorętszego lata, jakie pamiętano.

Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w  śmiertelną pułapkę wąwozu.

Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym szakale.

Trafiony w  głowę, Micah padł jako pierwszy. W  uszach aż mu zadzwoniło od siły ciosu. Ledwie starczyło mu czasu, by pojąć, co się dzieje.

Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że jest to lato zła. Nigdy dotąd słońce nie było tak palące, a  oazy tak suche.

W rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko, by rabować karawany z  solą. Starożytne prawa i  obyczaje chroniły je nawet przed łupieżczymi praktykami poborców podatkowych – tych bandytów, których usprawiedliwiał fakt, że kradli w  imię króla.

Micah odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu, aby pożałować, że również nie zginął. Ból potrafił znieść. Był w  końcu synem Hammad al Nakir. A  dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w  ognistym palenisku.

Myśl o  śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką odczuwał.

Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł i  płakał, podczas gdy hieny szarpały ciała jego krewnych i  wadziły się o  smaczniejsze kąski.

Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i  jednego wielbłąda. Chłopak sam był w  bardzo kiepskim stanie. Przy każdym ruchu dzwoniło mu w  uszach i  dwoiło się w  oczach. Chwilami wydawało mu się, że słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi, tylko uporczywie brnął w  stronę El Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami długości stu jardów.

Co chwila tracił przytomność.

Za piątym lub szóstym razem zbudził się w  niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka woń charakterystyczna dla lisa. Ból łupał to w  jednej, to w  drugiej skroni. Przez całe życie nękały go bóle głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął. Z  jego ust wydobył się żałosny pisk.

Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to.

W głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego i  niezwykle starego. Pomarszczona dłoń podała mu blaszany kubek. Jego dno ledwie zwilżała jakaś ciemna, aromatyczna ciecz.

Micah wypił wszystko. I  znów pogrążył się w  zapomnieniu.

Jednak nie przestał słyszeć odległych głosów, które bez końca mówiły o  wierze, Bogu i  przeznaczeniu, jakie staje przed synami Hammad al Nakir.

Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i  karmił go nie milknącymi nawet na moment litaniami dżihad. Czasami, w  bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet swego skrzydlatego konia, by pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin Daimiel. Gog-Ahlan – obrócone w  ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes. Freylandię. Samą Hammad al Nakir, Pomniejsze Królestwa i  jeszcze tyle, tyle innych krain. I  bez końca powtarzał mu anioł, że ziemie te należy zmusić, by ugięły swe kolana przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg, wieczny przecież, był cierpliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg wszystko rozumiał. Ale Boga niepokoiło odstępstwo jego Wybranych. Nie dbali już o  to, by nieść Prawdę pośród ludy.

Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko synów Hammad al Nakir, którzy pozwolili, by pachołkowie Złego stępili ich wolę służenia Prawdzie.

 

* * *

 

Cztery wieki przed narodzinami Micaha al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem, którego władza objęła cały zachód. Jednak jego królowie byli okrutni i  nazbyt często pozwalali, by kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie o  własnej korzyści.

A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło ono, że przez kobietę Imperium spotka zagłada. Nic więc dziwnego, iż ci ponurzy nekromanci bez śladu litości gładzili wszystkie władające Mocą kobiety.

Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o  imieniu Smyrena.

Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej katów. Syn ów wyemigrował do Shinsan. Uczył się pod kierunkiem Tervola i  Książąt Taumaturgów Imperium Grozy. A  potem powrócił, zgorzkniały i  przepełniony żądzą zemsty.

Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego sztandary ściągali wszyscy wrogowie Imperium. Rozpętał najokrutniejszą z  wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarownicy Ukazani także byli potężni, a  oficerowie i  prości żołnierze Imperium wierni i  zaprawieni w  bojach. Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i  pożerały całe narody.

Za owych czasów Imperium było żyzne i  bogate. Wojna uczyniła z  niego rozległą, kamienistą równinę. Koryta wielkich rzek zamieniły się w  kanały martwego piasku, a  kraina zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci. Potomkowie królów – obróceni w  drobnych watażków band obszarpańców – rzezali się w  maleńkich krwawych waśniach o  błotniste dziury nazywane oazami.

Tak było, dopóki jedna z  rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła pozycji nominalnego przynajmniej suwerena na terytorium pustyni, zapewniając tym samym kruchy, często zrywany pokój. Dopiero wtedy na poły spacyfikowane plemiona zaczęły wznosić niewielkie osady i  odnawiać stare świątynie.

Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie wiara w  to, że trudy, jakie przeżywają, stanowią próbę zesłaną im przez Boga, pozwalała znieść upalną pogodę, pustynię i  dzikość sąsiadów. Tylko niewzruszone przekonanie, że Bóg pewnego dnia zlituje się i  przywróci im należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego borykania się z  życiem.

Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów osiadłych, rolników i  mieszkańców miast. Hierarchie teologiczne nie upadły wraz z  ziemskimi. W  miarę jak pokolenia mijały, a  Pan nie chciał się zlitować, zwykli ludzie oddalali się coraz bardziej od kapłanów, którzy niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili zaadaptować dogmatów do warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajonych ważyć wszystko na delikatnych szalach śmierci.

 

* * *

 

Lato było chyba najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku. Zbliżająca się jesień nie niosła żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały. Gwarantowany przez władzę porządek powoli wymykał się z  rąk Korony i  kapłanów. Narastał chaos, w  miarę jak zdesperowani ludzie powracali do trybu życia zamkniętego w  błędnym kręgu wzajemnych napaści i  mszczenia doznanych krzywd, młodsi kapłani zaś występowali przeciwko starszym w  kwestii religijnego sensu suszy. Gniew, całkowicie wymykający się spod kontroli, wędrował po obnażonych wzgórzach i  wydmach. Niezadowolenie czaiło się w  każdym cieniu.

Ziemia wsłuchiwała się w  poszeptywania nowego wiatru.

A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań zareagował, miał stać się jednocześnie jego przekleństwem i  uświęceniem.

Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za sobą. Przeżył pięćdziesiąt lat w  kapłaństwie, obecnie był zupełnie ślepy. Niewiele więc mógł uczynić w  służbie swego Pana. Teraz to Jego słudzy powinni troszczyć się o  niego.

Oni jednak dali mu miecz i  ustawili, by strzegł tego stoku. Nigdy w  życiu nie miał ani dość siły, ani woli, by nauczyć się władania bronią. Nawet gdyby ktoś z  el Habib wybrał tę drogę, aby ukraść wodę ze źródeł czy zbiorników Al Ghabha, nie miał zamiaru nic w  tej sprawie zrobić. Przed zwierzchnikami tłumaczyłby się słabym wzrokiem.

Starzec żył prawdziwie wedle zasad swej wiary. Uważał siebie za bliźniego wszystkich ludzi na całej Ziemi Pokoju, nie miał więc nic przeciwko temu, by korzystny los, jaki przypadł mu w  udziale, dzielić z  tymi, których Pan kazał mu prowadzić.

Świątynia Al Ghabha dysponowała wodą. El Aquila nie miała ani kropli. Nie rozumiał, dlaczego jego przełożeni byli zdolni posunąć się aż do obnażenia stali, by utrzymać tę przeciwną naturze nierównowagę.

El Aquila leżała po jego lewej stronie, odległa o  milę. Nędzna wioska stanowiła ośrodek życia plemienia el Habib. Masyw Świątyni i  klasztoru, w  którym mieszkał al Assad, wznosił Się ku niebu dwieście jardów za jego plecami. Klasztor stanowił miejsce, w  którym u  schyłku życia szukali schronienia kapłani zachodniej pustyni.

Źródło odgłosu znajdowało się gdzieś w  dole kamienistego stoku, którego kazano mu strzec.

Al Assad pobiegł truchtem w  tamtą stronę, kierując się w  znacznie większej mierze słuchem niźli spojrzeniem pokrytych kataraktą oczu. Po chwili usłyszał znowu ten odgłos. Brzmiał niczym mamrotanie człowieka konającego na łożu tortur.

Znalazł chłopca leżącego w  cieniu głazu.

Na pytania „Kim jesteś?” oraz „Potrzebujesz pomocy?” – nie uzyskał żadnej odpowiedzi. Ukląkł. Bardziej z  tego, co wyczuł dotykiem palców, niźli z  tego, co zobaczył, wyrozumował, iż odnalazł ofiarę pustyni.

Zadrżał, znajdując pod opuszkami popękaną, pokrytą strupami, spaloną słońcem skórę.

Dziecko – wymruczał. – I  to nie z  El Aquila.

Doprawdy, niewiele już życia młodzieńcowi pozostało. Słońce wypaliło zeń prawie wszystkie siły, wysysając nie tylko ciało, lecz i  ducha.

Chodź, mój synu. Wstań. Jesteś już bezpieczny. Dotarłeś do Al Ghabha.

Młodzieniec nie odpowiedział. Al Assad spróbował go podnieść. Chłopiec ani mu przeszkadzał, ani pomagał. Imam nie był w  stanie skłonić go do żadnej reakcji. Najwyraźniej stracił resztki woli życia, stać go było tylko na bezładne mamrotanie, które jednak zadziwiająco układało się w  słowa:

Wędrowałem z  Aniołem Pańskim. Widziałem mury Raju. – Po chwili jednak zupełnie stracił świadomość. Al Assad nie potrafił podnieść go znowu.

Starzec pokonał całą długą i  bolesną drogę z  powrotem do klasztoru, zatrzymując się co pięćdziesiąt jardów, aby zwrócić się do Pana z  prośbą o  oszczędzenie swego życia, przynajmniej do czasu, aż doniesie opatowi o  znalezieniu potrzebującego pomocy dziecka.

Jego serce znowu zaczęło gubić rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę, że już niedługo Śmierć weźmie go w  swe ramiona.

Al Assad nie obawiał się już Mrocznej Pani. Nękany bólami i  ślepotą, wręcz wypatrywał końca wszelkiej udręki, jaki znajdzie w  jej objęciach. Błagał jednak o  chwilę zwłoki, która pozwoli mu spełnić ostatni dobry uczynek.

Doprowadziwszy tę ofiarę pustyni wprost do niego i  na ziemię Świątyni, Pan złożył tym samym obowiązek na jego barkach i  na barkach wszystkich pozostałych kapłanów.

Śmierć usłyszała i  wstrzymała swą dłoń. Być może przewidziała czekające na nią w  przyszłości bogatsze żniwa.

Opat z  początku mu nie uwierzył i  nawet skarcił za porzucenie wyznaczonego posterunku.

To sztuczka el Habib. W  tej chwili z  pewnością kradną nam wodę – stwierdził. Ale al Assad przekonał go, co bynajmniej nie napełniło opata zadowoleniem. – Ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, jest kole...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin