Mihály Babits - Kalif Bocian.rtf

(751 KB) Pobierz
MIHÁLY BABITS

 

 

 

 

MIHÁLY BABITS

 

 

 

 

KALIF BOCIAN

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: A GÓLYAKALIFA

PRZEKŁAD: SZCZEPAN WORONOWICZ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO LITERACKIE  KRAKÓW-WROCŁAW  1983

 

 

1.

 

(Autobiografia Eleméra Táboryego)

 

 

Pragnę zestawić akta swojego życia. Kto wie, ile mam jeszcze czasu? Może krok, na który się zdecydowałem, będzie już krokiem tragicznym. Noc mija powoli, nieubłaganie. W pewnej chwili, jak jakiś morderca, podejdzie na palcach czarny Sen i bezszelestnie stanie za moimi plecami. Nagle położy mi dłonie na oczach. I wówczas nie będę już sobą. Wówczas już wszystko może się ze mną zdarzyć.

Pragnę zestawić akta swojego życia, zanim jeszcze raz zasnę.

O wszystkim mam dokładne notatki. Moje życie było jak sen, a sny takie jak życie; och, żebym tak żył w nieszczęściu i sny miałbym piękne!

... Zaczęło się, kiedy miałem szesnaście lat.

Dziwne rzeczy zdarzały się już wcześniej. Ale nie zwracały na siebie uwagi — można było je uznać za wybryki dziecięcej fantazji. Na przykład ze stolarzem. Codziennie rano, idąc do szkoły, mijałem zakład stolarski. Często zatrzymywałem się przed wąskim oknem. Powoli ten z pozoru ciemny warsztat stał się w mojej fantazji czymś zagadkowym. Nie wiadomo dla-czego, wydawało mi się, że pod pozorem zacnego stolarstwa grasują tam jacyś wielcy złoczy-ńcy, fałszerze pieniędzy, może nawet mordercy, lub też torturują niewinnych chłopców... takich jak ja. Co więcej, udało mi się nawet przekonać o tym kilku moich kolegów, tak więc dla wyjaśnienia zagadki założyliśmy tajne Towarzystwo Doktora Holmesa. Towarzystwo, podobnie zresztą jak tajemnica, rozwiązało się samoistnie, lecz mną nadal — zawsze, kiedy przez okno warsztatu stolarskiego czułem woń kleju — wstrząsał dziwny dreszcz, jakbym znał ten zapach, jakbym sam długo żył i cierpiał w takim warsztacie.

A byłem przecież wytwornym, bogatym młodym chłopcem i najlepszym uczniem w gimnazjum.

Miałem dwóch kolegów szkolnych, z którymi łączyły mnie bardzo dziwne uczucia.

Zawsze miałem dużą przewagę nad innymi. Wszyscy mnie lubili i podziwiali, ponieważ byłem pięknym i zręcznym chłopcem, mądrzejszym i silniejszym od nich, a także dlatego, że chodziłem ładnie ubrany, że zawsze miałem kieszonkowe, a przede wszystkim dlatego, że w ogóle się nimi nie przejmowałem i wcale nie ceniłem ich przyjaźni. Byłem prawdziwym Sonntagskind *; rozpieszczano mnie, cieszył się każdy, na kogo spojrzałem, ktokolwiek popa-trzył na mnie, był zachwycony — a ja, od najmłodszych lat opływając w miłości, w ogóle nie znałem jej wartości, byłem dla wszystkich miły, ale o nikim nie myślałem zbyt wiele. Tym więcej myślano o mnie — z zazdrością chwytano mnie za rękę i na przykład cichy, zgarbiony Iván Horváth był we mnie dosłownie zakochany.

Jego nawet tolerowałem, bo był starszy i był mądrym chłopcem, rozmawiałem z nim o filozofii, pożyczałem mu francuskie książki i niekiedy dopytywałem się:

Czy znów przeczytałeś tylko piętnaście stron?

Wiedziałem, że uczy się francuskiego tylko po to, żeby się przede mną nie wstydzić.

Tobie to łatwo — użalał się. — Już jako malec mogłeś się uczyć od bony.

Czegóż można się nauczyć od bony? Trzeba przeczytać ze słownikiem co najmniej kilka książek.

Bardzo lubiłem książki. Chciałem wszystko rozumieć, wszystko wiedzieć, móc wszy-stko zgłębić. I gardziłem  tymi, którzy  mieli  podobne  pragnienia. Rozumiałem ich  zachwyt,

 

* szczęśliwe dziecko (niem.)

traktowałem go jak coś naturalnego, lecz jednocześnie był on dla mnie ciężarem. Czułem, że sprawiam ból komuś, wobec kogo jestem obojętnym, komu nie nagradzam okazywanych mi uczuć; stałem się tym bardziej wesół i wyniosły. Nie miałem złej woli i nawet stać mnie było na czułość i miłość, ale byłem silny i moja czułość nie chciała zostać siostrą słabości.

A jednak wśród moich kolegów było dwóch, wobec których czułem się słaby.

Obaj byli głupcami i zupełnymi prostakami. Karcsi Hódi śmiał się zawsze szeroko, ja zaś wpadałem w zakłopotanie i wydawało mi się, że to ze mnie się śmieje. W żaden sposób nie potrafiłem opanować, a tym bardziej wytłumaczyć sobie tego przykrego uczucia. Ale przecież każdy człowiek może zauważyć u siebie podobne rzeczy, lecz u nikogo nie nabierają one takiego znaczenia jak u mnie.

Drugi to był Fazakas. Ten rubaszny, pozbawiony wdzięku chłopak był na stancji u pewnej karczmarzowej, czesał się jak fryzjerczyk, nosił brudne i obwisłe czarne ubranie i był wiecznie blady. Zawsze kiedy na niego spojrzałem, ogarniały mnie jakieś ponure przeczucia. Jakby mi przypominał coś złego.

Wiele rzeczy wskazywało na to, że gdzieś na dnie mojej pamięci jest coś strasznego — coś, co zrazu ukazałoby mi świat w innym świetle — tylko nie wiedziałem co.

Ale i ja byłem uczniem, jednakowo szczęśliwym na boisku, w szkole tańca i wśród książek — jeszcze wesołe, bawiące się dziecko i jednocześnie już mały filozof. Lubiłem matematykę, wszystko, co trudne i surowe, wszystko, co utwierdzało mnie w błyskotliwości mojego umysłu. Nauczyciele cenili moje uzdolnienia, a nawet obchodzili się ze mną trochę tak jak moi koledzy. Wszyscy właśnie w moich oczach chcieli się przedstawić od jak najle-pszej strony, przede mną wstydzili się swoich słabości czy braku wiedzy, byli nieomal za-zdrośni o to, kogo spośród nich bardziej lubię i szanuję. Co więcej, byłem dla nich autoryte-tem — Michałek Ułamek wywoływał mnie do odpowiedzi, jeśli sam nie był czegoś pewien. — Tak mijały lata.

I kiedy miałem szesnaście lat...

Skończyłem szóstą klasę, urządzaliśmy właśnie majówkę. Wstałem wcześnie, pobie-głem zobaczyć jaką będziemy mieć pogodę. Doskonale pamiętam ten poranek. Opiszę go — opiszę cały dzień — aby czytelnik wiedział po czym: po jakim życiu runął na mnie koszmar. Świeciło złociste słońce i poprzez szklane ściany wielkiej werandy widziałem wspaniały wiosenny świat. Srebrne iskry, delikatne igiełki na sośnie, wirujące kwiaty kaliny. Pamiętam każdy kwiat. Jak mocno pachniał bez! Był tam także krzew, którego drobne owoce my, dzie-ci, nazywaliśmy po prostu kuleczkami, które rozdeptywaliśmy obcasami. Krzew ten wypu-szczał różowe kwiaty ułożone w drobne kiście i był ze wszystkich stron oblegany przez roje pszczół — cały huczał jak kościelne organy.

Przez kilka otwartych okien werandy słyszałem wszystko. Pszczoły i osy, jak nagle wy-strzeliwały z krzewu kuleczek niczym struna z końca zwoju i ponad żelaznym ogrodzeniem śmiałym, dźwięcznym łukiem wylatywały na ulicę, zwabione miodową wonią kwiatu akacji. Słyszałem też ptaki, ich świergoty i trele, wszystko dokoła żyło i śpiewało. A najweselsze były drozdy! Raz po raz wykrzykiwały i wrzeszczały jak jakieś zuchy w karczmie, a ja, jak to dziecko, nie wytrzymałem i począłem krzyczeć razem z nimi:

Ile piór! Ile piór!

Cały ten zielony świat rozbrzmiewał śmiechem. Gwizdanie, świergotanie i dźwięczny śmiech. Chwiejne plamy promieni słońca pośród gęstych liści były jak dołeczki na uśmie-chniętej twarzy. A ja śmiałem się szczęśliwy, że na majówce będziemy mieli taką piękną pogodę. W otwartym oknie usiadł śliczny gołąb i ja skradałem się, alby go schwycić. Ale odleciał, sfrunął na podwórko, i zginając szyję miarowo stąpał po ziemi.

Weszła Mariska, przyniosła śniadanie. Poczułem przyjemny zapach świeżo palonej kawy. Mariska miała na głowie chustkę związaną z tyłu, po panieńsku; uśmiechała się pogo-dnie.

Panicz się spóźni. Nawet nie jest jeszcze ubrany.

Wbiegłem do pokoju, nie musiałem szukać swojego nowego ubrania, czekało już przy-gotowane.

Jak to dobrze mieć własny pokój. Jaka cudowna jest zimna woda tak nagle, z rana! Jaki wspaniały jest chłodny dotyk czystej bielizny! Jak to dobrze, że tak o mnie dbają! Ciekawe, czy na majówce będzie „tłuczenie garnuszków” *?

Nagle otworzyły się drzwi i zajrzała moja mama, a ja siedząc na łóżku i chcąc akurat włożyć czystą koszulę, czułem, że robię taki ruch jak przestraszona sarenka. Moja matka była tak piękną, młodą i elegancką kobietą, że wstydziłem się przy niej ubierać. A przed służącą się nie wstydziłem. Ale kiedy zobaczyłem tę piękną i szlachetną twarz, do której, jak mówią, moja jest bardzo podobna, całą tę szlachetną postać w przepięknym szlafroku — począłem chować się w pościeli jak ślimak w muszli.

Pochyliła się, chciała mnie pocałować w czoło, a ja przestraszony starałem się skryć głowę pod kołdrą.

Któż to widział takie dziecko? Wstydzi się swojej mamy.

Kiedy wyszła, ubrałem się szybko, otworzyłem drzwi, poczułem zapach kawy, a za stołem przykrytym białym obrusem stała ciocia i rozlewała śmietankę.

Spośród wszystkich ludzkich istot chyba ją kochałem najbardziej. Była najstarszą sio-strą taty; nigdy nie wyszła za mąż i mieszkała razem z nami. Zawsze wydawało się, że jest ze srebra. Włosy na jej małej głowie do złudzenia przypominały srebro; delikatne rysy i biel twa-rzy, światło jej łagodnego uśmiechu, wszystko to było jak srebrny filigran; a blask jej uśmie-chu był blaskiem srebra i nigdy nie słyszałem czystszego dźwięczenia srebra niż jej głos. Ale najczystsze srebro nosiła w głębi duszy, jej głos był jego dźwięczeniem, uśmiech jego bla-skiem. Wydaje mi się nawet, że sama myśl o jej imieniu, które wymawialiśmy na co dzień, wywołuje skojarzenie cichego brzęku i delikatnego blasku srebra. Nigdy nie myślałem, że przyczyną jej siwych włosów jest wiek, była młoda, subtelna i czarująca; może się już urodzi-ła taka srebrzysta, niczym boginka; nie wyobrażałem też sobie boginek, które by się od niej czymkolwiek różniły, kiedy stoi tak nad czystym obrusem i świeżą bitą śmietaną w blasku srebrzystych łyżek w porannym słońcu.

Dziewczynki spacerowały już w ogrodzie, moja młodsza siostra, dziesięcioletnia Bözsike i druga Bözsike, moja siostra cioteczna, która przyjechała do nas w goście, siedemna-stoletnia, ładna i wesoła dziewczynka. Ojciec jeszcze spał; ale obiecał, że i on przyjdzie na majówkę, nauczyciele liczyli też na niego, jako na jedną ze znakomitości naszego miasta. Ja, duma rodziców, musiałem ładnie wyglądać i być czysty, mama jeszcze na schodach dokonała fachowej lustracji mojego stroju, za mną stała Mariska ze szczotką do ubrania w ręku, a także niania Vivi, o której opowiem później. Ciocia zaś powiedziała:

Dziewczynki, zerwijcie różę i przypnijcie Elemérowi, żeby ładnie wyglądał.

Różę przypięła mi starsza Bözsike, a ja, stojąc bardzo blisko, patrzyłem na jej śliczną twarz, po czym, chcąc podziękować, jednym tanecznym krokiem sprytnie posunąłem się do przodu i niespodziewanie pocałowałem ją w policzek — podobało się to jej, chociaż z oburze-niem poprawiała później włosy. Ja zaś śmiałem się zdrowym i szelmowskim dziecięcym śmiechem.

Taki był tamten poranek pełen słońca i brzęczenia pszczół. Cezar, mój kochany piesek, tak na mnie skakał, że ledwo mogłem ocalić moje ładne ubranie. Wszyscy odprowadzali mnie do bramy i patrzyli za mną, a ja dumny, czysty i z różą w klapie szedłem na majówkę.

Tak wszystko zapamiętałem — tak mógłbym opisać cały dzień. Zbiórkę na szkolnym podwórku, pełen nadziei gwar, który podniecał moją wyobraźnię jak szmer na widowni przed podniesieniem kurtyny albo książka pachnąca świeżą farbą drukarską. Moich kolegów, którzy

 

* „tłuczenie garnuszków” (węg. bögretörés) — dziecięca gra towarzyska, polegająca na trafieniu kamie-niem w jeden z glinianych garnuszków ustawionych rzędem w dużej odległości od rzucającego (przyp. tłum.).

byli sztywni i jacyś dziwni, umyci i wystrojeni w nowe ubrania wyglądali tak, jakby ich ktoś obrał ze skóry i zapakował, widać było, że na jeden dzień wychodzą ze szkoły do ludzi; jak foki, kiedy wyjdą z wody. Pamiętałem nauczycieli, Michałka Ułamka, który stał wśród nas z całym ciężarem swojej śmiertelnej powagi, profesora Ernö Kruga, który organizował majó-wkę; była ona najczulszym punktem jego próżności, najważniejszym wydarzeniem w jego życiu — przez pierwsze pół roku czynił do niej przygotowania, a przez drugie pół opływał w chwale. Sztandar, który podarowała szkole moja mama: była chrzestną matką sztandaru. I chwilę, kiedy wyruszyliśmy — jakież to wspaniałe! Iść przez pola! Pali nas boskie słońce, pot chłodzi nasze czoła, Cyganie grają, jutro mamy wolne, któż myśli o lekcjach z łaciny? Idziemy.

To jest doskonały las! —krzyknął Pista Révi, który czytał jeszcze powieści Verne'a i mówił wciąż o ośmiornicach i kesonach. — W takich lasach kryją się kowboje.

Opisałbym całą majówkę, wszystkie gry i zabawy — było i „tłuczenie garnuszków”! I przeciąganie liny! I bieg w workach! Jaki niezręczny był Krausz! A później przez pół godziny próbował to naprawić. Nawet sam profesor Ignaś Kákay, który jako pedagog wyznawał zasadę „uczestniczenia w zabawach dzieci”, też rozbił jeden garnuszek. Ja we wszystkim okazałem się zręczny, byłem szczęśliwy, byłem drobną cząstką wielkiego szczęścia — moja otwarta dusza niemalże tonęła w rozbawionym gwarze tłumu. Dzieciom często się zdarza, że nie czują siebie. Niekiedy, siedząc w ławce wśród swoich kolegów, zastanawiałem się, dla-czego spośród tak wielu ja to jestem ja? Jaka tajemnica łączy wszystkie moje myśli właśnie z tym zgrabnym ciałem? Dlaczego nie z ciałem sąsiada? — Ale teraz, nie myśląc o niczym, moja dusza z zachwytem łączyła się z duszą tłumu.

Szczęśliwy, szczęśliwy to był dzień. I tego dnia musiałem dowiedzieć się wszystkiego!

Dlaczego we wszystkich grach chciałem demonstracyjnie wyprzedzić Karcsiego Hódi i Fazekasa? Jakbym sam sobie chciał udowodnić, że jestem od nich lepszy. A przecież i bez tego o tym wiedziałem.

Co mi zrobili? Dlaczego mimo woli ich nienawidziłem?

Ich twarze były w moich oczach dwoma ordynarnymi znakami przestrogi, jak dwa punkty na pięknym obrazie, w których odpadła farba ukazując nagie płótno.

Tego dnia musiałem dowiedzieć się wszystkiego.

Siedzieliśmy przy obiedzie, stłoczeni na długich ławkach, upał łagodził przyjemny wiatr, falował ażurowy złoty dywan, do talerzy wpadały nam pojedyncze liście akacji. Kiedy już zjedliśmy zupę, ktoś zawołał:

Niech żyje pan profesor Krug!

Niech żyje — wyrwało się jednocześnie z czterystu chłopięcych gardeł, jak uwięzio-ny ptak z klatki, jak stado ptaków poderwane nagle do wysokiego lotu. Było to nie kończące się, ogłuszające „niech żyje”; co wrażliwsi krzyczeli zatkawszy sobie uszy, aż drżały gałęzie drzew, nauczyciele śmiali się i gniewali na przemian.

Krug przechadzał się wśród nas doglądając obiadu.

No proszę, jaki jestem popularny! — powiedział ze śmiechem do Darvasa; jednak cieszył się z wyróżnienia.

Lecz głos nie słabł, wyrywał się falami, po każdym kolejnym daniu wymienialiśmy inne nazwisko.

Niech żyje pan profesor Darvas!

Niech żyje pan profesor Cserey!

Niech żyje pan profesor Kákay!

Nie pominęliśmy nikogo. Niektórym zgotowali owację nieśmiałą i skromną, innym zaś szyderczo burzliwą. Kiedy przyszła kolej na Kákayego, zahuczało w całym lesie.

Ciszej chłopcy, ciszej! — machał ręką Ignaś.

Ale my nie przestawaliśmy. Dyrektor przypatrywał się nam niespokojnie z werandy go-spody. Stary salonowiec próbował podnieść swój chwiejny autorytet w oczach kilkorga gości, którzy jako rodzice, miejscowi notable i przyjaciele szkoły przybyli na obiad. Zobaczyłem tam także mojego ojca. Sędzia powiatowy Licskó, który popijał tu już od rana, opowiadał właśnie jakąś niezrozumiałą anegdotę myśliwską i aby przekrzyczeć wiwatowanie, wrze-szczał ochryple i coraz głośniej.

Słuchaj — powiedział mii na ucho mój sąsiad, Pista Révi. — Spójrz na tego człowieka, który siedzi obok Licskó.

Trzeci punkt! — uderzyło mnie, kiedy spojrzałem.

Był to silny, wysoki mężczyzna. Ciemna, nastroszona broda à la Kossuth, dziwnie drga-jące, stalowoszare oczy. Miał na sobie płócienne spodnie i kurtkę; był bez kamizelki, zamiast niej owinął wokół talii szeroki miękki jedwabny pas. Pod szeroko wyłożonym kołnierzykiem koszuli widniał ciemny, ozdobiony frędzelkami krawat.

Wiesz, że to jankes? — wyjaśniał Pista Révi podekscytowany. — Był długo w Ameryce, mówi po angielsku, był tam inżynierem; nazywa się Kincses. Dopiero niedawno wrócił do kraju; był w Mieście Wielkiego Słonego Jeziora, w Great Salt Lake City.

Grelit Solt Laik Siti — poprawiłem wymowę.

Nareszcie ucichła wrzawa, Kriegler, prymus z ósmej klasy, stanął przed werandą i rozpoczął jakieś nieporadne przemówienie.

Patrzyłem, wciąż patrzyłem na inżyniera z Ameryki. Nie mogłem od niego oczu ode-rwać. Czy już wówczas przeczuwałem, że coś się zaczyna? — męczarnia mająca trwać przez całe życie? Raczej nie. Ale ta twarz... Czy ją już gdzieś widziałem? Dobrze pamiętałem tę twarz.

Od najmłodszych lat twarze wywierały na mnie bardzo silne wrażenie. Dziś także wydaje mi się, że widzę w nich dusze; w moich oczach człowiek i jego twarz to jedno. Ale żadna ludzka twarz nie podziałała na mnie tak silnie jak ta (z wyjątkiem twojej, piękna Etelko; ale czy można twoją twarz wspominać razem z tą?). Te doskonale znane mi ciemno-niebieskie oczy mężczyzny... Zadrżałem, kiedy spojrzał w moją stronę jakby był moim nau-czycielem, a ja robiłbym coś zakazanego. I jakby z ciemności wynurzało się tysiące ponurych wspomnień, jakby wydobywając się z głębi ciągnęły do tych oczu, jak gdyby te oczy je przywoływały i przyciągały, jak gdyby one wyprowadzały na światło dzienne te szeregi, które niosły z sobą tyle goryczy...

Człowiek ten tworzył jakiś ogromny i wspaniały obraz rzeczywistości. Światło padające ze szczytu werandy ostrą linią odcinało mu z boku nogę na wysokości kolana; głowę skrył w cieniu. W ogóle nie był elegancki — miał na sobie brudne i wymięte ubranie. Spod niedbale rozpiętej koszuli niekiedy widać mu było piersi. W jego twarzy dostrzegłem dzikość, jakąś chropowatość rzemieślnika. W jego spojrzeniu było coś, co nakazywało czujność. Kiedy pa-trzyłem na niego, cała majówka wydawała mi się upojeniem i przyjemnym snem. Na niczym nie mogłem się skupić. Dzieci rozmawiały. Kriegler prawił kazanie. Dyrektor mówił coś w odpowiedzi. Nie słyszałem.

Otrząsnąłem się. Trzykrotny wiwat! Cyganie grali tusz.

Czy znam kogoś, kto jest podobny do tego człowieka? Nie, nie, właśnie jego znam.

Co za nonsens! Skąd? Dopiero co wrócił z Ameryki — znad Wielkiego Słonego Jezio-ra.

Cisza! Mówił właśnie mój ojciec. W imieniu gości wzniósł ładny i miły toast. Z kim-kolwiek rozmawia, zawsze ma w głosie jakąś pobłażliwość, nie jest to jednak ani rażące, ani przykre; wyraża raczej szacunek. Prawdziwie wielkopański wygląd; promienne spojrzenie, ładna broda okalająca całą twarz, eleganckie ubranie świadczące o dobrym smaku. Mądry, opanowany, doskonały znawca ludzi. Zawsze wydawał mi się ideałem. A teraz — nagle zdało mi się prawdziwym cudem, że jest on moim ojcem. Jakbym śnił, że jestem synem takiego wykształconego, przystojnego i wytwornego człowieka.

I zaczęły mi opadać powieki. Czy to od piwa? Czy od obfitego jadła? Od długiego siedzenia w miejscu? Nareszcie ruszyliśmy się. Ojciec skinieniem przywołał mnie do siebie:

Jak się bawisz?

Dobrze.

I już uciekałem — uciekałem z werandy. Bałem się, naprawdę się bałem tamtego czło-wieka. Zbliżało się moje pół godziny przy kasie; z Pistą Révim spieszyliśmy do ciemnej alei, gdzie już wieszano lampiony.

Słuchaj — powiedział Pista Révi. — Czy wiesz, że Miasto Wielkiego Słonego Jezio-ra nazywają inaczej Nowym Jeruzalem?

Nic nie odpowiedziałem, na co Pista począł tłumaczyć: — Żyją tam mormoni. Wiesz, że trzej arcykapłani mają razem osiemdziesiąt dwie żony?

Wciąż milczałem. Ale on nie przestawał, póki nie powiedział wszystkiego, co wiedział o mormonach.

Wiesz, że mormoni walczyli z Indianami? Chociaż uważają Indian za swoich kre-wnych.

Kontynuował w zamyśleniu:

Ciekawe, czy inżynier Kincses widział Indian?

Przecież Indianie już niemal wymarli — wtrąciłem.

Ale w tamtych stronach jest ich jeszcze sporo — upierał się Pista, po czym podjął nowy temat: — Ciekaw jestem, ile razy musiał regulować zegarek inżynier Kincses podczas podróży stamtąd tu. Tam jest rano wtedy, kiedy u nas jest wieczór.

To mógłbym obliczyć — odpowiedziałem. — Oczywiście, żeby obliczenia były precyzyjne, należałoby znać ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin