Clarke Arthur C. - Opowieści z dziesięciu światów.rtf

(577 KB) Pobierz
Arthur C

Arthur C. Clarke

Opowieści z dziesięciu światów

Przełożył Zbigniew Kański

 

PODZIĘKOWANIE

Chciałbym wyrazić swą wdzięczność panu doktorowi Johnowi Pierce'owi za pomysł do opowiadania Lekki przypadek udaru, zaczerpnięty z Rozdziału 10 Electrons, Waves and Messages.

 

Pamiętam Babilon

Nazywam się Arthur C. Clarke i nie mogę odżałować, że dałem się wplątać w tę ponurą aferę. Ale skoro w grę wchodzi moralne - powtarzam, moralne - oblicze Stanów Zjednoczonych, poczuwam się do obowiązku dać wiarygodne świadectwo swej przeszłości. Tylko tym sposobem zrozumiecie dlaczego, z pomocą błogosławionej pamięci doktora Alfreda Kinseya, wywołałem nieopatrznie lawinę, która może pogrzebać ogromne obszary zachodniej cywilizacji.

W 1945 roku, kiedy służyłem jeszcze jako oficer radarowy w Królewskim Lotnictwie Brytyjskim, przyszedł mi do głowy jedyny oryginalny pomysł w życiu. Dopiero za dwanaście lat miał się pojawić pierwszy sputnik, a ja już ubzdurałem sobie, że sztuczny satelita byłby wymarzonym miejscem na nadajnik telewizyjny, z wysokości kilku tysięcy mil bowiem stacja objęłaby swym zasięgiem bez mała pół globu. Spisałem swój pomysł tydzień po Hiroszimie, proponując utworzenie sieci satelitów przekaźnikowych dwadzieścia dwa tysiące mil nad równikiem; na tej wysokości w ciągu jednego dnia wykonywałyby pełny obrót, a tym samym utrzymywałyby się ponad stałym punktem na Ziemi.

Artykuł ukazał się w październikowym numerze “Wireless World” z 1945 roku; nie przewidując, iż mechanika kosmiczna skomercjalizuje się za moich dni, nie starałem się opatentować pomysłu, a i tak wątpię, czy wówczas by mi się to udało. (Jeśli się mylę, wolę o tym nie wiedzieć.) Ale wizja ta uporczywie powracała w moich książkach, a dziś idea satelitów komunikacyjnych tak już spowszedniała, że nikt zgoła nie wie, skąd wzięła początek.

Owszem, na prośbę Komitetu Izby Reprezentantów Do Spraw Astronautyki i Badania Przestrzeni Kosmicznej podjąłem żałosną próbę wyjaśnienia, jak się rzecz ma naprawdę; znajdziecie moje świadectwo na stronie trzydziestej drugiej raportu tegoż Komitetu, zatytułowanego Dziesięć następnych lat w kosmosie, l jak zobaczycie niebawem, końcowe słowa mej wypowiedzi zawierały ironię, której sam w owych czasach nie doceniałem: “Żyjąc na Dalekim Wschodzie, jestem na co dzień mimowolnym świadkiem walki pomiędzy światem zachodnim a ZSRR o nie zaangażowane po żadnej ze stron miliony mieszkańców Azji... Gdy możliwe będą teletransmisje po torze optycznym z satelitów umieszczonych bezpośrednio ponad danym obszarem, korzyści propagandowe mogą okazać się rozstrzygające...”

Słowa te nadal pozostają dla mnie aktualne, choć o pewnych niuansach wówczas nie pomyślałem - a które, niestety, w lot pojęli inni.

Wszystko zaczęło się na jednym z owych przyjęć oficjalnych, które stanowią nieodłączny element życia towarzyskiego wschodnich metropolii. Zgoda, może są i powszedniejsze na Zachodzie, ale w takim Colombo trudno o konkurencyjne rozrywki. Przynajmniej raz w tygodniu, jeśli jesteś kimś, dostajesz zaproszenie na cocktaile w ambasadzie czy innym poselstwie, British Council, amerykańskiej misji wojskowej, L'Alliance Francaise albo jednej z nielicznych agencji, które spłodziła Organizacja Narodów Zjednoczonych.

Z początku, gdy mój wspólnik i ja czuliśmy się bardziej u siebie pod wodami Oceanu Indyjskiego niż w kręgach dyplomatycznych, nikt się z nami nie liczył i mieliśmy święty spokój. Ale wystarczyło, że Mikę zorganizował pobyt na Cejlonie Dave'owi Brubeckowi, a wkrótce zaczęliśmy zwracać na siebie uwagę - szczególnie od czasu, kiedy tenże Mikę poślubił jedną z najsłynniejszych piękności na wyspie. Teraz naszą konsumpcję cocktaili i wykwintnych kanapek ogranicza głównie wstręt na samą myśl, że trzeba zrzucić z siebie wygodne sarongi, by przywdziać takie zachodnie idiotyzmy jak spodnie, smokingi czy krawaty.

Po raz pierwszy gościliśmy w ambasadzie sowieckiej, gdzie wydawano przyjęcie na cześć ekipy rosyjskich oceanografów, którzy właśnie zawinęli do portu. Pod nieodłącznymi portretami Lenina i Marksa kłębiło się z dwustu gości, reprezentujących wszelkie kolory skóry, wyznania i języki, którzy jeśli nie rozprawiali z przyjaciółmi, to rozprawiali się bez skrupułów z wódką i kawiorem. Oddzielony byłem od Mike'a i Elisabeth, ale widziałem ich po drugiej stronie salonu. Mikę odgrywał swój popisowy numer “I ja tam byłem, w przepastnych głębinach oceanu” przed zafascynowanymi słuchaczami, podczas gdy Elisabeth wpatrywała się z figlarnym niedowierzeniem - a bodaj czy nie więcej osób wpatrywało się w Elisabeth.

Od kiedy pękł mi bębenek w trakcie poławiania pereł na Wielkiej Rafie Koralowej, czułem się szczególnie upośledzony na takich wytwornych imprezach; panujący na nich hałas o jakieś dwadzieścia decybeli przekracza znośną dla mnie dawkę. Niebłaha to ułomność, zwłaszcza gdy przedstawiają mi osobistości o takich nazwiskach jak Dharmasiriwardene, Tissaveerasinghe, Goonetilleke czy Dżajawikrema. Toteż kiedy decyduję się odejść od bufetu, szukam względnej ciszy, gdzie mogę spokojnie włączyć się do rozmowy, z której bodaj co drugie słowo jestem w stanie zrozumieć.

Stałem więc sobie w akustycznym cieniu dużej, ozdobnej kolumny, obserwując sytuację z dystansem w stylu Somerseta Maughama, gdy kątem oka spostrzegłem, że ktoś mi się przygląda, jakby pytał “Skąd my się znamy?”

Postaram się opisać go w miarę dokładnie, bo zapewne znajdzie się wiele osób, którym postać ta wyda się znajoma. Był po trzydziestce i wyglądał na Amerykanina. Gładko ogolona, wypucowana buzia, króciutko przycięte włosy i prezencja bywalca Centrum Rockefellera - jeszcze do niedawna nieomylne cechy gatunkowe, póki z powodzeniem nie zaczęli imitować ich młodzi rosyjscy dyplomaci i doradcy techniczni. Miał na oko sześć stóp wzrostu, bystre piwne oczy i czarne włosy, przedwcześnie posiwiałe na skroniach. Choć byłem niemal pewien, że nie spotkaliśmy się wcześniej, jego twarz mi kogoś przypominała. Dopiero po dwóch dniach mnie oświeciło: pamiętacie nieodżałowanej pamięci Johna Garfielda? To przecież, wypisz wymaluj, właśnie on, jakby wstał z grobu.

Ilekroć spotykam na przyjęciu wzrok nieznajomego, automatycznie włącza się mój wypróbowany program działania. Jeśli mam do czynienia z osobnikiem w miarę sympatycznym, ale nie chce mi się zawierać znajomości, stosuję Zwiad Neutralny, a więc przebiegam po nim błyskawicznie wzrokiem, nie okazując choćby mgnieniem oka sympatii, ale i bez wyraźnych oznak wrogości. Obleśnych cwaniaczków załatwiam przez Coup d'oeil, czyli przeciągłe, niedowierzające spojrzenie, po którym niespiesznie ukazuje się widok mego karku. W przypadkach krańcowych włącza się na parę milisekund wyraz obrzydzenia. Sygnał zazwyczaj dociera do adresata.

Ale ten gość sprawiał interesujące wrażenie, a że zaczynałem się nudzić, odpowiedziałem mu Przystępnym Skinieniem. Po kilku minutach przebrnął przez tłum, skierowałem więc ku niemu moje zdrowe ucho.

- Hello - powiedział (tak, istotnie był Amerykaninem). - Nazywam się Gene Hartford. Mam wrażenie, że się już gdzieś spotkaliśmy.

- Niewykluczone - odpowiedziałem. - Dużo czasu spędziłem w Stanach. Arthur Clarke, bardzo mi miło.

Zazwyczaj moje nazwisko trafia w próżnię, ale zdarza się też inaczej. Widać było niemal, jak za tymi skupionymi, brązowymi oczyma migoczą karty IBM; schlebił mi krótkim czasem potrzebnym na zaczerpnięcie informacji.

- Pisarz?

- Zgadza się.

- Ależ to wspaniale.

Najwyraźniej był szczerze zdziwiony. - Teraz już wiem, gdzie pana widziałem. Byłem raz w studio, kiedy występował pan w programie Dave'a Garrowaya.

(Może i warto pójść tym śladem, ale wątpię; zresztą głowę daję, że “Gene Hartford” to wymyślone imię i nazwisko - nieco za gładkie połączenie).

- To pan pracuje w telewizji? - spytałem. - Co pan tu robi - zbiera materiał czy na wakacjach?

Odpowiedział szczerym, poufnym uśmiechem kogoś, kto ma wiele do ukrycia.

- Mam oczy i uszy otwarte. Co za niespodzianka; czytałem pańską książkę Odkrywanie kosmosu, jak tylko się ukazała w... zaraz...

- Pięćdziesiątym drugim; narobiła dużo szumu w Klubie Książki Miesiąca.

Cały czas bacznie mu się przyglądałem, i choć coś mi się w nim nie podobało, nie potrafiłem rozgryźć przyczyny. Bądź co bądź gotów byłem na poważne ustępstwa wobec kogoś, kto czytał moje książki, i na dodatek jest z telewizji. Wciąż szukaliśmy z Mikiem kontrahentów na nasze filmy podwodne. Jednak nie była to, mówiąc oględnie, specjalność Hartforda.

- Niech pan posłucha - powiedział z zapałem. - Mam na oku projekt wielkiej sieci telewizyjnej, który i pana zapewne zainteresuje - prawdę mówiąc, to właśnie pan poddał mi pomysł.

Propozycja brzmiała obiecująco i mój współczynnik pazerności podskoczył o kilka punktów.

- Bardzo mnie to cieszy. Jaka tematyka pana interesuje?

- Wolałbym tutaj o tym nie rozmawiać, ale może się umówimy u mnie w hotelu jutro koło trzeciej?

- Chwileczkę, spojrzę do kalendarza; tak, jestem wolny.

W Colombo są tylko dwa hotele, w których zatrzymują się Amerykanie, i za pierwszym razem trafiłem w dziesiątkę. Mieszkał w “Mount Lavinia”; chyba nawet nie wiecie, że już widzieliście raz miejsce naszej poufnej rozmowy. Mniej więcej w połowie Mostu na rzece Kwai jest krótka scena w lazarecie, gdzie Jack Hawkins pyta napotkaną pielęgniarkę o Billa Holdena. Mamy słabość do tego epizodu, bo jednym z kurujących się oficerów marynarki, widocznych na drugim planie, był Mikę. Jeśli dobrze wytężycie wzrok, zobaczycie go całkiem po prawej stronie, jak obrócony brodatym profilem zapisuje na rachunek Sama Spiegla szóstą kolejkę drinków. Jak się później okazało, Sama było na to stać.

Właśnie tutaj, na tym wąziutkim płaskowyżu górującym wysoko nad milami obramowanej palmami plaży, Gene Hartford przeszedł do rzeczy, a moje skromne nadzieje na godziwy zarobek szybko się ulotniły. Jakimi naprawdę pobudkami się kierował, jeśli w ogóle on sam to wiedział, nie jestem pewien po dziś dzień. Niespodziewane spotkanie ze mną i wymuszony dług wdzięczności (bez którego chętnie bym się obszedł) zapewne częściowo to tłumaczą; mimo obnoszonej pewności siebie musiał być rozgoryczonym, samotnym człowiekiem, który rozpaczliwie pragnął podziwu i przyjaźni.

Poskąpiłem mu jednego i drugiego. W duchu zawsze żywiłem współczucie dla Benedicta Arnolda, jak każdy, kto poznał wszystkie szczegóły jego sprawy. Ale Arnold tylko zdradził ojczyznę; nikomu przed Hartfordem nie przyszło do głowy, żeby ją uwieść.

Ze snu o worku dolarów obudziła mnie wiadomość, że współpraca z amerykańską telewizją urwała się, w dość gwałtownych okolicznościach, na początku lat pięćdziesiątych. Było dla mnie jasne, że wykopali go z Madison Avenue za stronniczość partyjną, i równie jasne, że w tym przynajmniej wypadku nie popełniono rażącej niesprawiedliwości. Wprawdzie z opanowanym wzburzeniem opowiadał o swych bataliach z tępą cenzurą i opłakiwał fenomenalny ponoć - acz nie wymieniony z nazwy - cykl programów kulturalnych, którego realizację rozpoczął, zanim wyrzucono go ze studia, ale sprawa już na tyle wydała mi się śmierdząca, że miałem się na baczności. o ile jednak topniało moje finansowe zainteresowanie panem Hartfordem, o tyle rosła moja ciekawość. Kto za nim stał? Bo zapewne nie BBC...

Przystąpił wreszcie do rzeczy, gdy już wyrzucił z siebie wszystkie żale.

- A teraz zdradzę panu coś, co pana poderwie na nogi - powiedział zadowolony z siebie. - Amerykańskim sieciom telewizyjnym wyrośnie niebawem groźny konkurent, i to dokładnie według pańskiego własnego pomysłu; ci sami ludzie, którzy posłali nadajnik telewizyjny na Księżyc, mogą wprowadzić znacznie większy na orbitę okołoziemską.

- Chwała im za to - odparłem powściągliwie. - Zdrowa konkurencja jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Kiedy start?

- Lada chwila. Pierwszy nadajnik zostanie ulokowany w stosownej odległości na południe od Nowego Orleanu - na równiku, rzecz jasna, czyli kawał drogi od lądu na otwartym Pacyfiku; nie znajdzie się nad niczyim terytorium, więc nie ma mowy o politycznych komplikacjach na tym tle. i chociaż zawiśnie sobie wysoko na niebie i daleko od brzegu, będzie widoczny jak na dłoni dla wszystkich od Seattle do Key West. Pojmuje pan? - jedyna stacja telewizyjna, którą odbierać mogą cale Stany Zjednoczone! Tak, nawet Hawaje! I żadnym sposobem nie da się jej zagłuszyć; po raz pierwszy czyściutki odbiór będzie miał każdy amerykański dom. I chłopcy z drużyny J. Edgara nic nie wymyślą, żeby go zablokować.

Tędy cię wiedli, pomyślałem; przynajmniej jesteś szczery. Już dawno temu postanowiłem nie wdawać się w dyskusje z marksistami i wyznawcami płaskiej Ziemi, ale jeśli Hartford nie zmyślał, chciałem wyciągnąć z niego co się da.

- Zanim poniesie pana entuzjazm - wtrąciłem - chciałbym zwrócić panu uwagę na kilka niejasnych punktów.

- Na przykład?

- Druga strona odpowie pięknym za nadobne. Nie jest żadną tajemnicą, że lotnictwo, NASA, Bell Labs, ITT, Hughes i kilkadziesiąt innych agencji pracują nad podobnym przedsięwzięciem. Cokolwiek Rosjanie zrobią swoją propagandą Amerykanom, wróci do nich z nawiązką.

Hartford uśmiechnął się z politowaniem.

- Doprawdy, Clarke! - powiedział. (Całe szczęście, że nie zwrócił się do mnie po imieniu.) - Jestem trochę zawiedziony. Przecież nie jest tajemnicą, że Stany Zjednoczone pozostają o całe lata w tyle w ładowności użytecznej! A chyba nie sądzi pan, że stary 3 T. to ostatnie słowo Rosjan.

Tu już zacząłem traktować go bardzo poważnie. Miał świętą rację. 3T. mógł wprowadzić co najmniej pięciokrotnie większy ładunek użyteczny niż jakakolwiek amerykańska rakieta na tę krytyczną orbitę dwadzieścia dwa tysiące mil nad Ziemią - jedyną pozwalającą na geostacjonarne położenie satelity. A kiedy już Stanom uda się osiągnąć takie wyniki, Bóg w niebie raczy wiedzieć, gdzie wówczas będą Rosjanie. Tak, w niebie będzie wiadomo na pewno...

- No dobrze - przyznałem mu rację. - Ale dlaczego pięćdziesiąt milionów Amerykanów miałoby naraz przełączyć kanały na program z Moskwy? Szczerze podziwiam Rosjan, ale z rozrywką idzie im gorzej niż z polityką. Co mają do pokazania oprócz baletu Bolszoj? A mnie skromna dawka baletu wystarczy na bardzo długo.

Ponownie skwitował moje uwagi tym szczególnym, beznamiętnym uśmieszkiem. Wstrzymywał się z nokautującym ciosem, by zadać mi go dopiero teraz.

- To pan pierwszy wspomniał Rosjan - powiedział. - Owszem, biorą udział w przedsięwzięciu, ale tylko jako wykonawcy. Niezależna agencja, dla której pracuję, zawiera z nimi umowy na konkretne usługi.

- Nie byle jaka agencja - zauważyłem sucho.

- Owszem, może i najpotężniejsza. Mimo że Stany Zjednoczone wolą udawać, że nie istnieje.

- Aha - odezwałem się głupawo. - Domyślam się, kto jest pańskim chlebodawcą.

Słyszałem już pogłoski, że ZSRR ma wystrzelić satelity dla Chińczyków; teraz okazało się, że owe pogłoski były nader powściągliwe w porównaniu z prawdą. Ale na ile bardziej powściągliwe, trudno mi było ocenić.

- Podzielam pańską opinię - ciągnął Hartford z widocznym rozbawieniem - na temat rosyjskiej rozrywki. Po pierwszej fascynacji nowością wyniki sondażu Nielsena spadną do zera. Ale nie po emisji programu, którym ja się zajmuję. Moim zadaniem jest znalezienie takiego materiału, który po wejściu na antenę zrujnuje wszystkich konkurentów. Sądzi pan, że to niemożliwe? Niech pan wypije i przejdzie do mojego pokoju. Mam rewelacyjny film o sztuce religijnej, który chciałbym panu pokazać.

Jednak nie był pomylony, choć przez kilka minut miałem wątpliwości. Mało przychodziło mi do głowy tytułów, które w jeszcze bardziej wymyślny sposób skłaniałyby widza do przełączenia kanału. A taki właśnie ukazał się na ekranie: NIEKTÓRE ASPEKTY RZEŹBY TANTRYCKIEJ Z TRZYNASTEGO WIEKU.

- Nie ma powodu do obaw - zachichotał Hartford ponad terkotem projektora. - Taki tytuł oszczędzi mi przepraw z natrętnymi celnikami. Jest całkowicie zgodny z treścią, ale w odpowiednim czasie zmienimy go na coś bardziej chwytliwego dla szerokiej widowni.

Dwieście stóp taśmy później, po kilku niewinnych ujęciach architektury z dużej odległości, zrozumiałem, o co mu chodzi.

Wiecie zapewne, że istnieją w Indiach świątynie pokryte mistrzowsko wykonanymi rzeźbami o treści, którą nam na Zachodzie trudno skojarzyć z religią. Określenie ich jako swobodne byłoby śmiesznym niedomówieniem; nie pozostawiają nic dla wyobraźni - choćby najbujniejszej wyobraźni. A przy tym są autentycznymi dziełami sztuki, co również można powiedzieć o filmie Hartforda.

Jeśli was to interesuje, został nakręcony w Świątyni Słońca, Konarak. Znajduje się ona, jak zdążyłem od tej pory sprawdzić, na wybrzeżu w stanie Orisa, około dwadzieścia pięć mil na północny wschód od Puri. Autorzy opracowań robią uniki; niektórzy przepraszają za “oczywistą” niemożność zamieszczenia ilustracji, jednakowoż Percy Brown w swej Architekturze indyjskiej nie przebiera w słowach. Rzeźby te, powiada z napuszeniem, “mają bezwstydnie erotyczny charakter i nie znają odpowiednika w żadnej innej znanej budowli”. Mocne to stwierdzenie, lecz nie sposób odmówić mu racji, zwłaszcza po obejrzeniu filmu.

Praca operatora i montaż były wręcz znakomite; starodawne kamienie ożywały pod wędrującym obiektywem. Ogromne wrażenie robiły zdjęcia w przyspieszonym tempie, na których promienie wschodzącego słońca przepędzały cienie z ekstatycznie splecionych ciał. Nagłe szokujące zbliżenia scen, które zrazu wydawały się niepojęte dla umysłu; nieostre obrazy kamienia ukształtowanego ręką mistrza we wszelkie kaprysy i dewiacje miłości; niepokojące podjazdy kamery i panoramiczne ujęcia scen, których znaczenie oko pojmowało dopiero, gdy zastygły w konfiguracjach ponadczasowego pożądania i wiecznego spełnienia. Muzyka - głównie perkusja, której towarzyszył cienki, płynny dźwięk nie znanego mi instrumentu strunowego - wspaniale odpowiadała rytmowi obrazu. To zawodziła w leniwym rozmarzeniu, jak początkowe takty Debussy'ego L'Apresmidi; to znów bębny doprowadzały się zapamiętale do szaleńczej, nieznośnej już kulminacji. Kunszt starożytnych rzeźbiarzy i sztuka współczesnego kamerzysty połączyły się nad przepaścią wieków, by stworzyć studium orgazmu na celuloidzie, i ręczę, że nikt nie obejrzy tego filmu obojętny.

Zapanowała długa cisza, gdy ekran rozbłysł światłem, a muzyka przygasła z wolna.

- Mój Boże! - powiedziałem, gdy tylko odzyskałem równowagę. - Pan chce to puścić?

Hartford zaśmiał się.

- Słowo daję - odrzekł - to jeszcze małe piwo, po prostu jedyna szpula, z którą mogę bezpiecznie podróżować. Zawsze da się obronić argumentem autentycznej sztuki, wiedzy historycznej, tolerancji religijnej - wzięliśmy pod uwagę wszystkie możliwości. Ale to i tak nie ma znaczenia; nikt nas nie powstrzyma. Po raz pierwszy w historii wszelka forma cenzury stała się wręcz niemożliwa. Nie da się jej po prostu egzekwować; człowiek we własnym domu może sobie oglądać, co zechce. Zamknie drzwi, włączy telewizor - rodzina i przyjaciele nawet się nie domyśla.

- Sprytna robota - powiedziałem - ale nie sądzi pan, że taka dieta szybko się ludziom znudzi?

- Jasne; najzdrowsze są posiłki urozmaicone. Znajdzie się i sporo konwencjonalnej rozrywki; już moja w tym głowa. A od czasu do czasu będziemy nadawać programy informacyjne - nie cierpię słowa “propaganda” - by przedstawić naszej zaściankowej amerykańskiej publiczności, co naprawdę dzieje się na świecie. Nasze specjalne programy rozrywkowe będą jedynie wabikiem.

- Nie obrazi się pan, jeśli zaczerpnę nieco świeżego powietrza? - spytałem. - Duszno się tu robi.

Hartford odsunął zasłony i na powrót wpuścił do pokoju dzienne światło. W dole ciągnęła się długa krzywizna plaży, na której pod palmami stały łodzie rybackie, a drobne fale rozbijały się pianą u kresu swego mozolnego marszu z Afryki. Jeden z najwspanialszych widoków na świecie, ale nie potrafiłem teraz skupić na nim uwagi. Wciąż miałem przed oczami te wijące się

Opowieści... w upojeniu kamienne ciała, zastygłe w namiętności twarze, których całe wieki nie zdołały ugasić.

Zza pleców dochodził do mnie znów ten obleśny głos.

- Zdziwiłby się pan, gdyby pan wiedział, ile mamy materiału. Bo, rzecz jasna, nie istnieje dla nas żadne tabu. Co się da sfilmować, my możemy pokazać.

Podszedł do biurka i sięgnął po opasły, zaczytany tom.

- Oto moja Biblia - rzekł. - Lub, jeśli pan woli, mój Sears i Roebuck. Gdyby nie ta książka, nie sprzedałbym tej serii programów swoim sponsorom. Wierzą bowiem bezgranicznie w naukę i połknęli cały towar, do ostatniego miejsca po przecinku. Poznaje pan tę książeczkę?

Skinąłem; ilekroć wchodzę do czyjegoś pokoju, robię szybkie rozpoznanie literackich gustów gospodarza.

- Raport Kinseya, jak mniemam.

- Mam wrażenie, że nikt prócz mnie nie przeczytał go od deski do deski, a nie poprzestał na porównaniu siebie z doniosłą statystyką. Niech pan wie, że jest to jedyny sondaż rynku z prawdziwego zdarzenia w tej dziedzinie. Póki nie pojawi się nic lepszego, wyciągamy z tego, co się da. Z raportu można się dowiedzieć, czego chce klient, a naszym zadaniem jest dostarczenie mu towaru.

- Chcecie zadowolić wszystkich?

- Zależy, jak liczna będzie nasza widownia. Nie mamy zamiaru przejmować się wiejskimi głupkami, którzy są zbyt zżyci ze swym środowiskiem. Ale czterem głównym płciom zapewnimy pełną obsługę. Na tym polega urok filmu, który pan właśnie obejrzał - znajdzie się tam coś dla wszystkich.

- Zdążyłem zauważyć - wymamrotałem.

- Nieźle się ubawiliśmy podczas pracy nad programem, który ochrzciłem mianem Homorama. Nie ma w tym nic śmiesznego - żadna postępowa agencja nie może zlekceważyć tej widowni. Co najmniej dziesięć milionów, licząc też i panie - błogosławione niech będą ich chodaki i tweedy. Jeśli sądzi pan, że przesadzam, proszę tylko spojrzeć na te męskie czasopisma artystyczne, którymi zawalone są stoiska z prasą. Wystarczył drobny szantaż, żeby skłonić kilku muskularnych pięknisiów do udziału w naszych programach.

Zauważyłem, że zaczynam się nudzić; są rodzaje maniactwa, które działają na mnie przygnębiająco. Ale Hartforda oceniłem niesprawiedliwie, czego nie omieszkał natychmiast dowieść.

- Niech pan broń Boże nie myśli - powiedział z zapałem - że seks jest naszym jedynym orężem. Sensacja sprawdza się równie dobrze. Czy widział pan robotę Eda Murrowa na temat kanonizowanego ostatnio Josepha McCarthy'ego? A to tylko mleko z wodą w porównaniu z życiorysami, które chcemy przedstawić w naszej serii Waszyngton za zamkniętymi drzwiami.

Mamy też cykl pod tytułem Ile wytrzymasz?, który ma oddzielić prawdziwych mężczyzn od osesków. Nadamy tak dużo ostrzeżeń przed programem, że każdy szanujący się osiłek w Ameryce podejmie wyzwanie. Zacznie się niewinnie, na ścieżce przetartej przez Hemingwaya. Zobaczy pan takie scenki z walki byków, że spadnie pan z krzesła - albo czym prędzej pobiegnie do łazienki - bo pokazują te wszystkie szczególiki, których nie uświadczysz w tych wypacykowanych filmach z Hollywood.

Po tym pójdzie naprawdę unikalny serial, który nie kosztował nas złamanego centa. Pamięta pan może fotograficzny materiał dowodowy procesów norymberskich? Nie widział pan tych zdjęć, bo ich publikacji zakazano. W obozach koncentracyjnych było sporo fotoamatorów, którzy chcieli w pełni wykorzystać niepowtarzalną okazję. Niektórych własne zdjęcia zaprowadziły na stryczek, ale dzieło ich się nie zmarnuje. Trudno o lepsze wprowadzenie do naszego cyklu Tortury przez wieki - z godną oprawą naukową, a przy tym atrakcyjnego dla szerokiej widowni...

Mamy jeszcze dziesiątki innych pomysłów, ale już przecież ma pan ogólne wyobrażenie. Na Madison Avenue myślą, że zjedli wszystkie rozumy na temat Ukrytej Perswazji - nic z tego. Najlepsi psychologowie praktycy są dziś na Wschodzie. Pamięta pan Koreę i pranie mózgów? Wiele się nauczyliśmy od tego czasu. Przemoc już nie zdaje egzaminu; ludzie z przyjemnością poddają się praniu mózgów, trzeba tylko umiejętnie się do tego zabrać.

- A pan - wtrąciłem - zabiera się do przeprania mózgów w Stanach Zjednoczonych. Ciężki orzech do zgryzienia.

- Właśnie - moi rodacy będą zachwyceni, mimo wrzasków Kongresu i kościołów. Nie mówiąc już o sieciach telewizyjnych. Narobią wrzawy, gdy tylko spostrzegą, że nie wytrzymają konkurencji.

Spojrzał na zegarek i gwizdnął z niepokojem.

- Czas zbierać manatki - powiedział. - Muszę do szóstej zdążyć na to wasze niemożliwe do wymówienia lotnisko. Nie mogę żywić nadziei, jak sądzę, że przyleci pan kiedyś odwiedzić nas w Makao?

- Nie ma mowy; ale mam już całkiem niezłe pojęcie o pańskich pianach. A, przy okazji, nie obawia się pan niedyskrecji z mojej strony?

- Bynajmniej. Im większy rozgłos nada pan sprawie, tym lepiej. Chyba nasza kampania reklamowa ruszy pełną parą dopiero za kilka miesięcy, uważam, że kto jak kto, ale pan zasłużył na wczesną informację. Jak już wspomniałem, to pańskie książki poddały mi pomysł.

Głowę daję, że jego wdzięczność była całkiem szczera; zaniemówiłem z wrażenia.

- Nic nas nie zdoła powstrzymać - oznajmił. Po raz pierwszy fanatyzm, dotychczas skrzętnie skrywany za fasadą ogłady i cynizmu, wymknął się spod kontroli. - Historia jest po naszej stronie. Wykorzystamy dekadencję Ameryki jako broń skierowaną przeciwko niej samej, a jest to broń, na którą nie ma sposobu. Lotnictwo nie zdobędzie się na akt piractwa powietrznego i nie zestrzeli satelity z dala od amerykańskiego terytorium. Federalna Komisja Telekomunikacji nie może nawet zgłosić protestu przeciwko państwu, które w oczach Departamentu Stanu przecież nie istnieje. Jeśli ma pan inne sugestie, chętnie posłucham.

Nie miałem już nic do powiedzenia, i nadal nie mam. Być może te słowa posłużą jako zwięzłe ostrzeżenie, zanim pierwsze prowokacyjne reklamy ukażą się w fachowych pismach i wywołają popłoch wśród telewizyjnych gigantów. Ale czy to się na coś zda? Hartford był przekonany, że nie, i chyba ma rację.

Historia jest po naszej stronie”. Te słowa utkwiły mi w głowie. Ojczyzno Lincolna, Franklina i Melville'a, kocham cię i życzę ci jak najlepiej. Ale do mego serca przenika mroźny wiatr z przeszłości; jako że pamiętam Babilon.

Lato na Ikarze

 

 

Kiedy Colin Sherrard ocknął się po katastrofie, nie potrafił uprzytomnić sobie, gdzie się znajduje. Zdawało mu się, że leży, uwięziony w jakimś wehikule, na wierzchołku zaokrąglonej u szczytu góry o zboczach stromo opadających we wszystkich kierunkach. Powierzchnia jej była popękana i poczerniała, jakby przeszedł tędy gigantyczny pożar. W górze czerniło się zatłoczone gwiazdami niebo. Jedna z nich, lśniąca niczym miniaturowe słońce, zwieszała się nisko nad horyzontem.

Czyżby to rzeczywiście było Słońce? Czyżby był aż tak daleko od Ziemi? Nie - wykluczone. Jakieś mgliste wspomnienie natrętnie podpowiadało mu, że Słońce jest bardzo blisko - koszmarnie blisko - w każdym razie nie na tyle daleko, by skurczyło się do rozmiaru gwiazdki. Wraz z tą myślą w pełni odzyskał świadomość. Teraz już doskonale wiedział, gdzie jest, i wiedza ta poraziła go tak, że nieomal znowu stracił przytomność.

Znajdował się bliżej Słońca, niż ktokolwiek przed nim. Jego rozbity kosmopod nie leżał na żadnym wzgórzu, lecz na stromym łuku powierzchni świata, którego średnica nie przekraczała dwóch mil. Ta promienna gwiazdka, nieubłaganie tonąca na zachodzie, to przecież Prometeusz, statek, który przyniósł go tu przez całe miliony mil przestrzeni. Prometeusz tkwił teraz zawieszony pośród gwiazd, dziwiąc się, czemu jego kosmopod nie powraca jak pocztowy gołąb do swego gołębnika. Za kilka minut zniknie mu z oczu, zapadłszy się pod horyzont w swej nigdy nie kończącej się zabawie w chowanego ze Słońcem.

Dla Sherrarda wynik gry ze Słońcem był już przesądzony. Wciąż jeszcze krył się po nocnej stronie asteroidu, bezpiecznie otulony chłodem cienia, ale krótka noc rychło się skończy. Rozpędzona karuzela czterogodzinnego dnia Ikara zaniesie go niebawem na spotkanie z potwornym świtem, kiedy Słońce, trzydziestokrotnie większe niż to, które dane było mu oglądać z Ziemi, za...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin