Leger Jack-Alain Godzina T A5.doc

(2440 KB) Pobierz
Godzina Tygrysa




Jack-Alain Léger

Godzina Tygrysa

 

 

Przełożyła: Bożena Sęk

Tytuł oryginału L'heure du Tigre

Wydanie oryginalne 1979

Wydanie polskie 1991

 

Bohatera tej powieści można nazwać współczesnym hrabią Monte Christo. Abel Young niespodziewanie staje się właścicielem doskonale prosperującego pisma zapisał mu je w spadku ojciec, o którego istnieniu nie wiedział. Zarządzanie gazetą pozostawia przyrodniemu bratu, sam zaś postanawia wyjechać do Wietnamu jako jej korespondent. Nie przychodzi mu do głowy, że ma wrogów, którzy skwapliwie wykorzystają okazję w Wietnamie Abel znika w niejasnych okolicznościach...

 

Spis treści:

Prolog.              4

Część pierwsza - Godzina Kota.              10

Część druga - Godzina Wilczycy.              58

Część trzecia - Godzina Szczura.              125

Część czwarta - Godzina Sowy.              186

Część piąta - Godzina Małpy.              247

Część szósta - Godzina Pająka.              333

Część siódma - Godzina Tygrysa.              426

Epilog.              588


Dla Jeana Raphoza,

który nauczył mnie odwagi.

 

 

Pamięci Anny Hoang,

bez której nie mógłbym tego napisać.

 

 

«Kiedy wreszcie zorza rozbłyska w mrokach najczarniejszej nocy, kiedy dziki zwierz budzi się, by iść do wodopoju, a poniżeni ludzie wstają, by zaspokoić żądzę zemsty - ta pora zwie się GODZINĄ TYGRYSA...»

Wah - Han

 

 

«Trzecia godzina nocy wybiła, GODZINA TYGRYSA, i wstałem i przeciągnąłem się niby okrutny tygrys, który wstaje i przeciąga się i ryczy w odległym lesie. Wiedziałem, że dla mnie wybiła godzina odwetu; a dla niegodziwych godzina skruchy...»

Anonim (Hu Kui?)

 

 

«Nie drżyj, serce moje! Duszo moja, nie lękaj się! Trzeba uzbroić się w cierpliwość i zawziętość - wkrótce nadejdzie GODZINA TYGRYSA...»

Huo - Mai J'En


Prolog.

- Nigdy go nie zapomnę. Nie potrafię. On był życiem, rozumiesz? Samym życiem.

- Faye, proszę cię, chyba nie zaczniesz znowu...

- Nie, posłuchaj!

- Faye!

- On był życiem, a ja nie żyję. Nie żyję od dnia, kiedy...

- To tylko słowa! Słowa. Słowa. Faye, jak zwykle nie chcesz stawić czoła rzeczywistości. Wolisz żyć w swoich snach, marzeniach, w ciasnych marzeniach dziewczynki, która czeka na swojego księcia z bajki. Ale książę z bajki nie przyjdzie, a ty niedługo skończysz trzydzieści lat...

- Owszem. A ty sześćdziesiąt...

- Jesteś bezczelna, Fay! I złośliwa. W tym także przypominasz małą dziewczynkę, małą jędzę, która zasługuje na lanie... Tylko że powiem coś, co cię zrani: prawda jest taka, że to już prawie siedem lat, jak on nie żyje! Abel umarł, słyszysz, Faye? Abel umarł, więcej go nie zobaczysz! Abel umarł... A ty powinnaś teraz nauczyć się żyć. Nie jesteś już dzieckiem. Więc błagam, spróbuj choć raz mówić mi tylko i wyłącznie o sobie. Nie o nim. On mnie w ogóle nie obchodzi.

- Czy nie po to tu jestem, żeby mówić o wszystkim, co mi przychodzi do głowy? Czy nie tłumaczyłaś mi na początku tej parszywej analizy, która chyba nigdy się nie skończy... czy nie tłumaczyłaś mi, że wszystko ma znaczenie?

- Owszem, ale jeśli chodzi o to wspomnienie, do którego ciągle wracasz... Ta obsesja...

- A czy nie tłumaczyłaś mi też, że nawet powtarzanie się również ma ukryte znaczenie?

- Tak. Ale próbuję ci pomóc, chciałabym widzieć jakieś postępy. A ty jesteś w tej chwili na etapie regresu i bardzo ci to odpowiada. Z upodobaniem grzebiesz się w swoim nieszczęściu, w swoim cierpieniu. Nigdy nie masz tego dosyć. Toteż wiecznie wracasz do tej samej opowieści, którą znam już na pamięć: wszedł do pokoju...

- Do pokoju, gdzie umierał mój ojciec...

- Faye, ze sto razy opowiadałaś mi tę historię!

- I ze sto razy płaciłam ci czterdzieści pięć dolarów, żebyś przez krótkie dwadzieścia minut słuchała, jak ci ją opowiadam. Możesz jej więc wysłuchać po raz sto pierwszy... Dlatego że przynosi mi to ulgę i dlatego że na zakończenie tego cholernego seansu zapłacę ci jak zawsze...

- Nie bądź trywialna, moja droga! Nie w tym problem...

- Nie, dla was, psychoanalityków, problem nigdy nie jest w tym. Tylko kiedy chodzi o honorarium...

- Och, Faye, kochanie!

- Nie jestem twoim kochaniem! Jestem twoją pacjentką, pani doktor. I czy ci się to podoba, czy nie, opowiem ci tę moją historyjkę za czterdzieści pięć dolarów.

- No dobrze, mów! Jeśli ci to służy, opowiadaj! Czemu milczysz, Faye? Faye, chyba nie będziesz płakać? Faye, maleńka...

- Nie, nie będę płakać. Będę silna. Taka jak on...

- Faye... może faktycznie dotykamy tu czegoś istotnego. Opowiedz mi o nim, Faye. Opowiedz mi o nim jeszcze raz. Powiedz, kim był Abel.

W gabinecie zapadło milczenie. Doktor Levine zgasiła lampkę na biurku: półmrok bardziej sprzyja zwierzeniom. Faye wyciągnęła nogi, obrzuciła niepewnym spojrzeniem otaczające ją wnętrze wyłożone ciemną boazerią, wnętrze tak dobrze jej znane, ale teraz, gdy było pogrążone w półmroku, jakby trochę nierzeczywiste. Tak samo jak mało rzeczywisty był ten ciągnący się w nieskończoność dwudziestominutowy seans, i to «cholerne» popołudnie, które będzie musiała potem przetrzymać, pomyślała, i ten «cholerny» wieczór, który tak szybko nadejdzie: pusty, bez końca, nieokreślony... Całe to życie, «cholerne» życie, które zostało jej do przeżycia.

Abel za to był rzeczywisty - w to nie wątpiła, była to nawet jedyna rzecz, w jaką nigdy nie wątpiła. Abel nie był marzeniem, jak to doktor Levin usiłowała jej wmówić, nie był snem... Rozjaśnił na krótko jej tak trudne do udźwignięcia, tak uciążliwe życie. Ale teraz Abel nie żyje. Nie żyje! Z jakimż okrucieństwem doktor Levin przypominała jej o tym. «Tłusta krowa!» - pomyślała Faye. - «Za dużą przyjemność by jej sprawiło, gdyby zobaczyła, że płaczę...»

Nie, Faye nie będzie płakać. Nie dzisiaj. Obiecała to sobie. Sobie i Ablowi. Pamięci o nim...

Zapaliła cygaretkę, zaciągnęła się głęboko i metodycznie zgasiła ją na brzegu popielniczki, po czym cichym głosem podjęła opowieść o tym spotkaniu, którą doktor Levin tyle już razy słyszała z jej ust:

- Wszedł do tego pokoju... Wszedł w półmrok pokoju, gdzie umierał mój ojciec... Staliśmy przy jego łóżku, moja matka, brat i ja... Wszyscy troje ubrani już na czarno... Tak, na czarno. Co za brak taktu, prawda? Przy łożu chorego na czarno! Chciałam wcześniej zwrócić na to mamie uwagę, ale nie miałam odwagi... Nie śmiałam... nigdy nie śmiem mówić przy niej na głos, wiesz o tym... Więc ubrałam się tak, jak mi kazała... Powiedziała, że tak jest stosowniej! A Abel... Ha, pamiętam, jakby to było wczoraj: miał na sobie białą bawełnianą koszulkę, na nogach tenisówki i trochę wytarte dżinsy... ale tak w sam raz... To znaczy bez jakiejś ostentacji. Nic z niechlujnego stylu bitników... Nie, nie wyczuwało się w nim żadnej chęci prowokacji: był, jaki był, a na resztę gwizdał... Nie odgrywał żadnej komedyjki. I nigdy też nie zrobił na mnie wrażenia, że czuje się nie na miejscu, skrępowany... A przecież to była niesamowita rola! Ktokolwiek inny czułby się z pewnością zażenowany... A on po prostu nie potrafił być inny, niż był... On był... był rzeczywisty. Właśnie tak. Nie znajduję innego słowa. Był pierwszą osobą rzeczywistą, którą spotkałam w tym przeklętym bagnie, jakim od urodzenia jest moje życie... Wyglądał prawdziwie. Chcę powiedzieć, że był tam i to wystarczało, rozumiesz? Całą noc spędził w podróży, nie przebrał się ani nie ogolił, a jednak kiedy kamerdyner mojego ojca, ta stara ciota Geoffrey w białych rękawiczkach, kłaniający się w pas i z tym swoim niewiarygodnym angielskim akcentem... no więc kiedy Geoffrey otworzył mu drzwi i Abel wszedł między te wszystkie «ludwiki piętnaste» ze złoceniami, między starożytności, jakie się ogląda tylko w muzeach... hmm, jak by ci to powiedzieć? Wtedy właśnie my z naszymi dobrymi manierami i smutnymi minami w tych luksusowych żałobnych łachach poczuliśmy się intruzami! I na pewno nie ja jedna tak pomyślałam: moja podła matka zgromiła go spojrzeniem, jakby go przyłapała na podkradaniu sreber! A Jeremy podskoczył, zupełnie jakby usiadł na gwoździu... Śmiertelna cisza: słychać było tylko syk tlenu i ciężki oddech mojego ojca... Abel wcale nie próbował przybrać takiej okolicznościowo zasmuconej miny, w jaką się przystraja twarz wchodząc do pokoju człowieka umierającego. Nie był ani smutny, ani sztucznie wesoły, może ciut wzruszony. Skinął nam głową na powitanie, tak zwyczajnie, bez słowa, i zaraz podszedł do mojego... do swojego ojca. Nie popatrzył na niego ukradkiem tak jak my od trzech dni, odkąd byliśmy tam, u jego wezgłowia. Nie. Abel miał takie proste, szczere spojrzenie... I równocześnie szczyptę zdziwienia w oczach. Albo zmęczenia podróżą, sama nie wiem. Stał wyprostowany w nogach łóżka i biło od niego wielkie wrażenie siły, wrażenie rzetelności, spokoju... Był piękny. Nie było to takie piękno jak u ludzi, na których popatrzysz i od razu widzisz, że są piękni... To było jakieś piękno wewnętrzne... I odkrywało się je powolutku... Zaczęłam mu się przyglądać: było to bardzo niegrzeczne, wiedziałam, ale miałam to gdzieś. Byłam zaintrygowana. Nie wiedziałam jeszcze, kim jest i dlaczego się tam znalazł. W każdym razie mówiłam sobie: oto ktoś, kto się czuje idealnie w swojej skórze... A jednocześnie było w nim coś takiego kruchego, niedokończonego, dziecięcego jeszcze... Miał dopiero dwadzieścia cztery lata! i tchnął radością życia i zdrowiem: mocno opalony, o spierzchniętych wargach, na których zostały resztki białej maści, z taką śmieszną jasną obwódką dokoła oczu, zostawioną przez okulary wysokogórskie... Wiesz, jakie? Okrągłe, osadzone w skórzanej oprawie... Dodawało to czegoś... jak by to powiedzieć? czegoś błazeńskiego do jego uroku. Było to... rozczulające! Tak samo jak dołeczki w jego policzkach... I jak jasny puszek, który właściwie nie był zarostem... I jak ten przedni ukruszony ząb - myślę, że ukruszył go sobie przy upadku rok wcześniej. I jeszcze to, co mnie z miejsca oczarowało: jego krok, bardzo sprężysty, swobodny... Wrodzona elegancja ruchów... Ale sądzę, że na to miało też pewien wpływ uprawianie alpinizmu... Podobnie jak taniec, alpinizm nadaje człowiekowi jakąś swobodę ruchów... Abel kojarzył mi się z kotem. Tak, z pięknym kotem: uderzyło mnie to, kiedy zobaczyłam, jak podchodzi do wezgłowia łóżka... Kiedy zrobił to, o czym żadne z nas dotąd nie pomyślało: wziął rękę taty i łagodnie powiedział: «Widzisz, jestem!» To nie było oczywiście nic takiego, po prostu drobny dowód uczucia, ale byłam wstrząśnięta. Jak gdyby te słowa do mnie zostały skierowane: «Widzisz, jestem!» Już go w tamtej chwili kochałam! Kochałam... Wtedy zauważył, że go obserwuję, i znów zrobił coś równie niesłychanego: uśmiechnął się do mnie... Możesz to sobie wyobrazić? Uśmiechnął się do mnie i uczynił taki lekki serdeczny gest. Gest porozumienia... «Widzisz, jestem!» Nie musieliśmy sobie nic mówić: zrozumieliśmy się... A potem, hm, potem... tak, od tamtej chwili miałam uczucie, że będzie jak w tej piosence, wiesz? Że cień jego uśmiechu będzie mnie prześladował w snach... I te proste słowa: «Widzisz, jestem!»

- Nie, nie! On nie umarł! Nie mogę uwierzyć, że... Nie chcę myśleć, że on umarł. To nie ma sensu, wiem, ale czasami mówię sobie: on żyje! Śni mi się po nocach! Tak! on żyje! Abel! Abel!... I zrywam się ze snu. I krzyczę jego imię na cały głos! Widzę go! Jest tam! Och, Abel! Abel!... Powtarzam jego imię ciszej. Abel, Abel... Szepczę jego imię: Abel... I płaczę.


Część pierwsza - Godzina Kota.

Szedł w wątłym niebieskawym świetle dnia wschodzącego nad lodowcem. Szedł równym krokiem, nie patrząc pod nogi, po oślepiającym zboczu, które skrzypiało pod jego butami zaopatrzonymi w ostre raki. Szedł, wbijając niekiedy czekan, zapomniawszy o najbardziej elementarnych środkach ostrożności, których należy przestrzegać, gdy idzie się po lodowcu. Szedł pogrążony w myślach, we wspomnieniach, a przed nim, wyraźnie odcinający się na ciemnym jeszcze na północy niebie, rysował się szczyt z czerwonego granitu, straszliwa Aiguille du Fou.

Nagle stracił równowagę.

- Och! Czyżbyś chciał, żeby twój stary Jacques zleciał?

Nieco rozwlekły akcent sabaudzki i ton zarazem gderliwy i serdeczny, tak dobrze mu znane, przywołały go natychmiast do rzeczywistości. A rzeczywistość była taka, że omal nie upadł i nie ześliznął się do wąskiej sinawej rozpadliny, otwierającej się o kilka kroków dalej.

Odwrócił się i uśmiechnął dość żałośnie, jak zbesztane dziecko proszące, by mu wybaczono nieostrożność. Jacques Servoz, jego przewodnik, jego przyjaciel, który szedł z tyłu, odkąd opuścili biwak, dogonił go, zwijając linę w równe zwoje.

- To nic, Abel, dzisiaj ja sam jestem padnięty! No, puść mnie na prowadzenie, a ty się pozbieraj.

- Wybacz. Nie myślę o tym, co robię.

- Widzę. Stale myślisz o Johannie, nie sądź, że tego nie pojąłem! Tyle że ani na to czas, ani miejsce. Jeśli chcesz zawrócić, powiedz od razu... Wiesz, że nie będę miał ci za złe.

- Zgłupiałeś? Zawrócić! Jeszcze czego!

- Świetnie. Idziemy dalej. Ale musisz w takim razie wybrać: ona albo wspinaczka. Nie możesz myśleć równocześnie o jednym i drugim.

- Och, cicho już, błagam! - żartobliwie powiedział Abel. - Wyobraź sobie, że dokładnie to samo mi powiedziała przy rozstaniu: «Ha, w tym roku musisz wybrać: albo ja, albo góry!»

- I co odpowiedziałeś?

- Nic. Zanuciłem tylko tę piosenkę z nowego albumu Dylana: Most likely you go your way and I'll go mine...

- To znaczy?

- «Pewno ty pójdziesz swoją drogą, a ja pójdę swoją...» Przez cały ten czas, jak byliśmy z Johanną razem, zawsze mieliśmy jakąś piosenkę Dylana. Na każdą okoliczność życia... Zaczęło się od One too many morning, kiedyśmy się poznali. Potem była Love Minus Zero/No Limit, którą nazwaliśmy hymnem naszej miłości. O rany! Tyle razy puszczaliśmy ją tam i z powrotem! Płyta jest bardziej zdarta niż stary singiel... Zdarzyło nam się nawet słuchać jej stojąc na baczność, jak dwoje kretynów! Ale zawsze przebiegał nas taki sam dreszcz przy słowach: «Kochanie, milcząco do mnie mów...» A przecież Johanna wcale nie mówi milcząco, to znaczy rzadko. A jak wpadnie w nerwy...! Pamiętam, raz podeptała nowy album, który jej podarowałem na urodziny... Aż się pochorowałem z tego! I jak ostatni debil potrafiłem wtedy tylko powtarzać: och, nie! nowy Dylan! nowy Dylan!

No i właśnie nowego Dylana, Blonde on Blonde, kupiłem jej tego dnia, kiedyśmy postanowili rozstać się na lato. Jest tam genialny blues zatytułowany Visions of Johanna...

 

* * *

 

Na samym początku ich miłości, w czerwcu roku 1964, rzeczywiście była piosenka One too many morning, ale ich historia zaczęła się kilka godzin wcześniej, gdy jeszcze żadnemu przez myśl nawet nie przeszło, że się pokochają - wręcz przeciwnie.

Nad Paryżem rozpętała się burza i wielkie krople deszczu rozbijały się o parujący asfalt. Przy wjeździe na Autostradę Południa samotny chłopak z uniesionym kciukiem dusił się od dobrych dwudziestu minut w nieprzemakalnej pelerynie khaki i zaczynał już tracić nadzieję, że jakiś samochód osobowy czy ciężarówka zatrzyma się przy nim. Przyjechał z Kalifornii - było to wypisane fluorescencyjnymi literami na jego ciężkim plecaku, w poprzek którego miał starannie przy troczony czekan, buty lodowcowe i kilka zwojów liny. Jechał do Chamonix - takie przynajmniej widniało na kawałku kartonu życzenie wykaligrafowane grubym mazakiem, zaczynającym się rozmywać w deszczu. Za każdym razem, gdy jakiś pojazd stawał na czerwonym świetle, Abel przez opuszczoną do połowy szybę prosił i tłumaczył, wyjaśniając w niepewnej francuszczyźnie, «że jest studentem i że chce się spiąć na Mont Blanc». Nadaremnie: kiedy zapalało się zielone światło, doskonale obojętni kierowcy ruszali jak błyskawica, a spod kół tryskały strugi wody, lejąc mu się nawet pod pelerynę - «cholera!» Pot i deszcz: był przemoczony do suchej nitki i klął w duchu tych drańskich skurwieli Francuzów...

A przecież rankiem tego samego dnia, kiedy wylądował na Orly, szalał ze szczęścia. Był w Paryżu! Był we Francji! W kraju Rimbauda i Prousta! W kraju, gdzie są szczyty Grandes Jorasses i Aiguille du Midi! W kraju swojej Ma, swojej kochanej staruszki Madeleine!... W «drugiej ojczyźnie każdego, kto miłuje wolność i poezję», jak mu dość pompatycznie napisał stary Ford, jego profesor literatury porównawczej, kiedy go powiadomił o swoich planach! O wyjeździe do Francji...

Był we Francji. I w oczach miał łzy. Chciało mu się rzucać na szyję wszystkim ludziom mijanym na schodach prowadzących do sali odbioru bagażu, ściskać ich, mówić im, że ich kocha. Podśpiewywał, podskakiwał na śliskim marmurze holu, oszołomiony zmęczeniem podróżą i różnicą czasu. I w ogóle się nie oburzył na ograniczonego tłustego celnika, który kazał mu opróżnić plecak do samego dna i skrupulatnie przez dobry kwadrans oglądał cały jego ekwipunek wysokogórski, hak po haku, karabinek po karabinku, po czym stwierdził, że nic z tego chyba nie powinno służyć «szprycowaniu się haszyszem»!

Wyglądało na to, że amerykańscy studenci, jeszcze nie tak nagminnie palący choćby zwykłą «trawkę», zaczynają mieć złą reputację w oczach władz francuskich. Abel do nich należał i ignorancja celnika po prostu ubawiła go do łez...

Śmiał się jeszcze z tego łażąc po ulicach Paryża, na którego dokładniejsze zwiedzanie zostawiał sobie dwa albo trzy dni w drodze powrotnej... Notre Dame, Luwr, Plac Zgody - i o czwartej po południu ustawił się przy wjeździe na autostradę. Obliczył, że przyjdzie mu jechać przez całą noc. Nazajutrz koło południa, może ciut wcześniej, znajdzie się w Chamonix.

Minęła jednak godzina, potem druga... Później ruszyła falanga mieszkańców podparyskich miejscowości, «tych gnojów, które nigdy nie jadą dalej jak do swojej zasranej podparyskiej dziury!»... I deszcz zaczął lać mocniej. I teraz Ablowi było już chłodno. I głodno. I sennie: I w napadzie zniechęcenia jął liczyć w myśli, czy wystarczyłoby mu pieniędzy na pociąg, gdyby oszczędził później na reszcie. Ale rezygnowanie z czegoś nie było w jego stylu. Czy zrezygnowałby, gdyby się znalazł w tarapatach na Aiguilles Rouges albo na Dent du Géant? Czy zrezygnował na Sentinel Rock, kiedy pękła mu lina? Nie! postanowił wspinać się dalej bez zabezpieczenia... W nadziei zatem, że rozczuli kierowców ciężarówek, zaczął deklamować wiersze Rimbauda i całe stronice Prousta, których nauczył się na pamięć. Ale kierowców ani trochę to nie rozczuliło. Brali go po prostu za wariata i dawali mu to do zrozumienia pukając się w czoło albo naciskając klakson. Jeśli w wymownym geście nie zginali ręki w łokciu!

- Cholera! Jasna cholera!

A potem tęcza, jaką widuje się tylko na dziecięcych rysunkach, zabarwiła ołowiane niebo, burza przeszła i zjawiły się te dwie dziewczyny. Piękność w kompanii brzyduli. I Abel pomyślał: zawsze tak właśnie jest z autostopowiczkami! Nigdy nie widać, żeby dwie ładne razem podróżowały. Szpetota ma pewnie za zadanie pilnować tę drugą i wołać pomocy, jak tylko szofer ciężarówki traci głowę... Ta jednak była szczególnie piękna: długie włosy tak czarne, aż połyskujące niebiesko, wielkie jasnoszare oczy, dwuznaczny, enigmatyczny uśmieszek... I poczwara, która ją nadzorowała: tłusta i pryszczata, aż strach brał! Amerykanki bez najmniejszej wątpliwości. Poczwara trzymała zresztą pod pachą nieodzowny Europe on 5 dollars a day, parszywy przewodnik napisany przez facetów, którzy chyba nigdy nie wyprowadzali się z apartamentu za 300 dolarów doba w „Carlyle": no bo czy, nie grzebiąc w śmietnikach i nie rozkładając śpiwora pod mostem, można jadać trzy razy dziennie i nocować pod dachem za jedyne 5 dolarów? Próbowałyście kiedy?

To właśnie Abel z mety im powiedział, żeby je rozśmieszyć. Ale roześmiała się tylko piękność. Brzydula zmierzyła go wzrokiem z nieskrywaną wzgardą i Abel na własny użytek od razu przezwał ją «Dupiata». Dupiata wierzyła we wszystko, co wydrukowane. I jeśli napisano, że w Paryżu można zjeść za 5 franków w uroczym bistro, gdzie szefowa w czasie deseru przygrywa klientowi melodyjkę na akordeonie, znaczy to, że tak jest naprawdę!

- O, ty też jesteś z Kalifornii! - zauważyła tamta, widać nie zainteresowana problemem przewodnika.

- Studiuję w Berkeley, trzeci rok. Literatura i socjologia.

- Coś takiego! My też - zawołała ucieszona. - Tylko jesteśmy na psychologii.

I wtedy Abel, zwykle chorobliwie nieśmiały w obecności dziewczyn, ku własnemu zdumieniu odpowiedział:

- Ach, to dlatego cię nie zauważyłem! Bo przecież taka piękność jak ty...

Nie zarumieniła się ani nawet nie przybrała, zgodnie z zasadami, lekko urażonej albo sarkastycznej miny osoby podrywanej. Uśmiechnęła się - tym uśmiechem, który tak go intrygował - i przedstawiła się:

- Johanna Jones.

- Abel Young.

Żeby nie być gorsza, Dupiata wymamrotała przez aparat ortodontyczny niewyraźne «Mary - coś tam coś tam - stone». Może Livingstone. Abel nie poprosił jednak, by powtórzyła - miał to w nosie. Właściwie to ona jakby nie istniała...

- Gdzie jedziesz? - spytał Johanny.

- Do Prowansji. I do Włoch... A ty?

- W Alpy. Będę się wspinał...

- Idiotyczne! - prychnęła Dupiata. - W Stanach dość jest chyba gór, nie? Po co przyjeżdżać tutaj?

Co za dno! Abel własnym uszom nie wierzył, natychmiast jednak odpalił:

- Trzeba ocipieć, żeby jechać do Włoch! Mamy przecież u siebie dość pizza-parlors, spaghetti-houses i kafeterii!

- A cóż ty sobie myślisz? Jedziemy oglądać muzea.

Oniemiał: zastanawiał się, jak taka ładna dziewczyna, wyglądająca na inteligentną «i w ogóle», może wlec za sobą niczym kulę u nogi podobną glebę. I to kulę jak nic ważącą te swoje sto dziewięćdziesiąt funtów!

Jeśli o to idzie, to był niesprawiedliwy: w końcu on też niegdyś był otyły. I pryszczaty... Ale był pod urokiem Johanny - już. Osobliwie wzruszony. I serce mu waliło. Nigdy mu się coś takiego nie przytrafiło, myślał, nigdy w takim stopniu. O rany! Czy można... no czy można się w ten sposób zakochać? Od pierwszego wejrzenia? Od pierwszego uśmiechu? Strasznie to głupie, nie? Tak się dzieje tylko w kinie. A i to w kiczowatych filmidłach dla kucharek!... A jeśli życie jest kiczem? Jeśli w taki właśnie sposób sprawy się zaczynają, kiedy zaczynają się na dobre? Jeśli to wszystko odby...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin